Barbara Hannay
Taniec miłości
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na lotnisku w Sydney Erin dostrzegła byłego męża o sekundę wcześniej, niż on ją zobaczył. Gdy ponad morzem oczekujących spotkały się oczy błękitne i szare, Erin z wrażenia aż się zachwiała.
Luke wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Zawsze i wszędzie był widoczny wśród tłumu, zwykle górował nad innymi mężczyznami. Miał szerokie ramiona, ciemne włosy, wydatne kości policzkowe, zmysłowe usta. Jego wewnętrzna pewność siebie i spokój wyróżniały go w każdej grupie ludzi.
Na lotnisku tym bardziej rzucało się to w oczy. Wokół niego pozdrawiano przybyszów, wołano do nich, przepychano się, a on tkwił nieporuszony. Przywodził na myśl wielkie, puste australijskie równiny, które umiłował ponad wszystko.
Nawet na taką odległość jego zimny wzrok przeszywał człowieka. Erin głośno westchnęła, gdy na ułamek sekundy w szarych oczach pojawiła się iskierka podniecenia. Blask prędko zniknął i jego miejsce zajęła chłodna obojętność. Dawniej Erin nigdy nie widziała u Luke’a odpychającego wyrazu twarzy. Lecz nie była zaskoczona, gdyż nie spodziewała się niczego innego. Przed pięciu laty uciekła od męża i obecnie widzieli się pierwszy raz po rozstaniu.
Ogarnął ją paraliżujący strach, ponieważ kontakt prawdopodobnie będzie trudniejszy, niż przypuszczała. Przed przyjazdem przysięgła sobie, że podczas spotkania i decydującej rozmowy zapanuje nad emocjami i postara się, żeby absolutnie nic nie czuć. Tymczasem wystarczyło jedno lodowate spojrzenie szarych oczu, aby zaczęły krwawić rany, które już powinny na dobre się zabliźnić.
Dawne cierpienia znowu dokuczały z niebywałą siłą. Takiej reakcji obawiała się najbardziej, z tego powodu tuż przed wyjazdem niemal stchórzyła.
Joey pociągnął ją za rękę.
- Mamo, mówiłaś, że tatuś po nas przyjedzie - odezwał się zaniepokojony. - Widzisz go?
- Tak. Jest tutaj.
Uścisnęła rączkę synka, aby dodać otuchy bardziej sobie niż dziecku. Starała się zignorować dygotanie i narastający niepokój.
Naokoło nich przybysze i oczekujący serdecznie się witali, a Luke wciąż stał nieruchomo.
Serce Erin waliło jak młot. Zdenerwowana powtarzała sobie, że spotkanie nie doszło do skutku ze względu na nią czy na Luke’a. Ich małżeństwo należy do przeszłości, skończyło się przed laty. Zgodzili się spotkać z powodu syna, dla dobra dziecka, dla jego przyszłości.
Rozległ się cichy okrzyk i rączka chłopca wysunęła się z matczynej dłoni. Joey zauważył ojca.
Znał go jedynie z fotografii stojącej na stoliku przy łóżeczku. Tutaj Luke był bez kapelusza i nie siedział na koniu, a mimo to syn go rozpoznał.
- Tatuś!
Malec rzucił się naprzód, lecz po kilku krokach przystanął onieśmielony.
Erin została w tyle z powodu ciężkiego wózka z bagażem, a poza tym powstrzymała ją niepewność. W złych snach człowiek często jest przygwożdżony do ziemi, nie może się ruszyć. Erin zdobyła się na daleką podróż, przyjechała aż z Nowego Jorku, a w tej chwili nie była w stanie zrobić kilku ostatnich kroków.
Należało skorzystać z oferty siostry, która wspaniałomyślnie zaproponowała, że zaoszczędzi jej przykrości i odwiezie Joeya do ojca.
Okropny moment. Wśród ruchu i gwaru troje ludzi tworzyło osobliwe tableau. Amerykanka z wielkiego miasta była w modnym czarnym spodniumie z niemnącego materiału. Australijczyk z głębokiej prowincji w niebieskiej koszuli z długimi rękawami, w moleskinowych spodniach i lśniących butach do konnej jazdy. Ich rudowłose, piegowate dziecko w jasnym ubranku kurczowo trzymało plecak pełen skarbów.
W olbrzymim, pełnym nerwowego pośpiechu holu stali milczący, zażenowani, niepewni.
Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy troje jednocześnie ożyli. Luke wyjął ręce z kieszeni, skrzywił usta w półuśmiechu, wpatrzony w synka, i postąpił krok do przodu. Erin popchnęła wózek z walizkami, a Joey zarzucił plecak na ramię i szeroko się uśmiechnął.
- Tatusiu! Dzień dobry - zawołał rozpromieniony.
- Witam cię, synku.
Luke pochylił się i wyciągnął rękę.
Erin z zapartym tchem obserwowała powitanie oj-
ca z synem. Poczuła ucisk w piersi na widok wzruszenia w szarych oczach i dumy w niebieskich.
Dla Joeya to było wielkie przeżycie, upragnione zwieńczenie miesięcy tęsknoty i niecierpliwości, które zrodziły się jesienią, gdy poszedł do szkoły. Właśnie wtedy zaczął zasypywać matkę pytaniami o ojca, chciał wszystko o nim wiedzieć.
Luke wzrokiem niemal pożerał syna. O czym w tej chwili myślał? Wspominał dzień, w którym dziecko przyszło na świat? Ciekawe, czy pamiętał swą dumę z pierworodnego. I czy jeszcze pamiętał, jacy oboje byli wtedy szczęśliwi?
A może tylko szuka w nim podobieństwa do siebie?
Fizycznie Joey był bardziej podobny do rodziny Erin, czyli do Reillych. Po irlandzkich przodkach odziedziczył rude włosy i mały nos. Lecz nie ulegało wątpliwości, że będzie miał wydatne kości policzkowe po rodzinie Luke’a, czyli po Manningach. I na pewno będzie równie wysoki jak ojciec.
Szaroniebieskie oczy dziecka były połączeniem błękitu i szarości oczu rodziców.
Erin głowiła się, jak przerwać milczenie. Zanim otworzyła usta, wyręczył ją Joey, który szeroko się uśmiechnął i lekko zaczerwieniony popisał się jedynym wierszykiem, jaki umiał mówić z australijskim akcentem.
Luke wybuchnął zduszonym śmiechem i dużą opaloną ręką zmierzwił synkowi włosy.
- Jak się masz, jankesie? Lubisz chodzić do szkoły, uczyć się? Tak czy nie?
Chłopiec niepewnie skinął główką, a Luke obrzucił Erin taksującym spojrzeniem.
Przed przyjazdem postanowiła, że będzie chłodna, opanowana i obojętna. Teraz wypadałoby uprzejmie się uśmiechnąć, lecz usta były jak martwe. Zdobyła się jedynie na zdawkowy grymas.
Luke nawet nie udawał, że cieszy się ze spotkania i patrzył na nią zimnym wzrokiem.
- Witaj w Australii - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Dzień dobry.
Oderwała rękę od wózka, ale natychmiast ją opuściła. Lepiej nie sugerować uścisku dłoni, ponieważ były mąż może zignorować gest.
Widząc jej wahanie, jeszcze bardziej spochmurniał.
- Jaką mieliście podróż? - zapytał.
- Bardzo długą.
- A liczyłaś na krótką?
Erin spojrzała na stojącego między nimi synka i delikatnie pogłaskała go po policzku.
- Ten dzielny podróżnik przespał osiem godzin, więc jest gotów do dalszej jazdy.
- Świetnie.
Chłopiec patrzył na ojca roziskrzonym wzrokiem.
- Tatusiu, twoje ranczo jest ogromne, prawda?
- Spore.
- Większe od Teksasu?
- Co ty wygadujesz! - ostro skarciła go Erin. - Dobrze wiesz, że tak nie jest.
- Ale większe od Manhattanu, prawda?
Malec beztrosko się roześmiał, on jeszcze nie miał obowiązku znać geografii.
- No, od Manhattanu trochę większe. - Luke spojrzał na Erin. - Daj wózek, ja powiozę.
- Dziękuję, nie trzeba.
Luke jakby nie słyszał odpowiedzi, podszedł i położył rękę tuż obok jej dłoni. Erin z wrażenia niemal podskoczyła. Nie rozumiała, dlaczego i miała nadzieję, że Luke nie zauważył, jak zareagowała na dotyk. Chyba umknęło to jego uwagi.
Bez słowa wpatrywał się w dwie dłonie. Jedna była mała, biała, a druga duża, brązowa. Nie chodziło wyłącznie o różnicę w kolorze i wielkości. Erin miała delikatne, wypielęgnowane ręce, a on spracowane, z odciskami. Wiele mówiąca różnica, niejako odzwierciedlająca powody, które doprowadziły do rozpadu małżeństwa.
- Jedziemy do hotelu - rzekł obojętnie. - Na pewno jesteś bardzo zmęczona.
Odwrócił się i popchnął wózek w stronę ruchomych schodów prowadzących na parking. Erin cicho westchnęła i poszła za nim. Joey dogonił ojca.
- Tatusiu, jedźmy prosto do Warrapina - poprosił. Erin gniewnie się skrzywiła i w jej głosie zabrzmiało
źle skrywane zniecierpliwienie.
- Synku, zapomniałeś, jaki mamy plan? Mówiłam ci, że Warrapin leży daleko na północy, prawie na krańcu Australii. - Zerknęła na Luke’a. - Uprzedziłam go, że spędzimy jeden dzień w Sydney.
Jej samej bardzo na tym zależało. Wcale nie była zachwycona perspektywą spędzenia kilkunastu godzin z Lukiem, lecz musieli omówić podstawowe warunki pobytu Joeya w Warrapinie. Poza tym chciała poobserwować ojca i syna, ich wzajemny stosunek. Zanim zostawi Luke’owi synka na dwa miesiące, musi upewnić się, czy znajdą wspólny język gwarantujący udane wakacje.
- Czy do Warrapina można dolecieć samolotem? - odezwał się Joey.
- Można.
Zjechali na dół i Luke znowu ich wyprzedził. Malec musiał podbiegać, aby dotrzymać mu kroku. Był bardzo podniecony.
- Tatusiu, masz samolot? - zapytał piskliwym głosikiem.
- Tak. Niedawno kupiłem nowszy model.
Syn wpatrywał się w niego z niemym zachwytem.
Erin przygryzła wargę. Za późno na pretensje, że dopiero po rozwodzie Luke zdobył licencję pilota i kupił samolot. Nie było tego środka lokomocji, gdy mieszkała w Warrapinie, gdzie czuła się jak w więzieniu.
Opamiętała się. Nie warto rozmyślać o tym, jak mogło być w przeszłości. Małżeństwo Amerykanki z wielkiego miasta i australijskiego hodowcy krów od samego początku było skazane na niepowodzenie. Dlatego obecnie trzeba słuchać głosu rozsądku i myśleć wyłącznie o przyszłości dziecka.
Szklane drzwi automatycznie się otworzyły i wyszli na parking. Piskliwy głos Joeya i jego nieustanne pytania potęgowały nerwowe napięcie Erin.
- Tato, przyleciałeś swoim samolotem?
- To za daleko na mały samolot - powiedziała Erin.
- Dziwne.
Luke uśmiechnął się do synka.
- W Australii jest dużo dziwnych rzeczy.
- Wiem. - Chłopiec podskoczył. - Czy w Warrapinie są dziwne zwierzęta?
- Owszem.
-Jakie?
- Kangury, krokodyle. Malec pobladł, przystanął.
- Polujesz na krokodyle? - wyszeptał. Luke rzucił mu rozbawione spojrzenie.
- Czasami. Ale nigdy przed śniadaniem.
- Joey niedawno obejrzał australijski program o łowcy krokodyli - wtrąciła się Erin.
...
akinorew12