Zbrodnia w południe - Jerzy Edigey.pdf

(1111 KB) Pobierz
1128916211.001.png
JERZY EDIGEY
ZBRODNIA W POŁUDNIE
Państwowe Wydawnictwo Iskry
Warszawa 197o
Rozdział I
Tylko w niedzielę
Pierwszy przyszedł Zygmunt. Zresztą jak zwykle. Na jego
widok kelnerka w barwnym stroju dawnych mieszczek
szczecińskich uśmiechnęła się i spytała:
- Dostawiamy drugi stolik?
- Bo ja wiem? - zastanowił się przybyły. - Ostatnio jakoś mało
nas się zbiera. Przeczuwam, że pewnego dnia będę tutaj sam
tkwił.
- Teraz, jak tylko nadejdzie niedziela, to leje od rana do nocy.
Nie każdemu chce się wyjść z domu w taki dzień jak dzisiaj. Psa
by nie wygonił.
- A - w piątek - zauważył Zygmunt - było tak ładnie! Zupełnie
nie listopad, lecz początki maja. Za to w święto deszcz ze
śniegiem.
- O, już idzie panna Krysia - kelnerka znała doskonale
wszystkie dziewczęta i chłopców, którzy zawsze w niedzielę
zajmowali przed południem ten sam stolik, położony w samym
kącie sali, z pięknym widokiem na płynącą w dole Odrę.
Kelnerka pracowała w kawiarni Zamku Szczecińskiego już
czwarty rok i wiedziała, że w niedzielę pojawi się choć troje z
tej paczki. A często zjawiało się ich tyle, że trzeba było
zestawiać trzy stoliki. Nie byli to goście, którzy dadzą dużo
zarobić lokalowi i obsłudze. Przeciwnie, mała czarna była tu
najczęstszym zamówieniem. Niekiedy zjawiały się ciastka,
rzadziej kieliszek wina. Chyba na jakąś specjalną uroczystość -
jak imieniny.
Ale za to młodzi goście byli weseli. Obsługując ten kąt sali,
kelnerka zawsze uśmiała się do łez. Przychodzili jednakże
wyłącznie w niedzielę. Siedzieli od jedenastej do drugiej. O tej
porze wielka sala kawiarni i tak świeciła łysinami wolnych
stolików.
Po Krysi przyszedł Stach. Zaraz po nim zjawił się Mietek.
Wszyscy mieszkali w okolicy Placu Grunwaldzkiego: na
Buczka, Jaromira, Alei Jedności Narodowej, Jagiellońskiej czy
Wielkopolskiej. Chodzili razem najpierw do powszechniaka,
później wylądowali w tej samej klasie w liceum. Jeszcze w
szkole podstawowej chłopcy utworzyli coś w rodzaju klubu czy
tajnego związku - nazywali siebie „Nasza maszoperia”.
Wiadomo, Szczecin - choć nie leży nad morzem - jest portem
morskim i wszelkie nazwy wywodzące się z tradycji
marynarskich lub rybackich nie brzmiały tutaj obco.
Ani się spostrzegli, kiedy w ich życiu nastał pierwszy wielki
dzień - rozdanie matur. Zbiegło się to jakoś z odbudową
północnego skrzydła Zamku Szczecińskiego i otwarciem w
dawnych salach rycerskich pierwszej w tym mieście wielkiej
kawiarni z prawdziwego zdarzenia. Więc z maturami w
kieszeni cała paczka powędrowała na zamek, by tu, przy
butelce wina, godnie uczcić zdobytą „dojrzałość”.
Któryś z nich, bodajże Stach, rzucił wtedy projekt, żeby
zawsze w niedzielę spotykać się na zamku przy tym samym
stoliku. Projekt przyjęto z entuzjazmem i co dziwniejsze -
wykonano. Minęło już przeszło trzy lata, a paczka
dotrzymywała sobie wierności. Wprawdzie tylko w niedzielę,
ale zawsze w tym dniu w kącie sali można było spotkać jeżeli
nie całą dziewiątkę, to w każdym razie jej większość. A przecież
najgorętsze nawet przyjaźnie szkolne szybko zazwyczaj
rozwiewa czas.
Przychodzili tutaj sami albo w towarzystwie. Dziewczęta
przyprowadzały i prezentowały „paczce” chłopców, z którymi
aktualnie „chodziły”. Koledzy z paczki chwalili sic
dziewczętami, które, jak im się zdawało, „poderwali” - choć
wiemy, że najczęściej jest odwrotnie. Pułapka wprawdzie nie
biega za myszami, ale przecież to pułapka łapie myszy...
- Mało nas dzisiaj - zauważyła Ewa witając się z siedzącymi
przy stoliku.
- Taka psia pogoda - stwierdził Mietek.
- Danka na pewno nie przyjdzie. Nie będzie się jej chciało tłuc
w taki deszcz z Żydowic - dodała Krysia.
- Ale Jaś mógłby przywlec się z Jagiellońskiej.
- Chyba to on - Ewa słynęła w szkole z najlepszego wzroku w
całej klasie. Stojąc przy tablicy bez trudu odczytywała ściągi w
czwartym rzędzie ławek. - Mignął mi przed chwalą w szatni.
Dziewczyna nie myliła się. Za chwilę Jaś szedł do nich po
marmurowej posadzce sali, prowadząc swą flamę Elżbietę.
- Hanka znowu nie przyjdzie - stwierdziła Ewa.
- Wiadomo. Opłakuje Andrzeja - złośliwie rzucił Zygmunt.
- Daj spokój! - rozgniewała się Krysia.
- A swoją drogą - powiedział Stach - ten Andrzej to
skończona świnia.
- Gorzej niż świnia. Po prostu tchórz i łajdak - dołożyła Ewa.
- Trzy lata chodził z Hanką. Byli nierozłączni. Zawracał głowę
dziewczynie. A potem skończył Politechnikę, wyjechał na Śląsk
i nie raczył nawet słówka napisać, chociaż się wytłumaczyć.
- Co tu można się tłumaczyć - Zygmunt był nieprzejednany. -
Łobuz i tyle.
Mnie on nigdy się nie podobał. Od początku nie ukrywałam,
że go nie lubię. Zupełnie do nas nie pasował.
- Przecież Hanka przyprowadzała go prawie co niedzjela -
uśmiechnął się Stach - a czy ktokolwiek wypił choć małą kawę
na jego rachunek?
- To on pił na nasz! Pamiętacie? Nigdy nie miał drobnych i
Hanka zawsze za niego płaciła.
- W ubiegłym roku z okazji jego imienin Hanka też zapłaciła
za całe wino i za torty. Bo Andrzejek „zapomniał” wziąć
pieniędzy z domu! Ciekawe, czy jej zwrócił?
- A przecież nie powodziło mu się źle. Miał stypendium. Z
domu dostawał paczki i forsę.
- Jego ojciec jest kierownikiem tartaku w Koszalińskiem.
Andrzej był zawsze najlepiej z nas ubrany.
- A matka Hanki jest tylko urzędniczką w Radzie Miejskiej. U
nich się nie przelewa. Gdyby nie to, że matka wszystko Hance
sama szyje...
- Wiesz, muszę Hankę poprosić, żeby mi jej mama uszyła
sukienkę. Kupiłam wełenkę. Bardzo ładna. Po sto
siedemdziesiąt złotych za metr.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin