Guy N. Smith - Wyspa.doc

(692 KB) Pobierz
Guy N

Guy N. Smith

 

Wyspa

 

 

 

Rozdział I

 

 

Powoli przez gęstą mgłę bólu, w mękę kobiety wkradł się smutek. Powróciło poczucie kompletnej beznadziejności. Jej ciemne oczy rozszerzyły się, przypatrując badawczo pięknie urządzonemu pokojowi. Patrzyła na dębowy kredens - owalne lustro oprawne w srebrne ramy odbiło jej spojrzenie, zmuszając leżącą do opadnięcia na poduszki.

W zwierciadle ujrzała wiedźmę. Twarz czterdziestoletniej arystokratki, przedtem piękna, teraz naznaczona była piętnem męczarni. Niegdyś pełne, czerwone usta, tworzyły teraz wąską, bladą linię, zęby przygryzały do krwi dolną wargę. Zmusiła się do ponownego spojrzenia, bo i tak nie dbała o swój wygląd, w każdym razie nie teraz.

Zdawała sobie sprawę, że prześcieradło, na którym leży, jest mokre. Każdy ruch powodował, że głośno łapała powietrze - tak wielki był ból niezagojonego po porodzie łona. Jej ciało wciąż krwawiło, kobieta lekceważyła to.

Gdzie jest Macaulay ze swym kłaczkowatym zarostem i nienawistnym, przenikliwym spojrzeniem szarych oczu. Odszedł, dzięki Bogu; drwiłby tylko z niej. W jej uszach wciąż dźwięczały jego szyderstwa. Słysząc je straciła przytomność, gdy dziecko już się urodziło. Nie dawały jej spokoju nawet we śnie. "To dziewucha, mój panie. Lecz nie martw się - jest martwa!"

Mąż Marie, pan na Ulver, stojąc za plecami doktora, wykrzywił w szyderczym grymasie swą posępną twarz. Niepomny męczarni rodzącej i jej krzyków, zachowywał się nikczemnie. Przypominał wodza, który, przekonany o przewadze swych wojsk, oczekuje wieści z pola bitwy.

Do świadomości Marie przenikały mimo bólu słowa męża: "Chłopca! Kobieto, daj mi chłopca, abym miał wreszcie syna, dziedzica. Zawiodłaś mnie już cztery razy. Jeśli to znowu dziewucha, niech zginie! Bezwartościowa suka!"

Dziecko zostało poczęte w bezuczuciowym, prawie mechanicznym akcie, który był jej obowiązkiem, a jego - prawem. Od momentu narodzin pierwszej córki Lord Ul-ver gardził swą żoną.

Nocny rytuał ciągnął się miesiącami - przychodził do jej pokoju cuchnąc wiejskimi dziwkami i przymuszał do wstrętnych pieszczot. Żądał od niej chłopca. Teraz chwila zwycięstwa lub zguby była bliska - ale nawet on nie miał na to wpływu.

- Jest martwe, mój panie.

Marie usłyszała wściekły głos męża i zaczęła spadać w czarną otchłań bez dna. Głuchy odgłos przyprawił ją o mdłości - coś stoczyło się z łóżka i uderzyło o podłogę. Potem nie słyszała już nic, prócz niezrozumiałych szeptów Macaulay'a, jakby ściągał na jej głowę przekleństwo, żeby uchronić Lorda Ulvera przed jeszcze jednym zawodem.

Teraz obaj odeszli. Macaulay do swoich trunków, Ul-ver do chichoczących, rozpasanych dziwek, które swoimi chorobami okradały go z lat życia. Marie uniosła się na łokciach walcząc z zawrotem głowy. "Gdzie jest moje dziecko? Jest martwe? Nie, nie, chcę je ukołysać, dać mu piersi do ssania. Nie może być martwe!"

Przez wielkie okno wdarło się światło późnego, zimowego dnia. Morska mgła po omacku dotykała szyb, próbując dostać się do środka. Marie rozpoznawała kształty mebli - wysokie krzesło z oparciem rzeźbionym w łby wilków; warczące, otwarte pyski, drewniane drapieżniki szukały żeru. "Daj nam swoje dziecko, kobieto, żywimy się padliną^czekamy na ciało twego dziecka."

"Nie!" Ścisnęła kurczowo kotarę łoża z baldachimem, szarpnęła ją i wychyliła się na bok. Na podłodze leżało zawiniątko. Jutowy worek okrywał mały, nieruchomy kształt. Drobne, nieżywe ramiona z desperacją wyciągały się ku życiu. Za późno. Woń krwi i wód płodowych. Wyrok śmierci został wydany i wykonany, zanim dziecko przyszło na świat.

Marie patrzyła z przerażeniem i próbowała dosięgnąć zawiniątka, wierząc, że mogłaby wrócić życie swemu dziec-

ku. Osunęła się na krawędź łoża; zrobiło jej się niedobrze. Spróbowała zwymiotować. Chciała umrzeć, lecz śmierć wzgardziła nią tak, jak doktor Macaulay i pan Ulveru.

Jakiś czas później, długo po tym, jak ciemność skryła kształt na podłodze, dźwignęła się z powrotem na łóżko i leżała, utkwiwszy wzrok w suficie. Bogate płaskorzeźby rzucały na nią z góry groźne spojrzenia: anioły z milczącymi harfami, rzeźbione słońca z promieniami jak macki żarłocznej ośmiornicy, które zacisnęłyby się na niej, gdyby mogły uwolnić się z kasetonów sufitu. Czuła zło, wilgotny chłód i odór śmierci.

Jej nienawiść znów rozgorzała, wzbierając jak nabrzmiewający wrzód. Na dole, w ogromnej, udekorowanej chorągwiami sali, ścianę zdobił herb Ulverów - tarcza z ostrymi sztyletami. Posiadłości nadał im Jakub VI. Drgnęła. Uniosła ramię wolnym ruchem, zatapiając wyimaginowany nóż w ciele swego prześladowcy. Rozbrzmiewający w jej umyśle krzyk Lorda był dla niej słodką muzyką. Rozbudzona wyobraźnia Marie pracowała nadal - cisnęła teraz trupa w dół po schodach, raniła i wywlekała wnętrzności, tak jak robił to John, myśliwy, gdy upolował na wzgórzu jelenia. Ciało Lorda drżało i szarpało się, ale były to tylko pośmiertne drgawki. Zerwała z niego ubranie, śmiejąc się opętańczo, gdy jej sztylet zagłębiał się raz za razem w krwawych zwłokach. Kpiła z wioskowych dziewuch, które już nigdy więcej nie zaznają rozkoszy z królewskim buhajem.

Marie powoli wracała do rzeczywistości. Przecież nigdy tak nie będzie. Zanim jej łono się zagoi, on przyjdzie do niej znowu. Będzie się rozkoszował zadawaniem jej bólu, będzie ją karał, ponieważ nie dała mu dziedzica Ulveru, ziemi i wysp wzdłuż wybrzeża.

Ktoś nadchodził. Skuliła się, naciągnęła na siebie prześcieradło i udawała, że śpi. Słyszała szybkie, lekkie kroki. To nie był Macaulay, ani jej mąż. Drzwi otworzyły się i światło rozkołysanej latarni rozświetliło pokój. Przez przymrużone powieki zobaczyła twarze, których widok dał jej chwilowe zapomnienie o nienawiści i strachu. Ulga.

- Matko - najstarsza z czterech dziewcząt, ciemnowłosa, niespełna dwudziestoletnia, uśmiechnęła się drżącymi wargami - matko, słyszałyśmy...

- Tak, to prawda - Marie wyszeptała chrapliwie - to była dziewczynka. Była przeklęta, nim przyszła na świat, urodziła się martwa. Gdyby to był chłopiec przeżyłby.

Zapanowała niespokojna cisza, podczas której Marie patrzyła na swoje córki. Mary, osiemnastoletnia, trzymała w górze latarnię. Elizabeth, rok młodsza, miała długie piękne włosy. Jej narodziny rozwścieczyły Lorda - nie była chłopcem. Szesnastoletnią Margaret, z błyszczącymi, kasztanowymi lokami, które opadały, wijąc się, na ramiona - od ślepego gniewu ojca uchronił lekarz. Po jej narodzeniu Marie wydawało się, że jest już bezpłodna. Pięć lat conoc-nych prawie mąk, zanim narodziła się Edith. Miesiące trwogi, i niechęć lorda odrodziła się na nowo - wraz z następną córką. Edith, ponura, o złośliwym usposobieniu, często dostawała ataków histerii - wrzeszczała, jeśli nie pozwalano jej czegoś zrobić. Cztery córki. I piąta - martwa na podłodze.

Mary domknęła drzwi. Przez kilka sekund nasłuchiwały, jakby bały się, że ktoś je podsłuchuje. Spoglądały na siebie i na matkę, ale nie dostrzegły leżącego na podłodze, ukrytego w cieniu, kształtu.

- Matko - Mary postąpiła krok naprzód, a pozostałe dziewczęta skupiły się wokół niej. - Opuścimy Ul-ver, gdy tylko będziesz się czuła wystarczająco dobrze, by móc jechać. Zrobimy to skrycie, w nocy. Rozmawiałam ze stajennym, przygotuje pięć osiodłanych koni, gotowych do drogi, gdy tylko damy mu znak. Potem musimy pędzić, jakby nas diabeł gonił. Na południe do Anglii - tam będziemy błagać o zmiłowanie księcia Cumberland. Nawet jeśli jego żołnierze nas zabiją, nie będzie to gorsze, niż pozostanie tutaj.

- Jesteś szalona, dziewczyno!

- Nie ja, to nasz ojciec jest szalony. Jego gniew jest ślepy, nikt go nie opanuje. Słuchałyśmy jego szaleńczych

10

bredzeń: zabije nas wszystkie i uwolni Ulver od tych przeklętych kobiet, jak mówi.

Marie wyraźnie zadrżała, wiedząc, że jej najstarsza córka mówi prawdę.

- Przez jakiś czas nie będę się czuła wystarczająco dobrze - jej głos drżał. - Mary, musicie jechać beze mnie, ruszajcie drogą wzdłuż wybrzeża i...

- Nie, matko - dziewczyna potrząsnęła głową - nie zostawimy cię. Gdyby ojciec zobaczył, że uciekłyśmy, twój los byłby jeszcze gorszy. Będziemy czekać. I modlić się.

- Więc niech tak będzie. Ale tymczasem musicie trzymać się od niego z daleka. Krążą pogłoski, że Anglicy chcą odszukać księcia, stoczyć z nim bitwę i rozgromić wszystkich, którzy go popierają. Przed nami straszne czasy. Wszyscy jesteśmy wierni naszemu umiłowanemu Karolowi - zniżyła głos do szeptu - ale wasz ojciec powiedział kiedyś, że jeżeli to ma oznaczać panowanie angielskie na jego ziemiach, zdradzi swego krewniaka - pogardliwie skrzywiła wargi.

- Więc jest zdrajcą - Elizabeth splunęła - i zasługuje na śmierć!

- Tak, to prawda - odrzekła matka - ale my umrzemy wcześniej. Módlmy się, żebym wyzdrowiała i żebyśmy wkrótce mogły wyruszyć.

 

 

Rozdział II

 

 

Krematorium było przeraźliwie sterylne, bezdusznie obojętne wobec rozpaczy. Wysoki mężczyzna stał pochylony w pierwszej ławce przestronnej, jasnej kaplicy. Miał szarą twarz, a ciemne włosy - przetykane siwizną. Silny, załamany mężczyzna - jedyna postać poza ostentacyjnie nieczułym księdzem, który recytował modlitwy tak, jakby wcześniej umówił się na ważne spotkanie, a ta posługa była dlań niemożliwą do uniknięcia przykrością, której końca nie mógł się doczekać. Żałobnicy niepokoili się. Może mieli ochotę na papierosa - ukradkiem spoglądali na zegarki, a wreszcie któryś z nich odkaszlnął, co było zapewne sygnałem zniecierpliwienia adresowanym do duchownego.

Zimny, choć skąpany w słońcu, jesienny dzień. Betonowe ścieżki na zewnątrz pokryte były opadłymi liśćmi;

promienie słońca wpadały przez wielkie okna igrając na błyszczącej trumnie. Frank Ingram poczuł nagły przypływ oburzenia: w całej tej uroczystości nie było ani krzty uczuć - prócz jego własnych. Dla innych była to tylko rutyna, interes, sposób zarobienia pieniędzy - na nieszczęściu innych. Piętnaście minut - i to wszystko. Frank zdawał sobie sprawę, że na zewnątrz czeka następny orszak, słychać było czyjś szloch. Następna śmierć; i jeszcze jedna. Proszę zająć kolejkę.

Nie był człowiekiem religijnym - w przeciwieństwie do innych farmerów ze wzgórz - ale w jego przekonaniu pogrzeby kościelne miały pewien rodzaj dostojeństwa, którego tutaj nie mógł odnaleźć. Czuło się tam czyjąś troskę - ale być może to jedynie kwestia lepszego aktorstwa. Nie pogania się nikogo, pozwala się do woli wyżalić, a gdy ciało zostanie już pogrzebane - coś zostaje. To tylko grób, ale można tam chodzić, opiekować się nim, uronić parę łez. Tutaj nie zostawało nic - podpisa-

12

na kasetka z popiołami, które trzeba zabrać i gdzieś rozsypać. Popioły do popiołów, proch do prochu. Wiatr i deszcz zniszczą wszystkie ślady. Gillian odeszła na zawsze.

Tydzień temu kochali się po lunchu. Beztroska miłość, bardziej chyba fizyczna niż zmysłowa - oboje po prostu potrzebowali tego. Kochali się na sofie w holu, ignorując dzwonek telefonu. Potem ubrali się pospiesznie - pożądanie zostało zaspokojone. On wyszedł, żeby skończyć pracę w polu, a ona wziąwszy samochód, pojechała do miasta po kawę. Robiąc ostatnio zakupy zapomniała o niej. Przez ten tydzień mogliby przecież pić herbatę, naprawdę nie było powodu, żeby jechała. O Boże, gdyby stało się inaczej!

Wąskie, kręte drogi - każdy, kto jechał tędy szybciej niż 25 mil na godzinę, był głupcem. A chłopak Jonesów był głupcem - prowadząc czterdziestką Volvo swojego ojca. Stało się to na zakręcie, tuż za formą Gwyther'ów. Gillian zginęła na miejscu; trzeba było ciąć blachę, żeby wydostać jej ciało. Młody Jones uderzył się w głowę, zabrano go do szpitala, ale wyszedł stamtąd jeszcze tego samego dnia. Jego Volvo wymagało niewielkiej naprawy. Za tydzień lub dwa bękart będzie znowu szalał po drogach. Niewinny zginął, a winny żyje - zawsze tak było.

Frank zastanawiał się, czy rodzina byłaby dla niego pociechą w tym okropnym dniu. Nie dzieci - on i Gillian nie chcieli dzieci - może rodzice albo teściowie. Ale żadne z nich nie miało żyjących rodziców, ani braci, ani sióstr. Gillian miała tylko kuzynkę, od której nie dostali nawet kartki na Boże Narodzenie, i która nie zadała sobie trudu, żeby się dziś pokazać. Był sam, nie tylko dziś, ale i każdego dnia.

Kotary zasunęły się automatycznie, zakrywając trumnę. I to był koniec. Grabarze pracowali, nie ukrywając pośpiechu. Zerkali na niego, jakby chcieli powiedzieć: "No ruszaj się pan, idź już, nie mamy tyle czasu, inni czekają". Frank poskromił gniewne spojrzenie. "Chcą tu pozostać, dranie - myślał - spróbujcie mnie tylko powstrzymać!"

Wolno ruszył, jakby jego ciało nagle sparaliżował ar-tretyzm. Wyszedł na zewnątrz. Liście wirowały wokół je-

13

go stóp, jak gdyby chciały go zatrzymać, gdy podążał w stronę parkingu. Miał kłopot z odnalezieniem swojego starego Landrovera, jakaś psychiczna blokada - podświadomie szukał metro, nie mogąc uwierzyć, że ten samochód również odszedł na zawsze. Razem z Gillian.

Zapalił motor. Świeży powiew wiatru poniósł chmurę gryzących spalin w kierunku kaplicy. Brudny, stary, roboczy wóz; z tyłu pół beli siana, siano na siedzeniu i na podłodze. Niezbyt dostojny wóz żałobny, lecz któż by zwrócił na to uwagę? Wszyscy byli tu pochłonięci przez swoje własne smutki. Przez głowę przebiegały mu szybkie myśli; jedna z nich bardzo go niepokoiła: czy spalili ciało od razu po obrządku, czy później? Dręczyła go też kwestia: czy na pewno wziął właściwe prochy? Nikt zbytnio się o to nie troszczył. Nikt nie mógł być pewny. Ale czy to ma znaczenie?

Wszystko to zdarzyło się zeszłej jesieni. Potem przyszła zima - Frank ledwie zauważył jej nadejście. Była łagodna, przynajmniej tutaj na wzgórzach, tysiąc stóp nad poziomem morza. W końcu stycznia gruba warstwa śniegu stopniała w parę dni i nadeszła wiosna. Myśli Franka, jak zwykle o tej porze roku, skierowały się ku owcom. Ale nie miał motywacji, by wziąć się do pracy, nikt prócz niego nie dbał o to. Więc czemuż, u diabła, się martwić?

W kwietniu Frank Ingram postanowił sprzedać Guil-den Farm. Ta myśl chodziła mu po głowie od pogrzebu Gillian. Przez długie tygodnie wszystko było dla niego zbyt trudne, raczej wegetował niż żył. Zrobił duży zapas żywności i, kiedy był głodny, jadł prowizoryczne posiłki. Miał ochotę się stąd ruszyć, ale wciąż to odkładał. Później, może za rok, za dwa?

W kwietniu Guilden zaczęło mu działać na nerwy. Było bolesnym wspomnieniem o szczęśliwych czasach. Być może gdzie indziej, daleko stąd, łatwiej byłoby zacząć nowe życie. Nie zapomniałby, to pewne, ale może pamięć byłaby mniej bolesna? Musiałaby to być farma - bo przecież musiał pracować na życie, a nie znał się na ni-

14

czym, prócz gospodarstwa. Nowa grządka w innym miejscu - spodobała mu się ta myśl.

- Radziłbym panu licytację - pan Hay z kancelarii Hay and Heller był mile zaskoczony, gdy Frank zgłosił się w jego biurze - jeśli pan naprawdę chce sprzedać Guilden, to tylko licytacja.

- Nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie chciał - warknął Frank z irytacją - bez problemu można za to wziąć 40 tysięcy. Sprzedażą inwentarza i maszyn pan się zajmie.

- Jak pan sobie życzy - Hay szperał w wielkiej stercie papierów na biurku - niewątpliwie chciałby pan kupić coś innego, panie Ingram. Może jakiś odosobniony bungalow?

- Nic w tej okolicy - w głosie Franka było więcej urazy niż irytacji - znajdę to, czego szukam. Proszę zostawić to mnie.

- Proszę bardzo - Hay szurnął krzesłem - nasz rzeczoznawca obejrzy Guilden jeszcze w tym tygodniu, panie Ingram. Do widzenia!

Tego wieczora Frank leniwie przeglądał pismo dla farmerów. Nie czytał go, nie mógł się skoncentrować. Przerzucał jedynie strony, nigdzie nie zatrzymując wzroku. Spoglądał na zdjęcia, na krzykliwe reklamy, aż dostrzegł rubrykę "posiadłości na sprzedaż". Małe ogłoszenie zwróciło jego uwagę, zmusiło go do przeczytania raz i jeszcze raz...

NA SPRZEDAŻ. Wyspa w Szkocji, zachodnie wybrzeże, 3000 akrów. 3-pokojowy dom do remontu. Zabudowania gospodarcze. 48000 funtów. Zgłoszenia - agencja Mc Bannon i Brown, Edynburg.

Frank wyprężył się, puls bił mu coraz szybciej. Farma na wyspie, na zachodnim wybrzeżu, za grosze. No, oczywiście za grosze w porównaniu z cenami ziemi na południu. Czterdzieści tysięcy za Guilden, następne tyle za inwentarz i maszyny. Zdawał się nie pamiętać przestrogi rzeczoznawcy, że będzie to ,,bardzo znaczna suma", jak na miejsce, w którym niedawno zdarzył się wypadek. Nie,

15

nie brał tego pod uwagę; nie można przeliczać na pieniądze życia kochanej osoby. Tak czy owak, zysków ze sprzedaży farmy chyba wystarczy, żeby kupić wyspę Ul-ver. Logicznie myśląc, była to beznadziejna lokata kapitału; nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby kupować odległej, wystawionej na wiatry wyspy. Chyba, że zależało mu na samotności.

Wyobraził sobie to miejsce: płaska pokryta trawą ziemia bez żadnego drzewa w zasięgu wzroku; bijące w skalisty brzeg fale, i on sam - walczący z potęgą ryczących zachodnich wiatrów, z deszczem i śniegiem tnącymi jego twarz. Zerwana linia energetyczna, zepsuty telefon... Siedziałby przy ogniu, słuchając wiatru uderzającego w okna - zupełnie jak Jake, jego szkocki owczarek. Zabierze ze sobą Jake'a; nic nie wart jest człowiek, który sprzedaje swojego psa razem z inwentarzem. Frank wiedział, że będzie tam ciężko, jeszcze ciężej niż zimą na wzgórzach. Będzie żył jak pustelnik. Nęciła go możliwość spędzenia w ten sposób reszty życia. Wiedział już, że pierwszą rzeczą, którą zrobi jutro rano, będzie telefon do Edynburga. Choćby po to, żeby uspokoić sumienie. Prawdopodobnie wyspa była już sprzedana.

Okazało się, że nie była.

Był maj, choć przypadkowy obserwator stwierdziłby z pewnością, że to listopad. Gęsta mgła zmniejszyła widoczność do dwustu jardów; nisko nad ziemią wisiały ciężkie, szare chmury. Fale uderzały w malutkie molo, usiłując zamienić je w stertę luźnych desek. Stojąca u pomostu łódka szarpała cumę, jakby chciała zerwać się z uwięzi. Nie było wiadomo, czy łódź pocztowa wyruszy dziś w morze. Wszystko zależało od kapitana portu.

Stojący na nabrzeżu Frank zaczynał wątpić w sens swojego przedsięwzięcia. Jeżeli ta cholerna wyspa jest sprzedana, może zerwać się z haczyka, na który złapał go los. Nie było ucieczki. Choć, oczywiście miejsce mogło nie być właściwe: jeżeli okaże się, że dom na wyspie jest w ruinie, mogą zacząć się poważne kłopoty. "Nie mam pie-

16

niędzy i, jeśli nie da się tam mieszkać, to koniec" - myślał. Wymówki. Przecież przyjechał tu z daleka i musi choćby rzucić okiem. Może wtedy uciszy swoje sumienie.

- Płyniemy - siwy przewoźnik wrócił. Wyglądał jak duch w swoim żółtym, nieprzemakalnym sztormiaku z kapturem osłaniającym pomarszczoną twarz. - Niech pan wsiada do łodzi.

Frank był zaskoczony, że na promie nie ma nikogo, prócz dwóch ludzi z obsługi, wypchanych toreb pocztowych i skrzynek z żywnością w kabinie.

W dziesięć minut później prom przedzierał się przez fale, powoli posuwając się naprzód.

- Przy tej pogodzie będziemy płynąć dwie, może trzy godziny. - Szyper siłował się z drzwiami kabiny. Przyglądał się Frankowi z podejrzliwością, niemal wrogo. - Ulver, co? Nie zawijaliśmy tam już dwa lata, mimo że latem morze było jak staw. Kilku turystów chciało się dostać na wyspę. Przeklęci głupcy, nie zostali tam dłużej niż dziesięć minut. Nikt nie zatrzymuje się na Ulver.

- Dlaczego? - Frank poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.

- Ulver to złe miejsce. Zawsze takie było. Dlatego nikt go nie chce. Próbują sprzedać wyspę od 1948. Nikt tam nie mieszkał od tego czasu.

- Ale ktoś kiedyś tam mieszkał - Frank zauważył, że szyper starannie unika wzroku sternika.

- Tak! - odchrząknął ponuro. - Kiedyś tam mieszkali. Ale po czterdziestym ósmym już nikt.

- Kto tam mieszkał? - Frank pomyślał z irytacją, że stary nie powinien o tym wspominać, jeśli dokładnie nie wie.

- Greenwoodowie. Kupili tę wyspę na próbę i żyli tam w czasie wojny.

- I po wojnie wyjechali?

- Nie - przewoźnik uparcie wpatrywał się w smagane deszczem okno kabiny.

- Dlaczego wyjechali?! - Frank krzyczał nie tylko dlatego, że morze ryczało wściekle.

2 - Wyspa                                                                   l 7

- Oni nie wyjechali - słowa były ledwo słyszalne. - Oni umarli. Frank poczuł, że lodowate ciarki znów przeszły mu po plecach.

- Byli starzy, nieprawdaż?

"Na litość boską! - myślał - muszę wiedzieć!".

- Byli młodzi, młodsi niż pan. A ona była naprawdę śliczna. Wpadła do morza i zabiła się o skały. Wskoczył za nią, ale kiedy morze jest takie jak dziś, nikt nie wychodzi z niego żywy. Pochłania, zgniata ciało na miazgę i kiedy fala powraca, wyrzuca to, co zostało na brzeg - mewom na pożarcie.

Frank zdał sobie sprawę, że nieświadomie z całej siły ściska podtrzymujący sufit słup. Czuł lekkie nudności, nigdy przedtem nie odbywał morskich podróży. Szyper odwrócił się nagle, otworzył drzwi i wyszedł na pokład.

"Wypadek - pomyślał. To zwykły wypadek. Mogłoby się to zdarzyć każdemu, nawet mnie. Frankowi Ingramowi."

Zbliżali się do dużej, wyglądającej na gęsto zaludnioną, wyspy. Ludzie w sztormiakach pomogli im dobić do lądu, nie mogąc się doczekać poczty i zaopatrzenia. Potem prom ruszył w dalszą drogę; w pół godziny później byli u brzegu małej wysepki. Właśnie pojawił się pasterz z owczarkiem przy nodze. Wziął parę listów ściśniętych gumką i szamotał się ze skrzynką pełną żywności.

Teraz płyniemy prosto na Ulver - przewoźnik rzucił Frankowi oskarżycielskie spojrzenie spode łba. - Gdyby nie to, wracalibyśmy już na ląd. Pół godziny, dłużej nie będę czekał. Każda pańska minuta na lądzie wystawia nasze życie na niebezpieczeństwo. Nie przypłynęlibyśmy tutaj, gdyby nie kapitan, dobrze pan wie.

Wyspa Ulver była duża; na pewno rozciągała się dalej, niż sięgał wzrok. Postrzępione skały wznosiły się nad spienionym morzem. W małej zatoczce fale rzucały łodzią na wszystkie strony. Drewniane molo wyglądało tak, jakby w każdej chwili miało się rozlecieć na kawałki. Nie bez trudności zacumowano łódź, i Frank, uchwyciwszy się poręczy, wyskoczył na brzeg.

- Pół godziny nie więcej! - przewoźnik wrzasnął za

18

nim - bo inaczej zostanie tu pan do wtorku. Ja nie spędziłbym nocy na Ulver nawet za roczną pensję!

Frank podążył wąską ścieżką w głąb lądu, zdziwiony, że teren jest tu zupełnie płaski. Trawa, zaskakująco zielona, rozrastała się swobodnie. Gdzieniegdzie rosły kępy wrzosu i jałowca. Były tu też karłowate srebrne brzozy, które jakoś oparły się ostrym zimom. Frank dostrzegł dom; jego kształt był zatarty. W szarym mroku wydawał się olbrzymi i groźny niczym forteca. Obejrzał się za siebie, ale już chwilę potem był zły, że o tym pomyślał. Psiakrew, cała ta podróż będzie kompletną stratą czasu, jeśli stchórzy. Musiał przynajmniej obejrzeć budynek i skląć tego chorego faceta z promu.

Frank uśmiechnął się ponuro. Agenci mieli niewątpliwie rację w jednym punkcie - dom potrzebował remontu. W dachu ziały dziury, dwa okna na piętrze były wybite, mętne jak oczy- umarłego szyby zdawały się śledzić każdy jego ruch. Kamienne ściany były całe, ale ciągłe deszcze i wiatr odarły je z tynku. Niektóre miejsca wymagały natychmiastowej naprawy.

Ogrodu nie było. Trawa zarastała. Ścieżka prowadziła do drzwi, z których płatami odpadała farba. Frank zawahał się. Instynkt mówił mu, żeby wracał. Spojrzał na dom: solidna konstrukcja. Guilden też było w opłakanym stanie, kiedy się tam wprowadzał z Gillian. Wszystko zaczynało się od nowa. Tylko to go zachęcało; nie miał nikogo, kto podzieliłby z nim samotność w zniszczonym domu, kto dodałby mu otuchy, gdy wszystko zdawało się być zbyt trudne do udźwignięcia.

Klucz łatwo obracał się w zamku, ale drzwi były spaczone i musiał wypchnąć je ramieniem. Ciemne zakurzone wnętrze śmierdziało stęchlizną. I złem. "Wyobraźnia - powiedział sobie - ten przewoźnik zalazł mi za skórę, przeklęty facet".

Frank żałował, że nie wziął pochodni, bo gdy wcisnął przełącznik, światło się nie zapaliło. Nic dziwnego, że nie działa, generator jest pewnie wyłączony, albo - co bardziej prawdopodobne - zepsuty. Ruszył i zauważył, że

19

wciąż stały tu meble: stół grubo pokryty kurzem i kilka krzeseł z prostymi oparciami. Na blacie stały talerze. Zadrżał odruchowo. Wyglądało to tak, jakby poprzedni mieszkańcy nagle wyszli, uciekając przed czymś niewidzialnym w panicznym strachu. Nie, przecież oni umarli, utopili się w morzu, ich ciała rozbiły się na miazgę o skały. Ta myśl wcale nie dodała mu otuchy. Może uciekli z domu, a potem biegli w ślepym strachu i woleli rzucić się do morza, niż być tu i stać twarzą w twarz... "Na Boga, opamiętaj się, człowieku!"

Na ścianie wisiał telefon, masywny aparat, którego tarcza patrzyła na Franka, jak pojedyncze, niechętne oko.

Cofnął się czując, że telefon mógłby nagle zadzwonić, ryknąć na niego, domagając się, żeby podniósł słuchawkę.

Szybko ruszył naprzód, pokonując schody. Nagie deski skrzypiały pod jego ciężarem. Powstrzymał chęć obejrzenia się za siebie. Mały podest miał troje położonych obok siebie drzwi. Otworzył najbliższe i zajrzał do sypialni. Ona też była umeblowana: stało tam podwójne łóżko z rozrzuconymi prześcieradłami, które, postrzępione i nadgniłe, podarte były w pasy. Tak, jakby Greenwoodowie uciekli z łóżka w środku nocy i zbiegli ze schodów prosto w burzliwą noc. Teraz wiedział, że było to całkiem bez sensu. Oblał się zimnym, lepkim potem. OK, oni umarli, utopili się - wypadek. Dlatego nie wrócili do domu, żeby pozmywać naczynia i pościelić łóżko. To było logiczne. Prawdopodobnie - tak jak i on - nie mieli rodziny, więc nikt nie pofatygował się na Ulver, żeby posprzątać dom. Albo, jeśli mieli krewnych, nie interesowało ich nic, prócz sprzedaży wyspy.

Przyległy pokój był pusty, a trzeci zawalony rupieciami - ponieważ nie było światła, nie wszedł tam i nie obejrzał go dokładnie. Wracając po schodach, zmuszał się do tego, by nie biec. Gdzieś kiedyś czytał, że najlepiej oglądać posiadłość w niepogodny, zły dzień, bo wtedy widzi się ją jak najgorzej.

"Wyglądałaby o niebo lepiej, gdyby świeciło słońce" - zdecydował. Ten dom mógłby być całkiem przyjemny,

20

gdyby go odnowić, sprzątnąć, położyć świeżą farbę, ułożyć nowe dachówki i wstawić szyby w okna. Byłaby kolosalna różnica. Swoją drogą nie musiał przecież tego kupować. Przyjechał tylko rzucić okiem. Niektórzy ludzie oglądają tuziny domów, zanim jakiś kupią. Byli też tacy, dla których oglądanie posiadłości stanowiło hobby, robili to po to, żeby "mieć nosa".

Na zewnątrz zrobiło się jaśniej. Mgła zniknęła; Frank zobaczył całą wyspę i rozpoznał pomost, przy którym cumował prom. Dzięki Bogu, nie odpłynęli bez niego.

Przybudówki tworzyły z tyłu domu kwadrat, osłoniętą zagrodę, w której zimą chroniło się bydło. Drzwi opuszczonej stajni zwisały na jednym zawiasie. Słomiana podściółka przegniła, a gruba warstwa błota nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do tego, że nigdy nie wyschnie. Uświadomił sobie, że gospodarowanie tutaj to walka, wydzieranie jałowej ziemi środków do życia, pośród sztormu i zawieruchy. Wszystkie roboty, które musiały być wykonane, będzie zmuszony zrobić sam - nie było tu żadnego sąsiada, który mógłby pomóc. Nie ma Gillian, która przygotowałaby obiad - przyjdzie przemoknięty i zziębnięty, i będzie musiał zabrać się za przygotowanie posiłku. Nikogo, kto dzieliłby z nim łoże. Tylko praca i sen - ledwo wystarczający po wielkim wysiłku - czy to się powiedzie?

Frank zaczął iść z powrotem do łodzi, zatrzymał się tylko raz i spojrzał na opuszczony dom: ślepe oczy okien, drzwi niczym usta, zdawały się uśmiechać. W tej chwili nie wyglądał złowieszczo, ani też ponuro, był raczej wzruszający, błagał o towarzystwo, przyzywał go z powrotem.

Oglądał go w zły dzień i dlatego poddał się pierwszemu wrażeniu. Czterdzieści lat temu zdarzył się tu wypadek - dwoje ludzi utonęło. Wypadki zdarzają się codziennie, ludzie giną. Ale życie toczyło się dalej, nie mógł od niego uciec, choćby - nie wiadomo jak - próbował. Nawet tutaj. Miejsce wytchnienia, w którym mógłby ułożyć życie od nowa - w Guilden było zbyt wiele pamiątek. Odwrócił się i odszedł.

- Już po wszystkim? - przewoźnik chrząknął, gdy

21

Frank wspiął się na pokład. - Czy zobaczył pan wszystko, co chciał zobaczyć?

- Zobaczyłem - odpowiedział Frank - trzeba tu odwalić kawał roboty, ale można to doprowadzić do porządku.

- Nie Ulver - burknięcie spomiędzy skrzywionych warg - tu nie można żyć spokojnie. Nigdy tego nie sprzedali, już panu mówiłem. Przez ostatnie sto lat. Bo Ulver nie chce być sprzedane. Umarli chcą je zatrzymać dla siebie.

- Nonsens! - uciął Frank - dwoje ludzi utonęło 40 lat temu i z tego powodu nikt nie kupi wyspy? Ludzie umierają w domach na całym świecie i inni ludzie wprowadzają się do nich.

- Zrobi pan, co zechce - przewoźnik wzruszył ramionami i otworzył drzwi kabiny, zniecierpliwiony uporem pasażera. - Ale opowiem panu, choć może nie powinienem... - zawahał się i odwrócił wzrok - co zdarzyło się na wyspie dużo dawniej niż 40 lat temu!

W tym momencie ubrany w sztormiak człowiek nieoczekiwanie przerwał i wyszedł na pokład, jak gdyby pożałował swoich słów.

 

 

Rozdział iii

 

 

Marie leżała w ciemności swojej sypialni. Nasłuchiwała, oczekując odgłosu kroków, z nadzieją, że będą to lekkie, szybkie kroki jej córek. Bała się, że zamiast tego usłyszy ciężkie stąpanie męża. Ale od trzech dni nikt do niej nie zajrzał, z wyjątkiem młodej dziewczyny, która przynosiła jej bulion i świeżą pościel.

Zdawało się, że Macaulay przestał się nią interesować. Dał jej lekarstwo, które miało pomóc w wygojeniu łona i nie pokazywał się już od pięciu dni. Podobnie jak mąż. Być może mieli nadzieję, że umrze i w ten sposób zostanie ukarana za to, że nie urodziła syna, dziedzica Ulveru.

O Boże, jak bardzo nienawidziła lorda, czasem nawet modliła się, żeby Anglicy rozgromili Szkotów pod Cullo-den. Jeśli ziemie Ulveru miałyby zostać rozgrabione, niech tak się stanie. Nie są potrzebne ani jej, ani jej córkom. Były tu prawdziwymi więźniami.

Dzisiaj po raz pierwszy chodziła, stawiała chwiejne kroki, raz omal nie zasłabła - ale szła. Jutro, jeśli Bóg pozwoli jej pozostać przy życiu, znów spróbuje i może za kilka dni będzie mogła dosiąść konia. Nocna ucieczka, mocno chwycone cugle i ciągłe oglądanie się za siebie w oczekiwaniu pogoni. Jeśli ludzie lorda ją dogonią, odbierze sobie życie, pchnie nożem we własną pierś i będzie drwić z nich, leżąc we krwi na posłaniu z wrzosów. Nigdy nie wróci do zamku w Ulver.

Nigdy nie zapomni tej nocy, kiedy ludzie lorda złapali w dolinie kłusownika Macphersona. Wielki, brodaty mężczyzna zabił jelenia, żeby przeżyć. Zabrał tylko to, co nadawało się do jedzenia. Przygotowano zasadzkę i kłusownik w nią wpadł. Kiedy, słaniając się na nogach, wrócił do domu z upolowanym jeleniem na plecach już czekało czterech ludzi, którzy powlekli go do zamku.

23

Nie wzywano szeryfa, gdyż lord był sam dla siebie prawem - od zachodniego wybrzeża po krańce swych nowych ziem. Wrzeszczącego kłusownika zawleczono do lochu, rozebrano do naga i powieszono ze skrępowanymi rękami. Taka była sprawiedliwość lorda Ulver - zmuszał ludzi do patrzenia, żądał oklasków, a sam śmiał się podczas egzekucji. Żołdak uderzał batem z precyzyjnym okrucieństwem, raniąc tak, że z ciała wijącego się z bólu skazańca odrywały się krwawe strzępy.

Ofiara obracała się zwisając na sznurze, ciało wiło się pod gwałtownymi uderzeniami bata, a krzyk powoli zamierał, przechodząc w coraz to słabszy jęk bólu. Sługa, który wybierał dla lorda wiejskie dziewuchy, zamieniony został w nieszczęśnika, który już nigdy nie mógł dzielić z kobietą łoża. Rannego, oślepionego eunucha porzucono na pustkowiu; nieszczęśnik przez całą noc czołgał się do swojej nory. Następnego ranka stajenny znalazł jego nagie, poszarpane ciało sto jardów od zamku.

Marie wiedziała, że to prawda. Wiła się w konwulsji udawanego orgazmu, gdy lord przyszedł do niej tej samej nocy. Krzyki dobiegające z lochów odbijały się echem w jej uszach jeszcze kilka tygodni później. I wiedziała aż nazbyt dobrze, że mąż wymierzyłby tę samą karę swej żonie i córkom, gdyby tylko przyszła mu na to chęć.

Wciąż czuła zapach śmierci w sypialni, od czasu do czasu mdląca woń martwego ciała dochodziła do jej nozdrzy. Zmarłe dziecko wyniesiono z pokoju następnego dnia

- służący po prostu wyniósł krwawe zawiniątko. Wiedziała, że nie było pogrzebu, ciało prawdopodobnie rzucono na żer ogarom. Lord patrzył z mściwą satysfakcją, jak bestie rozszarpują krwawy ochłap.

Usłyszała odgłos zbliżających się kroków. Wielka ulga

- to były dziewczęta. Ostrożnie, chyłkiem wchodziły po schodach, żeby odwiedzić opuszczoną matkę, której grzechem było wydanie na świat dziecka niewłaściwej płci.

Weszły w milczeniu otaczając łoże Marie. Migoczący płomień świecy ukazał przerażenie malujące s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin