Charteris Leslie - Święty w Nowym Jorku.rtf

(582 KB) Pobierz
Święty w Nowym Jorku

Leslie Charteris

 

 

 

Święty w Nowym Jorku

 

Tytuł oryginału The Saint in New York

Przełożyła Magdalena Zawanowska


Prolog

 

List przekazano do Wydziału Korespondencji na Centre Street. Potem, jak wszystkie pisma tego rodzaju, przeszedł przez Wydział Identyfikacji Przestępców, Kryminalne Biuro Śledcze i Centralę, by w końcu znaleźć się na biurku samego komisarza policji, Artura J. Quistroma — a był to dokument ze wszech miar godny uwagi i nawet jego suchy, urzędowy styl wcale nie czynił go mniej interesującym.

 

Policja Stołeczna

Wydział Specjalny

Scotland House

Londyn S.W.I.

 

Do szefa policji w Nowym Jorku

 

Szanowny Panie,

Czujemy się zobowiązani powiadomić Pana, że istnieją powody, aby przypuszczać, iż Simon Templar, znany pod pseudonimem „Święty”, przebywa obecnie w Stanach Zjednoczonych.

Nie dysponujemy jego odciskami palców; dołączamy natomiast jego fotografię, rysopis i dossier.

Zapoznanie się z tymi dokumentami przekona Pana, że nie mamy dostatecznych podstaw do wszczęcia postępowania ekstradycyjnego. Lecz w Pana własnym interesie radziłbym uważnie obserwować poczynania Templara, jeśli uda się go Panu odnaleźć.

Łączą wyrazy szacunku

Nadinspektor C.E. Teal

 

A oto, jak brzmiał pierwszy załącznik:

 

Simon Templar „Święty”. Rysopis: wiek — 31 lat; wzrost — 6 stóp 2 cale; waga — 175 funtów; oczy — niebieskie; włosy — ciemne, zaczesane do tyłu; cera — smagła; znaki szczególne — szrama od kuli na lewym ramieniu, na prawym przedramieniu dwudziestocentymetrowa blizna.

Charakterystyka: Zawsze nienagannie ubrany. Upodobanie do luksusu. Mieszka w najdroższych hotelach, lubi dobrą kuchnię i dobre wino. Nosi przy sobie broń i po mistrzowsku rzuca nożem. Licencjonowany pilot. Włada biegle kilkoma językami. Przezwano go „Święty”, ponieważ na miejscu przestępstwa ma zwyczaj zostawiać naszkicowaną paroma kreskami figurkę człowieczka z aureolą (reprodukcja w załączeniu).

Dossier: Po raz pierwszy zwrócił naszą uwagę pięć lat temu. Działając nieoficjalnie zdołał wtedy odzyskać skradzione z Banku Konfederacyjnego w Chicago i wywiezione do Wielkiej Brytanii złoto, umożliwiając naszemu agentowi, inspektorowi Carnowi, aresztowanie złodziei — za co otrzymał żądaną nagrodę.

Nieco później, wraz z czterema wspólnikami, na własną rękę wypowiedział bezwzględną walkę przestępcom, przeciwko którym nie byliśmy w stanie zgromadzić dostatecznego materiału dowodowego, by móc ich zatrzymać. Wówczas jeszcze jego prawdziwa tożsamość pozostawała tajemnicą. Zajmował się zwalczaniem przestępstw typu obyczajowego.

Walnie przyczynił się do zdemaskowania przestępców potężnego gangu, który trudnił się przemytem narkotyków. W tym samym czasie prawdopodobnie za jego sprawą doszło w Atenach do zabójstwa Henry’ego Chastela, handlarza żywym towarem. Nie ulega wątpliwości, że w następnym roku zabił anarchistę Goltera, udaremniając w ten sposób dokonanie zamachu na następcę tronu, księcia Rudolfa, który przebywał z oficjalną wizytą w Londynie.

Porwał profesora K.B. Vargana, kiedy Ministerstwo Wojny rozważało właśnie kwestię zakupienia jego „chmury elektronowej”. Profesora zabił potem jeden ze wsporników Templara, Norman Kent, a ten z kolei został zamordowany przez agenta obcego wywiadu, doktora Rayta Mariusa, który także usiłował zdobyć wynalazek Vargana. W liście opublikowanym przez prasę Templar wyznał, jakoby chciał zapobiec ewentualnemu użyciu tej niehumanitarnej broni, która — w jego przekonaniu — doprowadziłaby do powszechnej katastrofy. Obaj, zarówno Templar, jak i Marius, uciekli wtedy z Anglii.

W trzy miesiące później Templar pojawił się tu w związku z nowym spiskiem Mańusa, mającym na celu wywołanie wojny — o czym zresztą nie wiedzieliśmy sami. Mańus znów uciekł i od tej pory słuch o nim zaginął. Afera została ujawniona, lecz Templarowi wszystko darowano, ponieważ zapobiegł katastrofie pociągu wiozącego rodzinę królewską.

Nadal prowadził kampanię zwalczania przestępców posługując się ich własnymi metodami. W kilku przypadkach, dzięki zebranym przez mego dowodom rzeczowym,’ mogliśmy aresztować winnych. Posądzany jest, choć nie udało się tego sprawdzić, o spowodowanie śmierci Francisa Lemuela, rewolwerowca Jacka Farnberga, Ladeka Kuzela i innych. Podejrzane wydaje się „ również morderstwo Stephena Wealda alias Waldsteina, a także zniknięcie Lorda Essendena. Zdarzyło się to w tym samym czasie, gdy Templar, na polecenie obecnego komisarza, Hamiltona Doma, zajął się obroną dobrego imienia nieżyjącego już zastępcy komisarza, Frandsa Trelawny’ego.

Działalność swoją kontynuował aż do chwili ponownego opuszczenia Anglii przed sześcioma miesiącami. Większość z wyżej wymienionych akcji, jak również wiele innych, o których z oczywistych przyczyn nic dokładniejszego nie wiemy, przyniosła mu nie byle jaki dochód — jego majątek, w ten sposób zdobyty, ocenia się na pól miliona funtów.

Templar znany jest dobrze również policji francuskiej i niemieckiej.

 

Do tych kilku kartek dołączono fotografię Świętego oraz meldunki wydziałów, które kolejno przejmowały ten nader interesujący dokument.

 

Biuro Identyfikacji Przestępców:

Nie notowany. Odbitki fotografii — i rysopis wysłano do Alabamy i do Waszyngtonu.

Kryminalne Biuro Śledcze:

Dochodzenie w toku.

Centrala:

Dochodzenie w toku.

 

Komisarz podrapał się w siwą głowę i marszcząc krzaczaste brwi raz jeszcze przeczytał list. Pod wyblakłymi, szaroniebieskimi oczami miał obwisłe worki niczym przekłute pęcherze, a jego twarz wyrażała bezgraniczne znużenie. Ponure, gorzkie znużenie jako nagroda za czterdzieści lat bezowocnej walki ż bezprawiem — z bezprawiem, w jakim mieli swój udział i d, których obowiązkiem było stać na straży prawa.

— Czy myśli pan, że ma to jakiś związek z owym listem wysłanym do Irbolla? . — spytał odkładając papiery.

Inspektor John Fernack zsunął z czoła mocno zniszczony kapelusz i przytaknął niedbałym skinieniem głowy.

— Tak przypuszczam — krótkim, kwadratowym palcem wskazał pismo leżące na biurku. — Widzi pan, jak Scotland Yard nazywa faceta? „Święty”. Niech pan spojrzy na ten rysunek. Nie znam się na sztuce, mam wrażenie, że i Templar jest niewiele lepszy ode mnie, ale coś w tym jednak jest. Niech pan zobaczy. Tak rysują dzieci, kiedy uczą się trzymać ołówek: kółko to głowa, jedna prosta kreska — tułów, cztery inne to ręce i nogi, ale można poznać, że ten głowonóg ma przedstawiać coś na kształt człowieka. I jeszcze kółko nad głową. Kiedy byłem dzieckiem, zaprowadzono mnie któregoś dnia do katedry — Fernack mówił to takim — tonem, jakby przyznawał się do czegoś, co stanowiło czarną plamę w jego zawodowej karierze. — Widziałem tam mnóstwo obrazów, na których ludzie mieli nad głowami podobne kółka. To byli jakoby święci, a te kółka to pewnie aureole.

Komisarz nie uśmiechnął się.

— Co się dzieje z Irbollem? — zapytał.

— Przyjdzie dziś po południu do sądu, żeby znowu uzyskać odroczenie rozprawy — odparł Fernack ze złością i splunął przez zęby, nie trafiając do spluwaczki. — Wie pan, jak to jest. Nigdy nie miałem głowy do rachunków, ale wyliczyłem, że jego sprawa będzie odroczona po raz trzydziesty pierwszy, a może trzydziesty drugi. Zważywszy, że upłynęły zaledwie dwa lata od momentu, kiedy rozwalił Ionetzkiego, mamy jeszcze szansę, zobaczyć go na krześle elektrycznym, zanim pomrzemy ze starości. Cholernie wielką szansę!

Wargi Fernacka zacisnęły się w wąską, twardą linię. Pochylił się nad biurkiem, aż jego wielkie pięści stuknęły o mahoniowy blat, i utkwił w twarzy komisarza pałające spojrzenie rozognionych oczu.

— Czasami chciałoby się, aby taki facet jak Święty zjawił się w Nowym Jorku i tu też tak narozrabiał, jak o tym piszą w tym liście. A czasami miałbym ochotę w jednej chwili rzucić policję i sam się do tego zabrać. Może lepiej bym sypiał po nocach, gdybym wiedział, że i w naszym mieście coś się takiego dzieje… Ionetzki był moim pomagierem, kiedy ja byłem porucznikiem w piątym okręgu, zanim wsadzili mnie tutaj, do komendy. Uczciwy gliniarz. Pan wie, co to znaczy. Sam pan przez to przeszedł. Poznał pan, jak to jest. Mundurowy… szpicel… posterunkowy… Przeszedł pan przez to wszystko, jak każdy z nas. Dlatego jest pan chyba pierwszym komisarzem, co od samego początku wiedział, jaki mundur nosi glina, i nie musiał się tego uczyć. Niech mnie pan źle nie zrozumie, szefie. Nie mam zamiaru panu kadzić. Wie pan, o co mi chodzi, co to znaczy móc powiedzieć, że gość był uczciwym gliniarzem.

Żelazne dłonie Ferzacka rozwarły się i znowu zacisnęły na krawędzi biurka.

— Taki był właśnie Ionetzki — mówił. — Uczciwy gliniarz. Niezbyt może bystry, ale uczciwy. I uczciwie tam, polazł. Każdy inny okrążyłby bandytów z daleka, udając; że nic nie słyszy. Ale nie on. I ten tchórzliwy szczur,; Irboll, wpakował mu kulę w brzuch!

Quistrom nic nie odpowiedział ani nie poruszył się. Zmęczonym wzrokiem popatrzył spokojnie na wzburzoną gniewem twarz stojącego przed nim mężczyzny — i patrzył na ten nieoczekiwany wybuch z osobliwą sympatią. Ale znużenie zbyt już głęboko zakorzeniło się w jego oczach, by cokolwiek mogło je ożywić.

— Przymknęliśmy więc Irbolla — ciągnął Fernack. — Wszyscy wiedzą, że jest winny. Nie cackaliśmy się z nim. O tak, daliśmy mu porządny wycisk. Ale ca z tego, do cholery? Gumowa pałka to nie to samo co kula w bebechach. Nie umiera się od tego powoli, czując w środku żywy płomień i gryząc wargi z potwornego bólu, żeby głośno nie krzyczeć. Nie zostawia się równej babki bez chłopa i fajnych dzieciaków bez ojca. Więc spraliśmy go. No i co z tego? Jakiś oślizły polityk zwymyśla jakiegoś sędziego, który siedzi u niego w kieszeni; jakiś adwokat zjawi się ze świstkiem kwestionującym nakaz aresztowania, skombinuje alibi, załatwi kaucję 4 Bóg wie co jeszcze; potem proces, na sali zasiądzie przekupiony sędzia, odpowiednio dobrana ława przysięgłych i prokurator okręgowy, który też weźmie swoją dolę z tych samych rąk co cała reszta. Potem nastąpią jakieś przeniesienia, sprzeciwy, odraczania, rewizje, apelacje… I wlecze się to tak długo, aż nikt już dokładnie nie pamięta, kto to był Ionetzki i co się z nim stało. Wiedzą tylko tyle, że są zmęczeni i mają dość gadania o Irbollu.

Może go uniewinnią, a może poślą na jakiś czas do ciupy. Cóż, to by mu nawet odpowiadało. Posiedzi sobie wygodnie, popali cygara, posłucha radia. A za kilka miesięcy, kiedy gazety zajmą się już czym innym, naczelnik więzieni” wypuści go lub zarząd więzienia zwolni go warunkowo, by wracał do domu i grzecznie się sprawował… No, i zaraz jakiś inny równy gość dostanie kulę w brzuch od tego tchórzliwego szczura. Ale co to kogo, do cholery, obchodzi?

Quistrom popatrzył na leżącą przed nim księgę aresztowań. Jego ponuro zaciśnięte wargi i opuszczone ramiona wyrażały milczącą aprobatę na ten zestaw faktów, ale przekraczało to jego możliwości, by dać na nie odpowiedź.

Fernack, pochylony nad biurkiem, barczysty, z wysuniętą do przodu wydatną szczęką, mówił dalej chrapliwym, łamiącym się głosem:

— Ten gość, ten Święty, wysyła do Irbolla list. Pisze, że ma własną sprawiedliwość, czy to się komu podoba, czy nie, i sam ją wymierza, skoro nasza zawodzi. Pisze, że jeśli tego popołudnia Jack Irboll znów wyjdzie z sądu, otoczony innymi tchórzliwymi szczurami, które będą go poklepywać po plecach, a nam śmiać się prosto w nos, będzie to ostatnia chwila jego życia. To wszystko. Za kulę w brzuch kula w brzuch. I być może zrobi to. Jeśli choć połowa z tego, o czym piszą w tych papierach, jest prawdą, dotrzyma słowa. I zrobi właśnie to, co ja też miałbym ochotę zrobić. Gazety podniosą krzyk pod samo niebo, będą nas wyzywać od niedołęgów, że pozwoliliśmy jakiemuś przybłędzie, co sam mianował się stróżem porządku publicznego, wykonywać robotę, do której nam zabrakło rozumu i odwagi. A wtedy do mnie będzie należało dopaść Świętego, zaciągnąć go do pokoju na tyłach posterunku i pałką wycisnąć z niego zeznania; potem zawlec przed sąd i stawać na głowie, żeby posłali na krzesło elektryczne faceta, który zrobił tylko to, co pan albo ja powinniśmy byli zrobić, gdybyśmy nie byli takimi parszywymi, tchórzliwymi bufonami, co to bardziej myślą o forsie niż o robocie, za którą im płacą.

Komisarz podniósł oczy.

— Pan spełni tylko swój obowiązek, Fernack, to wszystko — powiedział. — Jak dalej sprawy się potoczą, nie powinno to pana obchodzić, ani w tym, ani w żadnym innym przypadku.

— Jasne, spełnię swój obowiązek — Fernack zaśmiał się urągliwie. — Tak jak zawsze to robię, jak my wszyscy to robimy od lat. Znowu powymiatam śmiecie i oddam kubeł prosto w ręce kanalii, co tylko czekają, żeby te wszystkie brudy znów do niego powrzucać, i to z nawiązką.

Komisarz wziął do ręki plik papierów i zaczął je przeglądać. Zapadła cisza, w której ostatnie słowa Fernacka zdawały się rozbrzmiewać coraz donośniej, powracając jak wielokrotnie potęgujące się echo i wypełniając cały pokój intensywnym szumem, aż powietrze tętniło i huczało od ich bezgłośnej mocy. Fernack wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł czoło. Spojrzał przez okno na płaską, bezbarwną fasadę Szkoły Policyjnej i na spowite welonem szarej mgły wieżowce Nowego Jorku. A wtedy gwar pulsującego życiem miasta wdarł się do pokoju, jak gdyby przyłączając się do słabnącego już wybuchu wściekłości, który wyprowadził go z jego zwykłej równowagi. Hałas uliczny przetaczający się od przecznicy do przecznicy, miarowy stukot dwunastu milionów stóp, warkot pojazdów, potężny rytm silników, odgłosy życia, co rodzi się i ginie, walka i dostojeństwo, i podłość, i splendor, i przekupstwo — w tym wszystkim on także miał swój udział.

Quistrom chrząknął. Był to dźwięk cichy, przytłumiony, nie wyrażający ani wymówki, ani przyzwolenia, a jednak od razu rozładował stan napięcia, niczym wypowiedziane słowo. Komisarz odezwał się dopiero po chwili:

— Nie znaleźliście jeszcze Templara?

— Nie — odparł Fernack swoim zwykłym szorstkim, opanowanym głosem: tylko zimny wyraz jego oczu przypominał o tym, co mówił poprzednio. — Kestry i Bonacci go szukają. Wczoraj sprawdzili prawie wszystkie większe hotele.

Quistrom skinął głową.

— Dajcie mi znać, jak tylko się czegoś dowiecie.

Fernack wyszedł. Długim kamiennym korytarzem udał się do swego gabinetu. O 15.30 wezwano go telefonicznie do sądu — Jack Irboll został zamordowany.

A więc Święty przybył do Nowego Jorku.


Rozdział 1

Jak Simon Templar

czyścił swój rewolwer,

a Wallis Nather pocił się ze strachu.

1

 

Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się zapewne, gdyby zobaczył, jak zakonnica wyciągniętym spod fałd czarnej sukni kluczem otwiera sobie drzwi do apartamentu na jednym z najwyższych pięter hotelu Waldorf Astoria. Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby usłyszał, jak za drzwiami zaczyna sobie ona pogwizdywać. I niewątpliwie nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator osłupiałby ze zdumienia, zamrugałby gwałtownie oczami i wytrzeszczył je szeroko, gdyby usłyszał, jak owa zakonnica, potknąwszy się o brzeg dywanu, najczystszym męskim barytonem przeklina ,,A niech to szlag!” i po chwili wybucha śmiechem.

Ale nie było tam tak dociekliwego i wyczulonego obserwatora, którego oczy mogłyby dokonywać podobnych akrobacji. W pokoju znajdował się tylko jeden mężczyzna w okularach bez oprawki, o siwych włosach i kanciastym podbródku, siedzący w fotelu z książką na kolanach, który powitał wchodzącą zakonnicę skinieniem głowy i spokojnym uśmiechem. . Zamknął książkę, starannie zaznaczając miejsce, w którym przerwał czytanie, i wstał — szczupła, krzepka sylwetka w szarym samodziałowym garniturze.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Wspaniale! — odpowiedziała zakonnica. Zsunęła welon z lśniących włosów i porozpinawszy wszystkie guziki i zatrzaski z westchnieniem ulgi zrzuciła z siebie długą, ciężką szatę. A wtedy objawiła się jako wysoki mężczyzna o szerokich ramionach, w niebieskiej jedwabnej koszuli i w jasnych eleganckich spodniach; mężczyzna o wesołych błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata. Błysnąwszy w uśmiechu rzędem mocnych, białych zębów, radośnie klepnął on swego rozmówcę po plecach i z rozmachem rzucił się na fotel całym swym szczupłym, wysportowanym ciałem.

— Podjąłeś duże ryzyko, Simon — patrząc na niego powiedział starszy mężczyzna.

Simon Templar roześmiał się cicho.

— A także zjadłem dziś rano śniadanie — odrzekł. Wetknął w usta papierosa, przypalił, zgasił zapałkę gestem ręki, który stanowił jakby uzupełnienie uśmiechu. — Mój drogi Bill, nie ma co odnotowywać w pamiętnikach tego rodzaju wstrząsających wydarzeń. W naszym grzesznym życiu są to sprawy, które przyjmujemy jako oczywiste.

Starszy mężczyzna potrząsnął głową.

— Niepotrzebnie kusisz los.

— Wysyłając ten list? — Święty skrzywił się lekko. — Bill, to był akt wierności, haracz spłacony dawnym dobrym czasom. Gdybym tego nie zrobił, naraziłbym na szwank swoją reputację. I zdradziłbym samego siebie.

Wypuścił przez usta smużkę dymu i przyglądał się skrawkowi błękitnego nieba za oknem.

— To były dobre czasy — zaczął mówić cichym głosem — słyszałeś o nich. Święty był wtedy sam sobie prawem, a ten mały rysuneczek oznaczał i walkę, i śmierć, i chwalebne blizny. Niektórzy z nas po to żyli, po to pracowali, po to walczyli. Jeden z nas zginął za to… W tamtych czasach ktoś, kto dostał taki list, jaki wysłaiem Irbollowi, z takim samym podpisem, wiedział, że nie ma dla niego ratunku. A skoro już wybraliśmy się na ten piknik, chciałbym, żeby wszystko odbywało się tak samo, choćby przez pewien czas.

Zaśmiał się znowu, a jego śmiech lekkim rytmem przebiegł przez pokój, niczym promień słońca odbity w stalowym ostrzu.

— Stąd ta brawura — mówił dalej. — Oczywiście, ów list nie ułatwił roboty, ale dał nam okazję do zademonstrowania naszej niezrównanej świetności. I poszło zupełnie gładko. Ukryłem broń pod habitem i strzeliłem, kiedy wyszedł. Tylko raz… Potem krzyknąłem rozdzierająco i podbiegłem do niego. Namawiałem go, żeby okazał skruchę i wyznał swoje grzechy, podczas gdy mnie szukano. Utworzył się dookoła niezły tłumek i zdaje się, że wszystkich zatrzymano.

Wyciągnął z kieszeni rewolwer, wyjął z niego magazynek i sięgnął do stoliczka po przybory do czyszczenia, których używał przed wyjściem. Przewiązał sznurkiem prostokątny kawałek flaneli i przeciągnął przez lufę nucąc pod nosem.

Siwowłosy mężczyzna podszedł do okna i stanął z założonymi do tyłu rękami.

— Byli tu dzisiaj Kestry i Bonacci — powiedział.

Święty zanucił jeszcze kilka taktów. Zwilżył szmatkę trzema odmierzonymi kroplami oliwy.

— A to pech, żeśmy się nie spotkali — mruknął. — Zawsze chciałem zobaczyć, jak taka parka twoich twardogłowych nowojorskich gliniarzy taktownie postępuje z niewinnie podejrzanym.

— Nic straconego — odparł tamten posępnie, a Simon zachichotał.

W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, że ludziom inspektora Johna Fernacka nie udało się odszukać Templara.

Kestry i Bonacci spędzili czas interesująco i pracowicie. Chodząc od hotelu do hotelu zdeptali swymi wysłużonymi stopami policjantów całą kolekcję kosztownych dywanów, których spieniężenie pozwoliłoby im obu przejść na emeryturę i żyć w wielkim dobrobycie. Starannie, aż do bólu w oczach, przejrzeli spisy gości hotelowych, odkrywając jedynie wysoce pouczające ślady po godnej uwagi rodzinie Johna Smitha, która zdawała się spędzać czas przenosząc się z hotelu do hotelu z ruchliwością wirusów grypy — lecz żadnego zapisku dotyczącego niejakiego Simona Templara nie znaleźli. Przed ich urzędowymi oczami, dręczonymi coraz dotkliwiej wyżej wspomnianym bólem, przedefilowała procesja gładkich, wymuskanych młodych dżentelmenów figurujących w papierach jako urzędnicy, choć niewątpliwie musieli, być ambasadorami w przebraniu, którzy łaskawie raczyli przyjrzeć się fotografii poszukiwanego, lecz z pogardliwą wyższością zaprzeczali, by kiedykolwiek zdarzyło im się spotkać wśród swojej znakomitej klienteli osobnika tak mizernej kondycji. W kolejnych hotelikach chłopcy na posyłki ze znajomością rzeczy zerkali na wysłużone stopy policjantów, którymi ci przemierzali swą trasę, i za ich plecami szeptali między sobą porozumiewawczo. Otaczała ich atmosfera wyniosłej wyrozumiałości, co obu wytrawnych funkcjonariuszy, najwyraźniej przebranych za zwykłych obywateli, szczególnie denerwowało.

Trudno było przypuszczać, by jakiekolwiek podejrzenia mógł wzbudzić szofer niejakiego Williama K. Valcrossa, rezydenta hotelu Waldorf Astoria. Poszukiwali wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny około trzydziestki, który — zgodnie z opisem — miał zwyczaj zatrzymywania się w najbardziej luksusowych hotelach. Szukali go z przykładną wytrwałością, nie dając się zwieść fantazji na manowce. Sam pan Valcross miał bez wątpienia lat sześćdziesiąt i przy najbujniejszej wyobraźni nie sposób było w nim rozpoznać człowieka z fotografii, którą im dostarczono. Pominęli go więc, nie tracąc czasu, wraz z całym jego dobytkiem.

— Jeżeli mnie znajdą — zauważył w zadumie Święty — nie obejdzie się bez ostrych słów.

Jednym okiem zajrzał z zadowoleniem w głąb błyszczącej lufy rewolweru, zabezpieczył go i czułym ruchem włożył do kieszeni. Potem wstał, wyprostował się i podszedł do stojącego przy oknie Valcrossa.

Przed nimi rozciągała się hałaśliwa panorama południowego Manhattanu, zdumiewającej wyspy Zachodu. Wąski garb skalny, osłonięty od Atlantyku szerokim ramieniem Brooklynu, podmywane falami oceanu kamienne usypisko, które człowiek w swej nieposkromionej przewrotności wybrał, aby tu zbudować miasto. Ale zadowolił go niebywały wyczyn pokonania trudności tej miary, więc wzniósł jeszcze pomniki swego uporu. Ponieważ miasto nie mogło rozrastać się wszerz, wystrzeliło w górę kamiennymi rzeźbami, choć był to wzlot zrodzony z konieczności, niepomny swych pierwotnych źródeł, w szaleńczym porywie lewitacji przekroczył wszystkie konieczne granice. Kretowisko zamieniło się w góry dzięki zręczności wywodzącej się z chytrego podstępu. W cieniu szarych i białych szczytów wyrósł nowoczesny Bagdad, gdzie spotykają się dwa krańce Ziemi. Miasto włoskie większe niż Rzym, miasto irlandzkie większe niż Dublin, miasto niemieckie większe niż Kolonia — miasto oślepiającego bogactwa. Wygłodniałym oczom przybywających tu spoza widnokręgu Starego Świata jego wieże wydawały się bryłami szczerego złota. Miejsce, które z odludnej faktorii przekształciło się w metropolię, miasto — centrum, które nie schyla głowy przed żadnym innym. Miejsce, gdzie cywilizacja i barbarzyństwo na przemian wspinały się sobie na ramiona, aż razem dosięgły szczytu…

— To miasto zawsze było moim domem — odezwał się Valcross dziwnie miękko, ogarniając wzrokiem horyzont od zachodu aż po wschód. — Wiem, że istnieją inne miasta… O Nowym Jorku mówi się, że jest po prostu taki, jaki jest. Lecz ja tu właśnie spędziłem całe życie.

Simon milczał. Jego dom znajdował się o trzy tysiące mil stąd… Ale kiedy tak stał przy oknie, widział to, co widział Valcross, i potrafił odczuć to, co tamten odczula wał. Przebywał w Nowym Jorku dostatecznie długo, aby zrozumieć, że to miasto urzec musi każdego, kto na nie patrzy, a kto nie utracił jeszcze zdolności zachwycania się — duma i podziw, Wyszydzane przez przemądrzałych cyników, mogą i dziś poruszyć serce człowieka, który nie zawahałby się spojrzeć głębiej i dostrzec nie tylko to, co powierzchowne, ale także starałby się zbliżyć do zwykłych ludzi, którzy to miasto tworzą.

A ponieważ Simon potrafił to zrozumieć, dobrze wiedział, o czym mógł myśleć Valcross, zanim się odezwał.

— Musiałem cię wezwać — mówił Valcross — bo są ludzie silniejsi ode mnie. Dla nich to miasto nie jest domem, lecz polem bitwy, które można łupić i plądrować. Dlatego musiałeś tu przyjechać z drugiego końca świata, żeby pomóc starcowi wykonać zadanie przerastające jego siły.

Odwrócił się nagle i znów popatrzył na Świętego, mierząc go spojrzeniem od stóp do głów: falę gładko zaczesanych włosów, zawadiackie rysy opalonej twarzy śmiałka, chłodne, nieco kpiące jasnoniebieskie oczy, zaokrągloną spadzistość muskularnych ramion i silny łuk klatki piersiowej pod cienką koszulą, niezawodną siłę na wpół podniesionej ogorzałej dłoni z papierosem lekko wetkniętym pomiędzy dwa palce, smukłe biodra myśliwego i długie nogi nieskazitelnej linii, w modnych półbutach. Nie znał drugiego człowieka, który byłby tak swobodnie elegancki, a zarazem tak niebezpiecznie czujny — a znał wielu. Nie znał również nikogo, kto dorównałby w jego opinii zuchwałej pewności siebie tego człowieka, jakiej wymagał i jakiej poszukiwał, a Valcross był przekonany, że zna się na ludziach.

Jego dłonie spoczywały na ramionach Świętego. Wyczuł nieznaczne drżenie sprężystych muskułów i uśmiechnął się.

— Może dasz sobie z tym radę, synu — powiedział. — Może dasz radę usunąć to gnijące bagno skorumpowanych kanciarzy i łapowników, którzy stali się najbardziej palącym problemem, z jakim kiedykolwiek moje miasto musiało walczyć. Jeżeli i ty sobie nie poradzisz, będę musiał uznać, że jest to niemożliwe. Ale bądź nieco ostrożniejszy. Nie daj się wpakować do mamra przez własne zuchwalstwo i sam nie pchaj się pod kule, dopóki nie nadarzy się okazja, żeby naprawdę czegoś dokonać. Widziałem już takie sytuacje. Inni też próbowali, potężniejsi od ciebie, synu, silniejsi, odważniejsi, sprytniejsi niż ty.

Święty uśmiechnął się.

— Zakładając nawet, że tacy w ogóle istnieli — zauważył uprzejmie — nigdy nie widziałeś większego szczęściarza ode mnie.

A myślą powrócił do pewnego popołudnia w Madrycie, kiedy Valcross przysiadł się do niego na Plaża de Toros, nawiązał rozmowę i w rezultacie cały wieczór spędzili razem. Wrócił myślą do momentu, kiedy już po wspólnej kolacji u Botinsa, gdzie spożyli niewiarygodnie smakowite młodziutkie prosię, zasiedli nad whisky z wodą sodową w pokoju Valcrossa u Ritza i Valcross przyznał się, że przez trzy tygodnie szukał go po całej Europie, żeby doprowadzić do takiego właśnie niby przypadkowego spotkania — i powiedział dlaczego. Simon słyszał jeszcze spokojny głos starego człowieka, jak mówił do niego tamtej nocy:

„Znaleziono go po kilku tygodniach. Nie chcę wdawać się w szczegóły, wolałbym o nich zapomnieć. Przymknęli dwudziestu czy trzydziestu podejrzanych i przesłuchiwali ich. Ale być może pan nie wie, jak to się odbywa. Żaden nie puścił pary z ust. Kilku zwolnili, kilku postawili przed sądem. Może wydaje się panu, że miało to jakieś znaczenie?

Żadnego. Ten biznes skupia wszystkich potrzebnych gangsterów i rewolwerowców, wszystkich łajdaków i opryszków, którzy poczuli się odsunięci od wielkiej forsy, kiedy nie można już było zarobić na alkoholu. Kierują nim ci sami przywódcy, chronią go ci sami przekupni politycy — a bardziej się opłaca. Wygrywa z policją z tych samych przyczyn co poprzedni biznes: bo jest sprzężony z tym samym systemem politycznym, który mianuje komisarzy policji, aby robili to, co im każą.

: Nie ulegało wątpliwości, że ci, których zatrzymano, byli winni. Sam Fernack to przyznał. Pokazał im ich kartotekę, wszystko, co o nich było wiadomo. Ale nic nie mógł zrobić. Rozprawę odraczano, przesuwano terminy, zwalniano ich za kaucją’, przekazywano innym krajom — użyto wszelkich sztuczek prawnych. W końcu zostali uniewinnieni. Widziałem, jak wychodzili z sądu śmiejąc się w głos. Gdybym miał przy sobie broń, pewno bym ich powystrzelał.

Ale jestem już za stary i nie zaprawiony do takiej walki. Dlatego szukałem pana. Słyszałem o niektórych — pana wyczynach, a teraz poznałem pana osobiście. Sądzę, że taka robota mogłaby się panu spodobać. Być może ostatnia, jakiej pan się podejmie… Robota, którą wykonać może tylko człowiek wyjęty spod prawa.

Mam mnóstwo pieniędzy, zamierzam je wydać. Może pan mieć wszystko, co da się kupić za pieniądze. Jednego tylko kupić się nie da: bezpieczeństwa. Grozi panu więzienie, a nawet, co bardziej prawdopodobne, śmier...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin