Krentz Jayne Ann - Dolina klejnotów.pdf

(965 KB) Pobierz
Dolina klejnotów
Jayne Ann Krentz
Dolina
klejnotów
1
Rozdział pierwszy
O głoszenie na ostatniej stronie katalogu księgarskiego było małe i dyskretne, toteż
jedynie doświadczony kolekcjoner białych kruków mógł się zorientować, że oferowany na
sprzedaż wolumin to unikatowy przykład osiemnastowiecznej erotyki.
DO SPRZEDANIA: „Dolina tajemniczych klejnotów” Burleigha. Pierwsze wydanie,
1795. Plansze. Stan bardzo dobry. Kontakt: Mercy Pennington, Pennington's Second Chance
Bookshop, Ignatius Cove, Waszyngton. Tel.: (206) 555-1297.
Chociaż Croft Falconer spędził mnóstwo czasu nad tymi pięcioma linijkami, po raz
kolejny przeczytał ogłoszenie, mając nadzieję, że znajdzie wreszcie jakąś wskazówkę
pozwalającą się domyślić, jakim cudem książka pojawiła się na rynku po tylu latach.
Croft zignorował podany numer telefonu. W swoim domu na wybrzeżu nie miał telefonu.
Nie miał też telewizora, radia ani kuchenki mikrofalowej. Mógł wprawdzie pojechać do miasta i
zadzwonić z automatu, ale wiedział, iż będzie to daremny trud.
Musiał na własne oczy zobaczyć książkę, aby być pewnym, że jest to ta, o którą mu
chodziło. Chciał także osobiście poznać tę Mercy Pennington i dowiedzieć się, kim jest, ile wie i
skąd ma książkę.
Jedyną bezsporną rzeczą był niepokojący fakt, iż ta książka nie miała prawa istnieć.
Dolina powinna była spłonąć w ogniu, który trzy lata wcześniej zniszczył znajdującą się
na wyspie fortecę Egana Gravesa. Croft był naocznym świadkiem pożaru. Czuł na sobie jego
diabelski żar, widział ogarniające wszystko płomienie i słyszał przeraźliwe okrzyki ofiar ognia.
Jakim cudem coś, co powinno było sczeznąć w płomieniach, pojawiło się znów w jakimś
prowincjonalnym katalogu księgarskim? Istnienie książki otwierało na nowo sprawę, którą Croft
uważał za zamkniętą na zawsze. Jeśli książka przetrwała pożar, to Croft musiał wziąć pod uwagę
2
również inną możliwość: iż jej ówczesny właściciel, Egan Graves, także wyszedł cało z tego
pożaru.
A to by oznaczało, że Croft pokpił sprawę.
Ogłoszenie o Dolinie dawało asumpt do pewnych pytań, na które należało znaleźć
odpowiedź. Wskazywało na ślad, którym trzeba było podążyć.
Ślad zaczynał się u panny Mercy Pennington w Ignatius Cove w stanie Waszyngton.
Croft spoglądał przez okno swego gabinetu na oświetlony wschodzącym słońcem Pacyfik
i rozmyślał o pannie Mercy Pennington. Nim doszedł do jakichkolwiek wniosków, rottweiler
cicho zaskomlał mu za plecami. Croft rzucił okiem na wielkiego psa. Zwierzę odpowiedziało mu
pełnym nadziei spojrzeniem.
- Masz rację, czas pobiegać - powiedział Croft. - Chodźmy na plażę. Już dzisiaj na pewno
nie będę medytował.
Pies w milczeniu zaakceptował odpowiedź swego pana i ruszył do drzwi.
Gdyby ktoś zapytał Crofta o jego związek z rottweilerem, odpowiedziałby, iż po prostu
jest jednym z tych ludzi, którzy lubią psy. W rzeczywistości miał o wiele więcej wspólnego ze
stworzeniem, które szło teraz obok niego. Odwieczne, dzikie, myśliwskie instynkty nadal krążyły
w żyłach rottweilera, choć na ogół zwierzę zachowywało się poprawnie i było do przyjęcia w
cywilizowanym świecie. Jednakże w razie prowokacji fasada grzeczności zarówno u człowieka,
jak i u psa, znikała natychmiast, odsłaniając drapieżne instynkty.
Croft odsunął japoński parawan i wyszedł do holu. Pokój po przeciwnej stronie
wyłożonego kafelkami korytarza wabił i kusił. Croft zajrzał do środka, czując, jak przyciąga go
czysta prostota. Surowa drewniana podłoga, pleciona mata i wytwornie skromna dekoracja
kwiatowa w niskim, czarnym wazonie z ceramiki obiecywały schronienie. Okres spokojnej
porannej medytacji był dla Crofta tak samo ważną częścią jego codziennego życia, jak bieganie i
wyczerpujące ćwiczenia, które pomagały mu utrzymać się w szczytowej formie w walkach
wschodnich.
Croft przywiązywał dużą wagę do swych przyzwyczajeń. Wszystkie, od porannej
medytacji do późniejszej filiżanki perfekcyjnie zaparzonej herbaty, były codziennymi
składnikami jego doskonale zorganizowanego, samowystarczalnego świata. Nie lubił
rezygnować nawet z najdrobniejszych elementów samodzielnie wypracowanych rytuałów.
3
Tego ranka nie miał wielkich nadziei na takie uspokojenie umysłu, które prowadziłoby do
medytacyjnego transu. Zbyt wiele pytań wirowało mu w głowie; zbyt wiele materializowało się
groźnych możliwości.
Postanowił, iż musi mu wystarczyć poranny bieg. Z psem u boku wyszedł z domu tylnymi
drzwiami.
Croft miał na sobie tylko parę dżinsów i gdyby obserwowała go w tym momencie jakaś
kobieta, byłaby zafascynowana harmonijnymi ruchami mięśni jego pleców i ramion. Emanował
zdrową, wytrenowaną i kontrolowaną siłą. Nikt jednak nie przyglądał się zgrabnej sylwetce
mężczyzny. Croft nigdy nie sprowadzał kobiet do swego samotnego domu na wybrzeżu Oregonu.
Pięć minut później mężczyzna i pies biegli po błyszczącym piasku na skraju wody.
Powietrze pełne było światła i energii nowego dnia i Croft razem z psem oddychali głęboko,
biegnąc do odległego punktu na końcu plaży.
Podczas biegu Croft nadal zastanawiał się nad zupełnie nieznanym i nieprzewidywalnym
kawałkiem nowej układanki - nad panną Mercy Pennington.
M ercy spojrzała na wielką stertę romansów i kryminałów, które wylądowały przed
chwilą na ladzie obok kasy. Uśmiechnęła się do kobiety po drugiej stronie lady, usiłując nie
okazywać satysfakcji. Christina Seaton była doskonałą klientką. Można było liczyć, że kupi co
miesiąc przynajmniej dwadzieścia książek. Za każdym razem, kiedy Christina wchodziła do
księgarni Pennington's Second Chance, Mercy odczuwała przyjemny dreszczyk. W głębi duszy
wiedziała, że tylko ktoś prowadzący, tak jak ona, niewielki interes, zrozumie istotę jej uczucia
wobec tej właśnie klientki.
- Czy to już wszystko, Christino?
Klientka uśmiechnęła się. Miała lat trzydzieści, była więc o parę lat starsza od Mercy i
cechowała ją ta świeża atrakcyjność, która doskonale pasowała do modnych dżinsów, luźnego
swetra i drogich pantofli.
- Jeszcze pytasz? Moje dzieciaki i tak będą w tym miesiącu chodzić bez butów.
Mercy roześmiała się głośno. Niewielu doprawdy dzieciom w Ignatius Cove groziło
chodzenie bez butów czy też bez czegokolwiek innego, o czym by zamarzyły. Miasteczko,
położone na północ od Seattle, było oazą bogatych, odnoszących sukcesy ludzi, z których
4
większość pracowała w dużym mieście, ale wolała mieszkać z rodzinami w małym miasteczku.
Ignatius Cove miało same zalety - leżało dość blisko Seattle, aby można było korzystać z
wielkomiejskich uciech, a mimo to symbolizowało wszelkie radości i korzyści wynikające z
wiejskiego położenia nad brzegiem morza.
Mercy świetnie zdawała sobie sprawę z charakterystycznych cech Ignatius Cove od
chwili, gdy odkryła tę miejscowość. Kiedy dwa lata wcześniej zaczęła szukać miejsca dla swojej
księgarni, dokładnie wiedziała, czego chce: dobrze sytuowanej i wykształconej zbiorowości,
potencjalnych klientów księgarni, którzy mieli możliwości, aby zaspokajać swe zainteresowania.
Ignatius Cove było miejscem idealnym.
Mercy nie usiłowała nawet konkurować z istniejącą już w miasteczku księgarnią, która
specjalizowała się w najnowszych bestsellerach i albumach sztuki. Postanowiła wypełnić lukę na
rynku książki z drugiej ręki, uzupełniając swoje bogate, uporządkowane zapasy nowymi
popularnymi wydaniami w miękkich okładkach.
Takie połączenie okazało się udane i zyskowne. Pod koniec pierwszego roku działalności
księgarnia Pennington's Second Chance zarobiła tyle, aby utrzymać się na rynku. Pod koniec
drugiego roku Mercy miała już solidną klientelę. Swój sukces mierzyła tym, że teraz kupowała
wino korkowane zamiast kapslowanego.
- Dorrie mówi, że jedziesz w przyszłym tygodniu na urlop - stwierdziła Christina, kiedy
Mercy przygotowywała jej rachunek. - Najwyższy czas.
Mercy uśmiechnęła się, a jej lekko skośne, zielone oczy zabłysły z radości. Odruchowo
uniosła rękę i założyła za ucho kosmyk złotobrązowych włosów.
- Po części jest to interes, po części - urlop. Okropnie się cieszę. W zeszłym miesiącu
kupiłam na pchlim targu pudło chłamu i znalazłam w nim bardzo ciekawą starą książkę, która ma
pewną wartość. Dałam ogłoszenie do katalogu starych książek. Po kilku dniach zadzwonił jakiś
człowiek z Kolorado, który chce ją kupić. Mam mu ją dostarczyć w przyszłym tygodniu, kiedy
pojadę na urlop.
- Chcesz ją osobiście zawieźć do Kolorado? Czy to aby nie przesada? Dlaczego nie
możesz wysłać jej pocztą?
- Ten człowiek chce, abym mu dostarczyła tę książkę do rąk własnych. Powiedział, że nie
ma zaufania do poczty, a ten egzemplarz jest bardzo ważny dla jego kolekcji. Rozumiem, że
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin