Jackson Lisa - New Orleans 04 - Strach absolutny.doc

(1578 KB) Pobierz

 

 

 

 

Lisa  Jackson

Strach absolutny

Przekład
JOANNA NAŁĘCZ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

Nowy Orlean, Luizjana

 

Głos Boga rozbrzmiewał w jego głowie:
Zabij.

Zabij oboje.
Mężczyznę i kobietę.
Złóż ich w ofierze.
Dziś wieczorem.
To twoja pokuta.

Leżał na łóżku w przepoconej pościeli. Czerwone jak krew, pulsujące
światło neonów wpadało do środka przez szpary w niedomykających
się żaluzjach. Głos dudnił mu w uszach. Odbijał się echem w czaszce.
Tak głośny, że niemal zagłuszał inne - te cienkie, skrzypiące głosy, jak
zgrzyt kredy po tablicy, które zdawały się należeć do jakichś irytujących
owadów. One też wydawały rozkazy. One też nie pozwalały mu zasnąć,
ale były ciche, nie tak potężne jak ten jedyny Głos, głos - był tego pewny
- samego Boga.

Czasem w jego myśli zakradało się zwątpienie. Może to głos zła, może
przemawia nim Lucyfer, Książę Ciemności.

Ale nie... Nie wolno tak myśleć. Musi wierzyć. Wierzyć w Głos, w je-
go słowa, w jego najwyższą mądrość.

Szybko zsunął się z łóżka i upadł na kolana. Wyćwiczonym przez lata
gestem zrobił znak krzyża na nagiej piersi. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Modlił się i prosił o pomoc. Błagał Boga, by pozwolił mu zostać swoim posłańcem, o znak, że został przez Niego wybrany.

- Pokaż mi drogę - szeptał żarliwie, oblizując wargi. - Powiedz mi,
co mam robić.

Zabij.

Głos brzmiał czysto i wyraźnie.

 

Zabij oboje.

Złóż w ofierze mężczyznę i kobietę.

Zmarszczył brwi, niepewny, jak to rozumieć. Ma zabić kobietę, Eve, to rozumiał. Och, od dawna już czekał, by zrobić dokładnie to, co rozka­zał mu Głos. Przypomniał ją sobie... Twarz w kształcie serca, wystający impertynencko podbródek. Złociste piegi na prostym nosie. Duże oczy, błękitne jak laguna w tropikach. Ogniste, rozwichrzone włosy.

Taka piękna.

Taka silna.

I taka dziwka.

Wyobrażał sobie, co pozwala robić mężczyznom ze swoim gibkim ciałem... Och, widział ją nawet, podglądał przez szparę między zasłona­mi. Widział jej gładką, lśniącą skórę, kiedy się kąpała. Piersi miała małe, jędrne, o różowych sutkach, które skurczyły się lekko, kiedy weszła do wody.

Tak, podglądał ją, patrzył na jej długie nogi, kiedy wchodziła do wan­ny, na różowe zagłębienia i rude włosy u zbiegu ud.

Myśląc o niej, czuł dreszcz, tylko ona jedna tak go ekscytowała, czuł, jak krew zaczyna szybciej krążyć w jego ciele, wywołując rumieniec na twarzy i pełną oczekiwania erekcję.

Gdyby tylko mógł wsunąć palce między jej nogi, polizać te małe twarde piersi, wypieprzyć ją tak, jak miał na to ochotę... I tak była dziwką  Wyobrażał sobie, jak się na niej kładzie i wchodzi głęboko w jej gorące, lubieżne ciało, w którym tylu innych zostawiło już swoje na­sienie.

Oddychał szybko i płytko. Wiedział, że takie myśli to grzech. A jednak zrobić to z nią choć jeden raz. Jeden raz, zanim ją zabije.

1 miał okazję. Czy Głos nie kazał mu udowodnić, jaką była nierząd­nicą?

Ale mężczyzna?

Głos, jakby czytając w jego myślach, wyszeptał: Ty jesteś Wskrzesi­cielem. Ciebie wybrałem, byś wskrzesił dusze słabych. Nie zawiedź mnie. Od ciebie zależy, kto będzie żył, a kto umrze. A teraz idź!

Uświadomił sobie nagle, że ciągle klęczy, szybko więc przeżegnał się znowu, zawstydzony, że Głos może odczytać jego myśli i poznać jego pociąg do tej kobiety. Musi to w sobie zwalczyć. Musi.

A jednak kiedy wstał i rozprostował zesztywniałe mięśnie, wciąż czuł to dziwne podskórne mrowienie i żądzę wywołującą ból w kroczu.

 

 

Reviver. Wskrzesiciel. Głos nadał mu imię. Myślał o nim przez chwilę i stwierdził, że mu się podoba. Podobała mu się też myśl, że to on decydu­je, to on ma dokonać wyboru, kto będzie żył, a kto umrze. To dobry znak, że Głos dał mu imię, prawda? To trochę tak, jakby został namaszczony albo wyniesiony do jakiejś godności. Wskrzesiciel. Tak!

Ubrał się w ciemności, włożył wojskowe spodnie, kurtkę, narciarską maskę i buty - uniform, który wisiał na kołku przy drzwiach. Broń była już w furgonetce, schowana w skrytce pod skrzynką z narzędziami. Noże, rewolwery, paralizatory, materiały wybuchowe, nawet zatrute strzałki...

I coś specjalnego, tylko dla niej.

Wyszedł z ciemnego pokoju w głęboką, mglistą noc.

Był gotowy.

Eve spojrzała na zegarek. Dziesiąta czterdzieści pięć.

- Świetnie - mruknęła przez zaciśnięte zęby. Była spóźniona.

Mimo ciemności i gęstniejącej mgły wcisnęła pedał gazu. Stara toyota miała już blisko dwieście trzydzieści tysięcy kilometrów przebiegu, ale skoczyła do przodu, niezawodna jak zawsze.

I tak nie zdąży na czas. No to co! Kilka minut nie zrobi różnicy.

Weszła w zakręt trochę za szybko, wjechała na przeciwległy pas i omal nie uderzyła w jadącego nim pikapa. Kierowca zatrąbił wściekle, a Eve gwałtownie skręciła kierownicą i zwolniła. Serce waliło jej jak młotem.

Rozluźniła palce na kierownicy i wzięła głęboki oddech. Roy może zaczekać, pomyślała, przypominając sobie, jak zadzwonił do niej, rozgo­rączkowany, niecałe pół godziny wcześniej.

- Eve, muszę się z tobą zobaczyć - powiedział szybko, pełnym na­pięcia głosem. - Przyjedź do chaty, wiesz, do której. Tam, gdzie jeździ­liśmy w czasie wakacji. Do mojego wuja. Pospiesz się. Spotkam się tam z tobą... o jedenastej.

- Jest już późno - zaprotestowała. - Nie zamierzam...

- Mam dowody.

- Dowody na co?

- Powiem ci, jak przyjedziesz. Przyjedź. Sama.

- Do diabła, Roy, przestań się zachowywać jak z powieści płaszcza i szpady. Po prostu powiedz mi, o co chodzi!

Usłyszała jednak tylko kilka kliknięć i ciągły sygnał. Rozłączył się.

- Nie! Zaczekaj, Roy! Och, na litość boską-jęknęła, wciskając kla­wisz w swoim telefonie w nadziei, że znajdzie jego numer i będzie mogła

oddzwonić. Ale na ekranie pojawił się napis „numer nieznany". Zdener­wowana, zagryzła wargi, serce biło jej szybko. Jakie dowody mógł mieć Roy? O czym on mówił? Próbowała na to pytanie odpowiedzieć, ale żad­na odpowiedź nie wydała jej się przekonująca. Szybko zaczęła się zbierać do wyjścia.

Może jednak nie powinna tam jechać. Cole nie chciał, żeby jechała. Niemal zabarykadował drzwi, czym doprowadził ją do szału. Ciągle jesz­cze miała przed oczami jego ściągniętą, zatroskaną twarz, słyszała gniew­ne słowa. Chciał pojechać z nią, nie zgodziła się. Wybiegła w zimną, mgli­stą noc, zanim zdążył ją przekonać.

Musiała to zrobić sama.

Jechała więc w bezksiężycową noc w stronę mokradeł, gdzie Vernon, wuj Roya, miał starą rybacką chatę. Jeśli oczywiście się nie rozsypała. Ostatni raz, kiedy tam była, jakieś dziesięć lat temu, chata już się rozpada­ła. Eve nie potrafiła sobie wyobrazić, jak może wyglądać teraz.

Spojrzała na swoje odbicie w lusterku wstecznym. Była zdenerwo­wana. Co się, do diabła, dzieje? Nie rozmawiała z Royem od ponad roku. Dlaczego teraz nagle zadzwonił?

Oczywiście znowu ma kłopoty. Znasz Roya. Kliniczny przypadek pa­ranoi. Facet cierpi na szczególną postać neurozy.

Więc dlaczego biegniesz, ilekroć zadzwoni, co?

Co tak cię do niego ciągnie?

Może ty sama cierpisz na jakąś neurozę, która każe ci bez końca wy­ciągać go z różnych tarapatów?

- Och, przestań - mruknęła przez zęby. Problem w tym, że robiła właśnie studia podyplomowe z psychologii i często nie umiała się oprzeć pokusie autoanalizy.

Stary numer.

Włączyła radio. Ostatnie akordy jakiejś ballady country przeszły gład­ko w muzykę towarzyszącą reklamie najnowszego preparatu odchudza­jącego. Kiepska pomoc. Zmieniając stacje i słuchając z roztargnieniem, wytężała wzrok. Mgła podniosła się trochę. Chata Vernona powinna być gdzieś w pobliżu. Dostrzegła znak z wyblakłym napisem „Zakaz polowa­nia", przytwierdzony do pnia sosny i wielokrotnie przestrzelony; litery były już prawie nieczytelne.

Na krętej drodze, która prowadziła na trzęsawiska, minął ją tylko jeden samochód. Zadrżała, choć noc nie była chłodna. W końcu światła jej samo­chodu padły na kikut spalonego drzewa, dalej widać już było wjazd na teren Vernona Kajaka. Zardzewiała brama ledwo trzymała się na pojedynczym zawiasie, ale metalowy spowalniacz zagrzechotał pod kołami toyoty.

 

Podjazd był zarośnięty trawą, koleiny, wysypane kiedyś żwirem, po­krywały błoto i kamienie. Wybujałe chwasty uderzały w podwozie. Sa­mochód podskakiwał na wybojach, musiała więc zwolnić; jechała między bielejącymi w ciemnościach pniami cyprysów.

Boże, jest naprawdę ciemno. Upiornie. Sceneria jak z horroru.

Eve zawsze miała mocne nerwy i nie należała do tchórzy, ale nie była też idiotką i czuła, że przyjazd w środku nocy na odludne mokradła nie był dobrym pomysłem. Kilka lat trenowała tae kwon do i miała w torebce spray z pieprzem, ale to chyba trochę za mało, by obronić ją przed tym, co mogło się tu czaić.

- Och, weź się w garść - powiedziała głośno.

Wyłączyła radio i wyjęła telefon komórkowy, okazało się jednak, że znalazła się poza zasięgiem.

- Oczywiście - mruknęła pod nosem. - A czego się spodziewałaś... Jechała powoli, szukając wzrokiem chaty.

Wszystko, co się dzisiaj stało, było dziwne, a co gorsza doprowadziło do kłótni z Cole'em.

Dlaczego? W porządku, była trochę rozdrażniona po wizycie u ojca, ale czy to wystarczający powód, by usprawiedliwić tę zimną furię, którą wyładowała na Cole'u? Na człowieku, którego zamierzała poślubić?

To z powodu telefonu od Roya znalazła się tutaj... W tej lepkiej, gęstej mgle. Wszystko, co wydarzyło się wcześniej tego dnia, wydawało się nie­pokojące i Eve nie mogła się pozbyć złych przeczuć.

Spojrzała znowu na zegarek. Za kilka minut to się skończy.

Chata była najwyżej czterysta metrów przed nią.

Wskrzesiciel czekał. Drżąc.

Wytężając słuch.

Napięty do granic wytrzymałości. Ale Głos milczał.

Nie pochwalił go za to, czego dokonał, i nie skarcił za to, że zadanie nie zostało do końca wykonane.

Serce biło mu szybko. Odwrócił rozpaloną twarz w stronę wody, skąd wiał chłodny wiatr, szeleszcząc wśród liści. Księżyc, niewidoczny niemal przez podnoszącą się mgłę, świecił bardzo słabo.

Wszystkie zmysły miał wyostrzone. Wyraźnie czuł metaliczny zapach krwi, która ściekała z jego rękawiczek.

Przemów do mnie, błagał w milczeniu. Wykonałem rozkaz tak do­brze, jak potrafiłem. Jej tam nie było, nie było jej tam, gdzie powiedziałeś, że będzie. Nie mogłem jej zabić. Mam jej poszukać?

 

Mógłby ją śledzić, mógłby ją dopaść. Patrzeć na jej strach, a potem ją wziąć... Na myśl o tym jego oddech przyspieszył. Ale wokół panowała śmiertelna cisza. Milczały żaby i cykady.

Słychać było tylko jego krótki, urywany oddech. Para z ust mieszała się z mgłą w stojącym nieruchomo powietrzu. Głos Boga umilkł chyba na dobre. Dlatego, że zbłądziłeś, pomyślał. Strasznie zbłądziłeś. A teraz zostaniesz za to ukarany.

Spróbował się skupić. Czyżby się pomylił? Czy Głos nie powiedział mu, że w chacie będą oboje? Dwoje ludzi, których ma złożyć w ofierze? Tak, był tego pewny. Mężczyzna i kobieta, Eve - oboje mieli być w cha­cie, a jednak zastał tam tylko jedno z nich.

- Wybacz mi - szepnął z rozpaczą.

Jaka tym razem będzie jego pokuta? Pomyślał o śladach po biczowa­niu na swoich plecach, o oparzeniach na dłoniach, którymi ściskał rozża­rzone węgle. Wzdrygnął się na myśl o tym, co jeszcze go czeka.

A jednak...

Serce ciągle biło mu nieprzytomnie, krew wrzała, wzburzona dokona­nym mordem. Och, jak niezwykłe było to pierwsze pociągnięcie ostrzem... Przecięło miękką skórę szyi. I cienka, pulsująca strużka krwi... Zamknął oczy i znowu ogarnęło go uniesienie.

Nerwowo przygryzł wargi, zawiedziony.

Ciągle jednak czekał.

Głos nigdy dotąd się nie mylił.

A kim on jest, by powątpiewać w Głos Boga i jego rozkazy?

Czasami czuł się taki zagubiony. Głosy często krzyczały do niego - skrzypiący, irytujący syk, jęki i wrzaski nie pozwalały mu zebrać myśli, wywoływały ból głowy, kazały wątpić w to, czy jest zdrowy psychicznie. Ale tego wieczoru one także milczały.

- Pomóż mi - wyszeptał niemal bezgłośnie. - Przemów. Upewnij mnie, że robię, co mi kazałeś.

Nie usłyszał jednak odpowiedzi, tylko nagły poryw wiatru poruszył gałęziami cyprysów i dębów. Czekał.

Przeżegnał się szybko, z desperacją, i w tej samej chwili usłyszał da­leki szum silnika. Tak!

Otworzył oczy.

 

Na resztkach żwiru zachrzęściły koła samochodu.

Nie musiał go widzieć, był pewny, że to toyota. Samochód Eve. Ser­ce znowu biło mu coraz szybciej, dostrzegł błysk świateł we mgle. Dłoń w rękawiczce zacisnął na rękojeści noża o ostrzu tak cienkim, że w ciem­ności było niemal niewidoczne.

Pochylił się i zaczął skradać między krzewami. Zatrzymał się przy garażu, za spróchniałym pniem drzewa, dość blisko, by dopaść ją, kiedy podejdzie do drzwi.

Światła samochodu omiotły poszarzałe ściany niewielkiej chaty, sil­nik zgasł. Potem otworzyły się drzwi, widział, jak odgarnęła rude loki. Jej twarz była napięta, oczy niespokojne. Spojrzała na furgonetkę Roya stojącą pod daszkiem, po czym, z małą latarką w dłoni, ruszyła szybko do drzwi chaty. Nacisnęła klamkę - zamknięte.

- Roy? - krzyknęła i zastukała energicznie. Poczuł słaby zapach jej perfum. - Hej... co się dzieje? - Potem ciszej: - Jeśli to jakiś głupi żart, to przysięgam, zapłacisz mi za to...

Och, nie, to nie żart, pomyślał, napięty jak struna, która zaraz się ze­rwie. Była tak blisko. Mógłby dopaść jej jednym skokiem. Oświetliła latarką zniszczone deski ścian i okiennice.

- A może? - Sięgnęła za jedną z nich, wyjęła klucz i przez chwilę na niego patrzyła. - Nie mogę uwierzyć, że to robię - mruknęła, wkładając klucz w stary zamek.

Ustąpił ze zgrzytem.

Kiedy weszła do środka, ruszył za nią. Zaciskał palce na nożu. Roz­paczliwie pragnął go użyć, patrzeć, jak rozcina jej miękkie, białe ciało. Na wszelki wypadek zabrał też rewolwer, małego kalibru, ale równie śmier­cionośny.

W chacie zapaliło się światło.

Widział ją teraz przez zakurzoną szybę kuchennego okna, jej włosy i długą smukłą szyję. Serce zabiło mu mocniej, wciągnął powietrze głębo­ko w płuca, wyobrażając sobie, co się zaraz stanie.

Ona usłyszy jego kroki, odwróci się i krzyknie, kiedy go zobaczy. A on chwyci ją szybko i przesunie ostrzem po jej pięknej szyi, poderżnie jej gardło. Tryśnie krew.

Odetchnął głęboko.

Jego penis stwardniał.

Niemal czuł już jej smak.

Eve.

Pierwsza grzesznica.

Nadszedł czas, by zapłaciła za swoje grzechy.

 

- Roy, jesteś tam? - zawołała.

Stała w mdłym, wodnistym świetle lampy. Sama nie wiedziała, czy się bać, czy wkurzyć. Weszła do kuchni, gdzie wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.

- Wiesz - powiedziała, czując, jak na czoło występują jej krople potu, kiedy zauważyła opróżnioną do połowy butelkę piwa na porysowanym stoliku - naprawdę mam już tego dość. Jeśli to jedna z tych twoich gierek, to chyba cię zabiję.

Usłyszała ciche skrobanie i odwróciła się gwałtownie. Mały ciemny kształt przemknął po pożółkłym linoleum i skrył się za starą lodówką. Stłumiła krzyk, patrząc, jak cienki mysi ogon niknie w mroku.

- O Jezu.

W uszach jej pulsowało. Nie powinna tu przyjeżdżać, wiedziała o tym od samego początku. Kiedy Roy zadzwonił, powinna zażądać, by przyje­chał do niej, albo umówić się z nim w jakimś publicznym miejscu. Ta stara chata zaczynała ją przerażać.

Gdzie on jest, do diabła?

- Roy? - Musi przecież gdzieś tu być. Widziała jego samochód. -Roy? To nie jest zabawne. Gdzie jesteś?

Drzwi do łazienki były otwarte, w środku jednak było ciemno. Spró­bowała włączyć lampę, ale żarówka się przepaliła, a światło latarki uka­zało tylko brudny, zniszczony sedes i umywalkę. Zdecydowanie coś tu było nie tak.

Weszła na trzy stopnie prowadzące do saloniku, w którym stała na stole zapalona lampa. Najwyraźniej Roy tu był... Nie, niezupełnie, najwy­raźniej ktoś tu był, choć pokój sprawiał wrażenie, jakby nikt nie mieszkał w nim od lat. Kurz i pajęczyny pokrywały wszystko, podłogę, wyłożone sosnową boazerią ściany, sufit. Nawet popiół i zwęglone kawałki drewna w kominku wyglądały tak, jakby leżały tam od dawna, podobnie jak ma­gazyn wędkarski o pożółkłych, zmiętych stronach. W tej starej chacie czas się zatrzymał.

Więc co ona tu robi, do cholery? Po co tu przyjechała? Żeby spotkać się z Royem? Dowiedzieć się, co miał na myśli, mówiąc o dowodach?

Jakie dowody mógł znaleźć?

To na pewno ma jakiś związek z tatą,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin