Kellerman Jonathan 05 - Bomba zegarowa.rtf

(1228 KB) Pobierz

Jonathan Kellerman

 

Bomba zegarowa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zaiste! Jakaż to zdolna ekipa!

I wyraził swoje przekonanie, iż ktokolwiek potrafi wyhodować dwie kolby kukurydzy albo dwa źdźbła zboża na kawałku gleby, gdzie wcześniej rosło ledwie jedno, zdobędzie szacunek ludzi i lepiej przysłuży się swojemu krajowi niż cała rzesza polityków zebranych razem.

 

JONATHAN SWIFT


Rozdział pierwszy

 

 

Początek roku szkolnego zawsze przywołuje wspomnienia zaliczonych i oblanych klasówek.

Poniedziałek. Telefon Mila przeciął ciężki, szary, listopadowy dzień, który w końcu wybuchnął deszczem.

– Włącz telewizor – powiedział.

Spojrzałem na zegar na biurku. Właśnie minęła czternasta czterdzieści – pora, kiedy emitują talk-show. Prezentacja osobliwości przyciągająca widzów.

– I co? O zakonnicach morderczyniach czy o zwierzętach domowych obdarzonych szóstym zmysłem?

– Tylko włącz, Alex. – Miał napięty głos.

– Który kanał?

– Którykolwiek.

Wcisnąłem przycisk na pilocie. Dźwięk rozległ się, zanim pokazał się obraz.

Płacz i zawodzenie. Następnie twarze. Twarzyczki. Wiele twarzyczek. Oczy szeroko otwarte z oszołomienia i przerażenia. Delikatne ciała okryte kocami i skulone, jedno przy drugim, na podłodze obszernej sali. Błyszczący parkiet i kredowobiałe linie. Sala gimnastyczna.

Kamerzysta zrobił zbliżenie małej, czarnowłosej dziewczynce w białej sukience z bufiastymi rękawami. Dziewczynka przyjęła plastikowy kubek z czymś czerwonym. Trzęsły jej się dłonie i napój się wylewał; na białym płótnie powstała plama podobna do krwi. Kamerzysta zatrzymał kadr, delektując się tą scenką. Dziewczynka wybuchła płaczem.

Pulchny chłopiec w wieku pięciu lub sześciu lat też beczał. Chłopiec stojący obok niego był starszy, miał może z osiem lat. Patrzył przed siebie i przygryzał wargę, usiłując zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna.

Więcej twarzy. Całe morze twarzy.

Dotarł do mnie komentarz wygłaszany łagodnym głosem – przemyślane napastliwe dźwięki, przemieszane z taktycznymi pauzami. Obrazy pochłonęły mnie bez reszty i słowa do mnie nie trafiały.

Przesunięcie kamery na błyszczący od deszczu asfalt. Całe połacie asfaltu. Przysadziste budynki w cielistym kolorze obryzgane rdzawo-różowymi zaciekami w miejscach, gdzie wilgoć naruszyła tynki. Komentarz stawał się coraz bardziej natarczywy, a kamera wpadła w obłęd, łapiąc fragmenty obrazu tak krótkie, że niemal na granicy podświadomości: odziani w kurtki artylerii przeciwlotniczej i czapeczki baseballowe komandosi kucający na dachach, zaczajeni w bramach, mamroczący coś do trzymanych w dłoniach krótkofalówek. Żółta taśma do odgradzania miejsca zbrodni. Karabiny. Błysk celowników teleskopowych, megafony. Grupa posępnych mężczyzn w ciemnych garniturach, konferujących za barykadą samochodów policyjnych. Wozy policyjne. Odjeżdżają. Policjanci pakują się i odchodzą. I nagle szerokie ujęcie czarnego worka z zamkiem błyskawicznym, wywożonego na wózku w padającym deszczu.

Właściciel łagodnego głosu pojawił się na ekranie. Włosy piaskowego koloru, wygląd osoby na kierowniczym stanowisku, w płaszczu burberry i jaskrawoniebieskim, wzorowo zawiązanym krawacie. Z płaszcza ściekała woda, ale polakierowana fryzura trzyma się wytrwale. Powiedział:

– Nadal stopniowo gromadzimy informacje, wydaje się, że był tylko jeden podejrzany i osoba ta została zabita. Właśnie widać wywożone ciało, jednak nie podano do wiadomości tożsamości tej osoby...

Zbliżenie na czarny worek, mokry i błyszczący jak skóra foki. Niewzruszeni pracownicy prosektorium, dla których równie dobrze mógłby to być wór ze śmieciami, podciągnęli worek i załadowali go do jednej z furgonetek. Trzask drzwi. Zbliżenie na reportera kulącego się w strumieniach deszczu z miną nieustraszonego korespondenta wojennego.

– Podsumowując, w Szkole Podstawowej Nathana Hale’a na osiedlu West Side, w dzielnicy Ocean Heights, czterdzieści minut temu miała miejsce strzelanina z broni palnej. Oprócz zamachowca, który, jak nam wiadomo, nie żyje i pozostaje nie zidentyfikowany, nie zanotowano ofiar śmiertelnych ani rannych. Wciąż nieznane są przyczyny śmierci snajpera. Wcześniejsze pogłoski o przetrzymywaniu zakładników okazały się nieprawdziwe. Jednakże fakt, że członek Kongresu Stanowego, Samuel Massengil i członek Rady Miejskiej, Gordon Latch, przebywali w szkole podczas strzelaniny, stał się przyczyną doniesień, że chodziło o próbę zamachu. Latch i Massengil reprezentują dwie strony w sporze o dowóz autobusami dzieci ze śródmieścia do niewykorzystanych w pełni szkół w dzielnicy West Side i planowali na ten temat debatę telewizyjną, choć w chwili obecnej brak dowodów, że strzelanina miała związek z...

– Dobra – odezwał się Milo. – Wiesz, o co chodzi.

Gdy to mówił, dojrzałem go za otwartymi drzwiami jednego z samochodów policyjnych, z jedną ręką przy uchu, z mikrofonem radiotelefonu przytkniętym do ust. Postać w tle, zbyt odległa, żeby dostrzec rysy twarzy. Potężna sylwetka i kurtka w kratę nie pozostawiała wątpliwości.

– Alex? – powiedział i ujrzałem na ekranie, jak drapie się w głowę. Dziwaczne zestawienie – wizja i telefon. Obraz zniknął, gdyż kamera odwróciła się ponownie w stronę zalanego, pustego boiska szkolnego. Przez chwilę pusty ekran, logo stacji, obietnica nadawania za chwilę „naszego stałego programu” i reklama zabiegów chirurgicznych zmniejszających otyłość.

Wyłączyłem telewizor.

– Alex? Jesteś tam jeszcze?

– Jestem.

– Te dzieciaki... Straszny tu bałagan. Przydałbyś się nam. Powiem ci, jak dojechać. Gdy będziesz rozmawiał ze strażnikiem przy zaporze policyjnej, powołaj się na moje nazwisko. Ocean Heights jest niedaleko od twoich włości. Powinieneś dotrzeć tu, za ile? Piętnaście, dwadzieścia minut?

– Coś koło tego.

– No więc? Te dzieciaki... Naprawdę jesteś tu potrzebny.

– W porządku.

Odłożyłem słuchawkę i poszedłem po parasol.


Rozdział drugi

 

 

Ocean Heights to dzielnica na zachodnim krańcu Pacific Palisades, która pasuje tam jak krosta do brody fotomodelki.

Wymyślona przez korporację zajmującą się budową statków kosmicznych, jako osiedle przeznaczone dla rzesz inżynierów i techników, sprowadzonych do Południowej Kalifornii w czasach hossy po wystrzeleniu sputników. Dzielnica powstała po wykarczowaniu sadów cytrusowych i wyrównaniu terenu, dawniej pełnego jarów i wzgórz. Powstało z tego coś na wzór parku Disneya: „rozplanowane osiedle” płaskich, szerokich, obsadzanych magnoliami ulic, doskonale prostokątnych trawników, parterowych bungalowów na ćwierćakrowych działkach. Wszystko to obwarowane było umowami, na których małą czcionką zaznaczono, że zakazuje się „architektonicznej i krajobrazowej niespójności”.

Korporacja już od dawna nie istnieje, padła ofiarą kiepskiego zarządzania. Gdyby nie sprzedawali domów, tylko je wynajmowali, wciąż jeszcze mogliby utrzymać się na rynku, gdyż głód ziemi panujący w Los Angeles wywindował ceny w Ocean Heights do sześciocyfrowych kwot i dzielnica stała się popularna pośród przedstawicieli wyższej klasy średniej, pragnących słonego powietrza i sennej atmosfery z rysunków Normana Rockwella. Ocean Heights nie akceptuje rozwiązłości sąsiedniej Topangi, z marihuaną uprawianą w dołach gnilnych i na podwórkach, spogląda też ze złością, jak ciotka-dewotka, na plażowe wyuzdanie Malibu. Ale widok z urwiska często jest zamglony. Mgła, jak niezmącony spokój, wydaje się osiadać tu na stale.

Wskazówki Mila były dokładne i nawet w deszczową pogodę jazda nie zajęła mi wiele czasu – szybki przejazd bulwarem Sunset, skręt w przecznicę, której nigdy wcześniej nie zauważyłem, trzy mile drogą prowadzącą nad kanionem, o którym mówiło się, że połyka piratów drogowych. Cały rok suszy zakończył się tygodniową, jesienną ulewą i wzgórza Santa Monica zazieleniły się szybko jak domowa rzeżucha. Na poboczu rosła plątanina pędów i pnączy, polnych kwiatów i chwastów – wszystko niezwykle bujne. Przyroda nadrabiała stracony czas.

Tam gdzie zaczynała się dzielnica Ocean Heights, ginęła samowolna obfitość: aleja o nowej nawierzchni, przedzielona pasmem strzyżonej trawy i ocieniona magnoliami doskonale dobranymi kształtem i wielkością. Na tabliczce widniał napis: ESPERANZA DRIVE. Pod nim jeszcze jedna tabliczka, z dyskretną niebieską obwódką, informująca, że Ocean Heights jest osiedlem strzeżonym.

Deszcz wzmógł się i stukał w przednią szybę. Pół mili dalej pojawiła się zapora policyjna; drewniane barierki blokujące ulicę, czarno-białe jak kostki domina, samochody policyjne, batalion odzianych na żółto policjantów, o postawie strażników pilnujących Żelaznej Kurtyny, kierujących się zasadą: „winny, jeśli sąd nie uzna inaczej”. Obok stała grupa około tuzina kobiet, wszystkie Latynoski, wszystkie przemoczone i rozgorączkowane. Próbowały przedostać się przez barierkę i napotykały niewzruszony opór gliniarzy. Poza tym ulica była opustoszała, opuszczone żaluzje w oknach, panelowe drzwi o starannie dobranej barwie zabezpieczone zasuwkami. Jedyny ruch to drżenie kwiatów i krzewów pod biczami wody.

Zaparkowałem i wysiadłem. Gdy ruszyłem do barierki, ulewa zaatakowała mnie zimnym prysznicem.

Usłyszałem, jak któraś z kobiet krzyknęła:

Mi Nino!* [przyp: Moje dziecko! (hiszp.)] – Pozostałe zawtórowały jej. Podniosła się fala protestu i zmieszała się z szumem deszczu.

– Jeszcze tylko niedługą chwilę, drogie panie – odparł policjant o twarzy dziecka, starając się nie okazywać emocji.

Jedna z kobiet krzyknęła coś obraźliwego po hiszpańsku. Młody policjant odwrócił się i spojrzał na stojącego obok oficera – starszego, potężnego, z siwym wąsikiem. Oficer zachowywał stoicki spokój.

Młody policjant odwrócił się z powrotem do kobiet.

– Opanujcie się – odezwał się z nagłą złością.

Mi Nino!

Siwy Wąsik nadal się nie poruszył, ale gdy się do niego zbliżałem, utkwił we mnie wzrok. Trzeci gliniarz powiedział:

– Ktoś tu idzie.

Kiedy zbliżyłem się na odległość plunięcia, Siwy Wąsik wyciągnął ramię, prezentując mi swoje linie papilarne. Z bliska jego twarz była mokra i nabrzmiała, z siatką żyłek, miała kolor niedosmażonego steku.

– Dalej nie wolno, proszę pana.

– Chcę się zobaczyć z detektywem Sturgisem.

Na dźwięk nazwiska Mila zmrużył oczy. Zmierzył mnie od stóp do głów.

– Nazwisko.

– Alex Delaware.

Skinął głową w stronę drugiego policjanta, żeby stanął na straży przy barierce. Następnie podszedł do jednego z czarno-białych samochodów, wsiadł do środka i zaczął rozmawiać przez radio. Wrócił po kilku minutach, poprosił o dowód tożsamości, obejrzał dokładnie moje prawo jazdy, przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, aż w końcu powiedział:

– Proszę jechać.

Wsiadłem z powrotem do swojego cadillaca i ruszyłem. Dwóch policjantów rozsunęło barierki, tak że powstał otwór szerokości samochodu. Latynoskie kobiety natychmiast ruszyły w jego stronę, jak woda do odpływu, ale powstrzymał je kordon policji. Niektóre zaczęły płakać.

Siwy Wąsik machnął dłonią, żebym przejeżdżał. Zatrzymałem się przy nim, otworzyłem okno i spytałem:

– Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogą pójść do swoich dzieci?

– Niech pan jedzie.

Pojechałem dalej, stawiając czoło wyzwaniu oskarżycielskiego wzroku.

 

* * *

 

Szkoła Podstawowa Nathana Hale’a znajdowała się przy Esperanza, jeszcze osiem przecznic dalej. Asfalt i cieliste tynki. Przypomnienie obrazów, które przed chwilą widziałem w telewizji. Przy krawężniku stały zaparkowane trzy autobusy szkolne oraz karetka pogotowia i kilka wozów reporterskich. Główny budynek był rozłożysty, z szarym dachem, otoczony sięgającym pasa żywopłotem. Drzwi frontowe pomalowano na pomarańczowo, w odcieniu dyni. Strzegło ich dwóch policjantów, za żółtą taśmą do odgradzania miejsca zbrodni. Znowu saluty z prezentacją linii papilarnych, niechętne spojrzenia i potwierdzanie przez radio, aż w końcu otwarto spiętą łańcuchem bramę prowadzącą na boisko szkolne i kazano mi pojechać za budynek.

Po drodze zauważyłem jeszcze jedną taśmę, otaczającą niewielki budynek, który wyglądał jak szopa, o oknach przesłoniętych siatką, jakieś siedemdziesiąt stóp od głównego gmachu. Na drzwiach widniała tabliczka: SPRZĘT. Technicy kryminalni klęczeli i pochylali się, mierzyli, drapali, cykali zdjęcia, zupełnie przemoczeni. Za nimi rozpościerało się pociemniałe od deszczu boisko szkolne. Puste, jeśli nie liczyć odległych regularnych kształtów placu zabaw imitująceg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin