trylogia Młot i krzyż
Droga króla
Przekład Jolanta i Maciej Antosiewicz
Dla małżonki,
która jest zawsze
moją pamięcią
Rozdział pierwszy
l^ała Anglia, dławiona mroźnym uściskiem najcięższej od niepa-miętnych czasów zimy, spoczywała pod lodowatym całunem śnie-gu. Wielka rzeka Tamiza ukryła swój nurt pod lodem, który skuł jej wody od brzegu do brzegu. Droga wiodąca na zachód, do Winche-steru, była w istocie wyboistą, ohydną koleiną, pełną zamarznię-tych śladów końskich kopyt i brył skawalonego nawozu. Konie śliz-gały się po lodzie, z ich nozdrzy buchały gęste kłęby pary. Jeźdźcy, skuleni i drżący z zimna, spoglądali w kierunku ciemnych murów wielkiej katedry i kłuli ostrogami zdrożone wierzchowce, na próż-no starając się zmusić je do szybszego biegu. Był dwudziesty pierwszy dzień marca roku osiemset sześćdzie-siątego siódmego od Narodzenia Pańskiego, dzień wielce znamien-ny. Dziś bowiem odbywały się królewskie zaślubiny. W ławach za-siadła wojskowa arystokracja Wessex. Wszyscy erlowie, tanowie i szeryfowie, którym udało się wcisnąć do środka, tłoczyli się teraz w obrębie kamiennych ścian, ociekając potem i wyciągając szyje, a zewsząd rozlegał się cichy szmer dociekliwych i zniecierpliwio-nych głosów, przybierający stopniowo na sile, w miarę jak podnio-sła ceremonia koronacji chrześcijańskiego króla toczyła się swoim uroczystym trybem.
Po prawej stronie, w ławie przy samym ołtarzu wielkiej katedry w Winchester, zajął miejsce Słief Sigvarthsson, współrządca Anglii u boku króla Alfreda - a także udzielny król wszystkich tych ziem na północ od Tamizy, którym zdołał narzucić swoją zwierzchność. Siedział niespokojny, świadom spoglądających na niego wielu par oczu.
Patrzący widzieli mężczyznę w trudnym do odgadnięcia wie-ku. Gęste ciemne włosy i starannie ogolona twarz sprawiały, że wyglądał młodo, zbyt młodo, by nosić na czole złoty królewski diadem i ciężkie bransolety na rękach. Wzrost i szerokie ramiona objawiały wojownika w pełni swych męskich sił - albo kowala, którym był za młodu. Lecz ciemne włosy znaczyły białe pasma, a twarz żłobiły bruzdy wyryte przez troski i ból. Nie miał prawe-go oka i chociaż zasłaniał pustą jamę oczodołu przepaską, to jed-nak głębokie wklęśnięcie pod materiałem i tak zdradzało jego ka-lectwo. Cała Anglia oraz pół Europy wiedziało, że oślepiono go na rozkaz Sigurtha Wężookiego, najstarszego z synów Ragnara. Wiedziano również, w jaki sposób pomocnik kowala doczekał się swojej zemsty, zabijając brata Sigurtha, Wara Bez Kości, mistrza Północy. W tym celu przeszedł długądrogę od półwolnego thralla do kerla w Wielkiej Armii Wikingów, aż został jarlem pod rozka-zami Alfreda Athelinga. A teraz był już królem, rządził wraz z sa-mym Alfredem i obaj, nie dalej jak rok temu, odnieśli wspólne zwycięstwo nad Frankijską Krucjatą. Krążyły liczne pogłoski na temat przedziwnego znaku, który nosił na szyi jako symbol Drogi Asgard, a którego nikt przed nim nie używał: była to kraki, drabi-na tajemniczego bóstwa Rig.
Shef wcale nie chciał oglądać koronacji, a tym bardziej uroczy-stości, która miała odbyć się potem. W miarę jak patrzył, bolesne bruzdy na jego twarzy pogłębiały się. Rozumiał jednak, dlaczego musi tu być, on sam oraz jego ludzie: aby zaznaczyć swoją obec-ność i wesprzeć króla, z którym dzielił władzę. Przyszedł, albowiem takie było życzenie Alfreda, brzmiące niemal jak rozkaz. - Nie musicie uczestniczyć w mszy - oświadczył Alfred bezce-remonialnie. - Nie musicie nawet śpiewać hymnów. Ale chcę wi-dzieć was na koronacji, wasze sztandary i twoją koronę, Shef. To ma być wielkie widowisko. Wybierzcie najroślejszych ludzi, po-każcie bogactwo i potęgę. Chcę, aby wszyscy widzieli, że popierają mnie bez reszty ludzie z Północy, pogromcy Wara Bez Kości i Ka-rola Łysego. Poganie. Nie dzicy poganie, którzy handlująniewolni-kami i składająkrwawe ofiary, jak synowie Ragnara, ale ludzie Drogi Asgard, wierni druhowie.
To im się przynajmniej udało, pomyślał Shef, rozglądając się wokół. Dwa tuziny ludzi Drogi, niesłychanie dumnych z tego, że to ich wybrano, aby zasiedli w pierwszych ławach, prezentowa-ły się wspaniale. Guthmund Chciwy, z bransoletami na rękach, w naszyjniku, przepasany rzemieniem z ciężką klamrą, miał na sobie więcej złota i srebra niż pięciu tanów Wessex razem wzię-tych. Oczywiście, brał trzykrotnie udział w łupieskich wyprawach pod wodzą Shefa, a opowieści o nich, choć przeszły do legendy, wcale nie były przesadzone. Thorvin, kapłan Thora, i jego towa-rzysz Skaldfinn, kapłan Njortha, chociaż pełni wzgardy dla ziem-skiego zbytku, oblekli się w lśniącą biel i dzierżyli oznaki swe-go urzędu: Thorvin - krótki młot, Skaldfinn zaś - maleńką łódź żaglową. Cwicca, Osmod i pozostali angielscy wyzwoleńcy, weterani wielu wypraw Shefa, nie mogli imponować posturą, gdyż w młodości przymierali głodem, ubrani byli za to w jedwab-ne tuniki, będące, nie tylko zresztą dla nich, wyrazem niesłycha-nego przepychu. Na ramionach opierali z namaszczeniem narzę-dzia swego bitewnego rzemiosła: halabardy, kusze i korby do ka-tapult. Shef podejrzewał, że sama obecność tych ludzi, ponad wszelką wątpliwość Anglików, ponad wszelką wątpliwość nisko urodzonych i ponad wszelką wątpliwość tak bogatych, że nieje-den z tanów Wessex, nie mówiąc o zwykłych churlach, mógł im jedynie pozazdrościć, stanowi najlepszy dowód potęgi Alfreda, jaki tylko można sobie wyobrazić.
Ceremonia rozpoczęła się wiele godzin temu uroczystą procesją, która przeszła z rezydencji królewskiej do katedry - odległość zale-dwie stu jardów, ale każdy krok zdawał się urastać do rangi oddziel-nego rytuału. Potem nastąpiła suma w katedrze, kiedy to dostojnicy z całego królestwa rzucili się tłumnie przyjmować najświętszy sa-krament, powodowani nie tyle pobożnością, ile raczej pragnieniem, by nie ominęły ich żadne łaski i błogosławieństwa, które miały stać się udziałem innych. Wśród nich, jak zauważył Shef, trafiały się nierzadko nader osobliwe indywidua, odbijające od reszty mizerną posturą i zgrzebnym odzieniem - dawni niewolnicy, których Al-fred obdarzył wolnością, oraz churlowie, których wywyższył. Byli tu teraz, aby ponieść świadectwo do rodzinnych miasteczek i wio-sek: by stało się wiadomym wszem i wobec, że Alfred Atheling jest odtąd królem Alfredem, władcą nad całą Ziemią Zachodnich Sa-sów, tako na mocy praw ludzkich, jako i danych mu przez chrześci-jańskiego Boga.
W pierwszym rzędzie, górując nad sąsiadami, zajął też miejsce marszałek Wessex, wybierany, jak nakazywał obyczaj, spośród naj-dzielniejszych w walce wręcz wojowników w królestwie. Obecny marszałek, Wigheard, był rzeczywiście imponującej postury, mie-rzył ponad sześć i pół stopy wzrostu, ważył zaś niemal co do uncji dwadzieścia angielskich kamieni*. Paradny miecz króla nosił przed sobą na długość wyciągniętego ramienia bez wysiłku, niczym ka-wałek patyka, a ciężką halabardą potrafił fechtować z tak niesły-chaną wprawą, jakby wymachiwał wierzbową gałązką. Jeden z ludzi Shefa, siedzący na lewo od niego, miał najwyraź-niej trudności ze skupieniem uwagi na ceremonii, bowiem nieustan-nie zerkał na mistrza. Olbrzym Brand, też mistrz ludzi z Helgolan-du, wciąż jeszcze był wycieńczony i słaby na skutek rany brzucha, której doznał podczas pojedynku z Ivarem Bez Kości, lecz z wolna odzyskiwał siły. Chociaż stracił na wadze, nadal wydawał się więk-szy od mistrza. Skóra ledwo mogła przykryć jego wielkie kości, knykcie jego dłoni przypominały skaliste turnie, a wydatne czoło sterczało nad brwiami niczym okap hełmu. Pięści Branda, jak pew-nego razu zauważył Shef, były większe od półkwartowych kufli: nie tyle po prostu wielkie, ile wręcz nieproporcjonalne w stosunku do reszty ciała. „Tam, skąd pochodzę, ludzie są rośli”, zwykł ma-wiać Brand.
Gwar momentalnie ucichł, kiedy Alfred, po tym jak kapłan udzie-lił mu wszelkich możliwych błogosławieństw i wzniósł modły w jego intencji, zwrócił się twarzą do zgromadzonych, aby złożyć przysię-gę. Na tę okazję wyjątkowo odstąpiono od łaciny i kiedy pierwszy spośród erlów Alfreda zadał mu uroczyste pytanie, wypowiedział je w języku angielskim.
- Czy przysięgasz zachować nasze słuszne prawa i obyczaje, czy przyrzekasz na swój majestat wydawać sprawiedliwe wyroki i bro-nić praw swego ludu przed każdym wrogiem? - Przyrzekam - Alfred przebiegł wzrokiem po zatłoczonym wnę-trzu katedry. - Czyniłem tak do tej pory i będę czynił nadal. W odpowiedzi rozległ się szmer uznania.
A teraz najtrudniejszy moment, pomyślał Shef, kiedy erl wyco-fał się, a pierwszy z biskupów znów postąpił naprzód. Przede wszyst-kim biskup był zdumiewająco młody - i nie bez przyczyny. Gdy ¦) Kamień - dawna angielska jednostka wagi = 14 funtów = 6,348 kg (przyp. tłum.).
Alfred został wykluczony z Kościoła, papież zaś obłożył go klątwą i ogłosił przeciwko niemu krucjatę, Alfred zdecydował się na osta-teczne zerwanie z Rzymem, a wówczas wszyscy wyżsi duchowni opuścili jego królestwo. Od arcybiskupów Yorku i Canterbury aż po ostatniego biskupa i opata. Wobec tego Alfred nadał inwestyturę dziesięciu najlepiej się zapowiadającym młodszym duchownym spo-śród tych, którzy pozostali, i przekazał w ich ręce losy Kościoła Anglii. A teraz jeden z nich, Eanfrith, jeszcze pół roku temu nie znany nikomu wiejski proboszcz, obecnie zaś biskup Winchesteru, wystą-pił, aby odebrać od Alfreda przysięgę.
- Panie i królu, prosimy cię, byś otaczał opieką Święty Kościół, a wobec wszystkich wiernych czynił jedynie to, co nakazuje prawo i sprawiedliwość.
Eanfrith i Alfred, przypomniał sobie Shef, trudzili się wiele dni nad wymyśleniem nowej formuły przysięgi. W dotychczasowej mowa była o zachowaniu wszystkich immunitetów i przywilejów, dziesięciny i podatków, jak również praw użytkowania i posiada-nia ziemi, które to prawa Alfred faktycznie zniósł. - Przyrzekam opiekę i sprawiedliwość - odparł Alfred. Raz jesz-cze potoczył dookoła wzrokiem i raz jeszcze wypowiedział słowa niezgodne ze zwyczajem. - Opiekę tym, którzy pozostali w Koście-le, jak i tym, którzy są poza nim. Sprawiedliwość dla członków Kościoła oraz dla wszystkich innych.
Świetnie wyszkoleni chórzyści z Winchesteru, mnisi i młodzi chłopcy, zaintonowali pospołu hymn kapłana Sadoka, Unxerunt Sa-lomonem Sadok sacerdos*, podczas gdy biskupi szykowali się do uroczystej chwili namaszczania świętym olejem. Kiedy to nastąpi, Alfred naprawdę stanie się pomazańcem bożym, a bunt przeciwko niemu będzie świętokradztwem.
Wkrótce, pomyślał Shef, nadejdzie trudna dla mnie chwila. Wy-tłumaczono mu dokładnie, że Wessex, od czasów przeklętej na wie-ki królowej Eadburh, nigdy nie miało monarchini, a zatem żona króla nie może być koronowana. Alfred wyjaśnił jednak, że obstawał przy tym, by jego nowa żona została mu poślubiona na oczach wszyst-kich w dowód uznania dla męstwa, jakim się wykazała, gdy wspól-nie gromili Franków. Tak więc, powiedział, gdy już otrzyma insy-gnia, miecz, pierścień i berło, zamierza powitać swą żonę przed ca-*) Uraerunt.. (łac.) - Namaścił tedy kapłan Sadok Salomona (przyp. tłum.). łym zgromadzeniem, niejako królową, ale jako Panią Wessex. A któż jest bardziej godny, by poprowadzić ją przed ołtarz niż Shef, jej brat, a także współrządzący król?
Być może kiedyś będzie zmuszony przekazać swoje królestwo dziecku Alfreda i Pani, jeśli sam nie doczeka się potomstwa. Shef pomyślał z goryczą, że oddaje siostrę już po raz drugi. Znów musi wyrzec się miłości i namiętności, jaka ich niegdyś łączyła. Po raz pierwszy oddał ją mężczyźnie, którego oboje nienawidzili, a te-raz, jakby za karę, miał oddać ją temu, którego oboje kochali. Kiedy Thorvin trącił go łokciem, dając w ten sposób znak, że już czas, by wystąpił naprzód i poprowadził PaniąGodivę wraz z orszakiem dru-hen do ołtarza, Shef napotkał jej pełne triumfu spojrzenie i serce zamieniło mu się w lód.
Niech Alfred będzie sobie teraz królem, myślał odrętwiały. On sam nim nie był. Nie stały za nim ani prawo, ani siła. Kiedy chór zaśpiewał Benedicat, Shef podjął decyzję. Zrobi to. Dlatego, że chce to zrobić, a nie dlatego, że tak nakazuje mu obo-wiązek. Zbierze flotyllę, nową wspólną armadę obydwu królów, i po-płynie wyładować swój gniew na wrogach królestwa: piratach z Pół-nocy, armadzie Franków, handlarzach niewolników z Irlandii czy Hiszpanii, wszystko jedno na kim. Niech Alfred i Godiva cieszą się swoim szczęściem w domu. On znajdzie ukojenie wśród topielców i roztrzaskanych wraków.
Wcześniej tego samego dnia, daleko na północy, w ziemi Duń-czyków, odbyła się znacznie prostsza i o wiele bardziej przerażają-ca ceremonia.
Zaczęła się jeszcze przed świtem. Związany mężczyzna, leżący na podłodze w strażnicy, od dawna zaniechał walki, chociaż nie był ani tchórzem, ani słabeuszem. Już dwa dni temu, kiedy ludzie Wężookie-go wkroczyli do zagrody dla niewolników, wiedział, co stanie się z człowiekiem, którego wybiorą. A kiedy oddzielili go od pozosta-łych, wiedział też, że musi wykorzystać każdą, choćby najmniejszą szansę ucieczki. Więc ją wykorzystał: po drodze zbierał ostrożnie w dłonie ogniwa luźno zwisającego łańcucha, którym skuto jego prze-guby, i czekał, aż strażnicy zawloką go na drewniany most, wiodący do samego serca Braethraborgu, do twierdzy trzech ostatnich synów Ragnara. Wówczas z całej siły zamachnął się łańcuchem, uderzając strażnika po prawej, i przypadł do poręczy, która dzieliła go od by-strego nurtu rzeki, płynącej w dole - nawet jeśli nie uda mu się uciec, to przynajmniej umrze godną śmiercią jako wolny człowiek. Jego strażnicy widzieli już wiele takich desperackich prób. Je-den z nich złapał go za kostkę, gdy wspinał się na poręcz, i zanim zdołał się wyrwać, dopadli do niego dwaj inni. Przez jakiś czas okła-dali go systematycznie drzewcami włóczni, nie po to jednak, by wyładować swą złość, lecz aby się upewnić, że obolała i posinia-czona ofiara nie będzie mogła ruszać się zbyt szybko. Potem zdjęli mu łańcuchy i zastąpili je rzemieniami z niegarbowanej skóry, któ-re skręcili i zmoczyli morską wodą, tak aby wysychając zaciskały się coraz mocniej. Gdyby związany człowiek mógł dojrzeć w ciem-ności swoje palce, zobaczyłby, że sąsinoczarne, opuchnięte niczym palce trupa. Nawet gdyby jakiś bóg zechciał uratować mu życie, nie mógłby już uratować jego dłoni.
Ale żaden bóg ani żaden człowiek nie pomógł więźniowi. Straż-nicy jakby zapomnieli o jego obecności, kiedy rozmawiali między sobą. Nie umarł, ponieważ potrzebowali go żywego. Nadal oddy-chał i, co najważniejsze, krew wciąż jeszcze płynęła w jego żyłach. To im wystarczało. Niczego więcej od niego nie wymagali. Teraz, kiedy długa noc miała się ku końcowi, strażnicy zabrali więźnia spod wiaty, gdzie spoczywał wielki, świeżo smołowany okręt, i ponieśli go wzdłuż rzędu bali tworzących pochylnię, po której kadłub miał stoczyć się do morza.
- Wystarczy. Dajcie go tu - mruknął rosły wojownik w średnim wieku.
-1 co teraz? - zapytał jeden z jego podkomendnych, młody męż-czyzna, który nie wyróżnił się jeszcze w walce, nie miał bowiem blizn na ciele ani srebrnych bransolet na ramionach.-Nigdy przed-tem tego nie robiłem.
- To patrz i ucz się. Po pierwsze, przetnij rzemienie na jego rę-kach. Nie, nie ma strachu - dodał, kiedy młokos wyraźnie się zawa-hał, jakby w obawie, że więzień natychmiast rzuci się do ucieczki. - Już po nim, spójrz na niego, nie mógłby się nawet czołgać, gdyby-śmy puścili go wolno. Ale go nie puścimy, co to, to nie. No dalej, po prostu przetnij mu więzy.
Kiedy powrozy opadły, więzień zatoczył się i w bladym, lecz ja-śniejącym szybko świetle poranka przyglądał się przez chwilę swo-im dłoniom.
- Teraz połóż go płasko na tej kłodzie, brzuchem do dołu. Stopy razem. A teraz patrz uważnie, mój młody Hrani, bo to bardzo waż-ny szczegół. Niewolnik musi leżeć grzbietem do góry, sam wkrótce zobaczysz, dlaczego. Nie może mieć rąk na plecach, z tej samej przy-czyny, i nie może się również wiercić. Ale nie do końca, trochę po-winien się ruszać.
-A więc robimy to tak. - Dowódca w średnim wieku przycisnął twarz więźnia do masywnego sosnowego pnia, chwycił go za obie ręce i wyciągnął je ponad jego głowę. W tej pozycji ofiara wyglą-dała jak nurkujący człowiek. Następnie wyciągnął zza pasa młot i dwa krótkie żelazne gwoździe.
-Zwykle ich przywiązujemy, ale myślę, że ten sposób jest lepszy. Widziałem raz coś podobnego w jednym z kościołów tych chrześci-jan. Oczywiście przybili gwoździe nie tam gdzie trzeba. Półgłówki. Stękając z wysiłku, doświadczony wojownik zaczął wbijać gwoź-dzie dokładnie w miejsce, gdzie dłoń łączyła się z przegubem. Za jego plecami narastał stopniowo gwar ożywionej krzątaniny. W świe-tle budzącego się na wschodzie brzasku wyłaniać się poczęły mrocz-ne kształty. Na tle nieba ciemniały zarysy włóczni i hełmów, na któ-rych już wkrótce miał rozbłysnąć pierwszy promień słońca. Powoli wstawał świt nowego roku wojowników, czas wiosennego zrówna-nia dnia z nocą.
- Dzielnie to znosi - powiedział młody mężczyzna, gdy jego nauczyciel zaczął wbijać drugi gwóźdź. - Zupełnie jak wojownik, nie jak niewolnik. A swoją drogą, kto to jest? - Ten? Jakiś rybak, którego schwytaliśmy, wracając z wyprawy w zeszłym roku. I wcale nie jest dzielny, po prostu nic nie czuje, bo jego dłonie są martwe już od wielu godzin. - Wkrótce będzie po wszystkim - powiedział do mężczyzny, przy-bitego mocno do pnia, poklepując go po policzku. - Nie myśl o mnie źle na tamtym świecie. Byłoby znacznie gorzej, gdybym spar-taczył swoją robotę. Ale starałem się. Teraz przywiążcie mu nogi, wy dwaj, obejdzie się już bez gwoździ. Stopy razem. I pamiętajcie, że powinien się obrócić, kiedy nadejdzie czas. Powstali, zostawiając swoją ofiarę rozciągniętą na sosnowym pniu.
- Gotowe, Vestmarze? - rozległ się głos za nimi.
- Gotowe, panie.
Podczas gdy wykonywali swoje zadanie, wokół gromadziło się coraz więcej ludzi. Z tyłu, daleko od wybrzeża i wydłużonej zatoki, widać było bezkształtne garbate cienie zagród dla niewolników, warsz-tatów, zadaszonych baraków na łodzie, a jeszcze dalej, prawie niewi-doczne, ciągnęły się równe rzędy jednakowych budynków, w któ-rych kwaterowali wierni towarzysze władców mórz, synów Ragnara-niegdyś czterech, obecnie już tylko trzech. Stamtąd właśnie nadcią-gali strumieniem mężczyźni, sami, bez kobiet i dzieci, aby obejrzeć uroczyste widowisko: wodowanie pierwszego okrętu, początek no-wego sezonu wypraw wojennych, które znów zasieją śmierć i znisz-czenie wśród chrześcijan oraz ich sojuszników z Południa. Lecz wojownicy trzymali się z tyłu, otaczając brzegi zatoki sze-rokim półkolem. Do samego wybrzeża podeszło tylko trzech, wy-sokich i silnych mężczyzn w kwiecie wieku. Byli to pozostali przy życiu synowie Ragnara Włochate Portki: siwowłosy Ubbi, ciemię-życiel kobiet, rudobrody Halvdan, rozmiłowany w pojedynkach mistrz walki wręcz, oddany bez reszty rzemiosłu i kodeksowi wo-jownika. Przed nimi kroczył Sigurth Wężooki, nazywany tak z po-wodu białek, wypełniających niemal w całości gałki jego oczu i o-kaląjących małe, ciemne źrenice, zupełnie jak u węża: człowiek, który postanowił zostać królem wszystkich ziem Północy. Twarze obecnych zwróciły się na wschód w oczekiwaniu, czy zza horyzontu wyłoni się pierwszy rąbek słonecznej tarczy. Tutaj, w Danii, w miesiącu, który chrześcijanie nazywają marcem, zazwy-czaj wszystko przesłaniają chmury. Tego dniajednak, dobry omen, niebo było czyste, zasnute jedynie jasną mgiełką, która pod wpły-wem niewidocznego jeszcze słońca przybierała z wolna różowy kolor. Cichy pomruk rozległ się pośród zebranych, kiedy naprzód wystąpili wróżbici, owo bractwo zgrzybiałych staruchów, ściskają-cych kurczowo swoje święte torby, noże oraz piszczele i łopatki owiec, atrybuty boskości. Sighurth spoglądał na nich chłodno. Byli niezbędni ze względu na ludzi, ale sam nie obawiał się złych wróżb ani nieprzychylnego układu znaków. Augurowie, którzy wróżyli niepomyślnie, też mogli znaleźć się na kamieniu ofiarnym, tak jak wszyscy inni.
W śmiertelnej, skupionej ciszy przemówił nagle mężczyzna roz-ciągnięty na sosnowej kłodzie. Przybity i przywiązany do pnia, nie był w stanie się poruszyć. Odchylił więc jedynie głowę i zawołał zdławionym głosem, zwracając się w stronę trzech mężczyzn, sto-jących na brzegu.
- Dlaczego to robisz, Sigurthcie? Nie jestem twoim wrogiem. Nie jestem chrześcijaninem ani wyznawcą Drogi. Jestem Duńczy-kiem i człowiekiem wolnym, tak jak ty. Jakie masz prawo, by po-zbawiać mnie życia?
Ryk tłumu zagłuszył jego ostatnie słowa. Na wschodzie pokaza-ła się smuga światła, słońce wychynęło znad płaskiego horyzontu Sjaellandu, owej wysuniętej najdalej na wschód spośród wszystkich wysp Danii. Wężooki odwrócił się, rozchylił płaszcz i pomachał do ludzi, stojących pod wiatą przy okręcie.
W tej samej chwili rozległo się skrzypienie lin i zgodny pomruk wysiłku pięćdziesięciu mężczyzn, starannie wybranych mistrzów z armii Ragnarssona, którzy ze wszystkich sił naparli na sznury, przy-wiązane do sterczących nad burtami dulek. Spod wiaty wyłonił się statek Wężookiego z dziobnicąw kształcie smoka, wspaniały „Fra-ni Ormr”, czyli „Świetlisty Wąż”. Dziesięciotonowy kadłub o dłu-gim na pięćdziesiąt stóp kilu, wykonanym z najtwardszych dębów w całej Danii, toczył się wolno po drewnianych balach, specjalnie do tego celu nasmarowanych tłuszczem.
Okręt osiągnął już krawędź pochylni. Rozciągnięty na sosnowym pniu mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał na swoją śmierć, ciem-niejącąprzed nim na tle nieba. Zacisnął usta, aby stłumić krzyk prze-rażenia, wzbierający w jego trzewiach. Mógł pozbawić swoich oprawców tylko tego jednego - radości z dobrej wróżby, gdyby rok rozpoczął się strachem, rozpaczą i przedśmiertnym okrzykiem bólu. Wojownicy zgodnym wysiłkiem napierali na liny. Wreszcie dziób przechylił się i kadłub zaczął sunąć wzdłuż pochylni, uderzając z ło-skotem w drewniane bale. Widząc tuż nad sobą sterczącą groźnie dziobnicę rozpędzonego okrętu, składany w ofierze mężczyzna raz jeszcze zawołał wyzywająco.
- Gdzie twoje prawo, Sigurthcie? Kto uczynił cię królem? Kil uderzył go prosto w krzyż i kadłub przetoczył się po nim ca-łym ciężarem, miażdżąc kręgosłup. Powietrze momentalnie uszło z płuc ofiary, która mimo woli krzyknęła przeraźliwie, a krzyk ten przerodził się w upiorny wrzask, kiedy ból stał się nie do wytrzy-mania. Okręt z hukiem toczył się po pochylni, wojownicy biegli, aby za nim nadążyć, a bal, do którego przygwożdżona była ofiara, obracał się wraz z nią dookoła własnej osi. Krew z serca i płuc, ro-zerwanych przez potężny, zaokrąglony kil, tryskała na wszystkie strony.
Tryskała też na pomalowane jaskrawo deski poszycia. Wróżbici przyglądali się temu bacznie, kucali nawet, by niczego nie prze-oczyć, wymachując przy tym rękami, aż frędzle u rękawów wiro-wały w powietrzu, i wydając okrzyki zachwytu. - Krew! Krew na burtach na chwałę króla mórz!
- I krzyk! Krzyk śmiertelny na cześć pana wojowników! Okręt zjechał z pochylni i zakołysał się na spokojnych wodach fiordu Braethraborg. W tej samej chwili dysk słoneczny wyłonił się całkowicie sponad horyzontu, a długi snop promieni przeniknął przez mgłę. Sigurth Wężooki odgarnął na bok poły płaszcza, złapał swoją włócznię za drzewce i uniósł ją wysoko w górę, wyżej niż sięgał cień wiaty i pochylni. Blask słońca padł na osiemnastocalowy, trój-kątny grot i przemienił go w ogień.
- Czerwona jutrzenka i czerwona włócznia na dobry początek roku -ryknęli zgromadzeni wojownicy, zagłuszając piskliwe okrzyki wróżbitów.
- Kto uczynił mnie królem? - wykrzyknął Wężoooki, zwracając się do ducha zabitego. - Krew, którą przelałem i krew, która płynie w moich żyłach! Ponieważ jestem zrodzony z boga, jestem synem Ragnara, syna Volsiego, potomka nieśmiertelnych. A synowie lu-dzi są kłodami pod kilem mojego okrętu.
Za jego plecami armia już biegła, rozbijając się po drodze na załogi, które gnały co tchu w stronę okrętów, czekających na swą kolej, by opuścić otoczone ciżbą wojowników pochylnie twierdzy. Ta sama mroźna zima, która trzymała w swym uścisku Anglię, srożyła się również po drugiej stronie Kanału. Tego dnia, kiedy ko-ronowano Alfreda, jedenastu mężczyzn spotkało się w pustym, nie ogrzewanym wnętrzu wielkiego kościoła w zimnym mieście Kolo-nii, setki mi) na południe od Braethraborgu i jego krwawej ofiary. Pięciu z nich miało na sobie fioletowe i białe szaty arcybiskupie, lecz żaden nie przywdział, jak dotąd, kardynalskiej purpury. Towa-rzyszyło im pięciu ludzi odzianych w proste czarne habity, zgodnie z regułą Zakonu Św. Hrodeganga. Trzymali się nieco z tyłu, po pra-wej stronie, a każdy z nich był zarazem spowiednikiem, kapelanem, jak i doradcą swego arcybiskupa - nie piastowali żadnych stano-wisk w hierarchii, posiadali jednak ogromne wpływy i mogli nawet żywić nadzieję na objęcie godności książąt Kościoła po swoich pa-tronach.
Jedenasty z mężczyzn ubrany był w czarny habit zwykłego dia-kona. Od czasu do czasu rzucał on na zgromadzonych ukradkowe spojrzenia, w których dawało się zauważyć szacunek i poważanie dla władzy, lecz także niepewność, jakie miejsce on sam zajmuje przy tym stole. Nazywał się Erkenbert i był swego czasu diakonem wielkiej katedry w Yorku oraz sufraganem arcybiskupa Wulfhera. Ale katedra już nie istniała, splądrowana w ubiegłym roku przez dzikich pogan z Północy. Wulfher zaś, chociaż nadal pozostawał arcybiskupem, żył na łasce swoich kolegów, doświadczając z ich strony lekceważącego miłosierdzia, podobnie zresztąjak równy mu urzędem prymas Canterbury. Kościół w Anglii także już nie istniał: nie miał ziemi, dochodów ani władzy.
Erkenbert nie wiedział, dlaczego wezwano go na to spotkanie. Nie wiedział również, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeń-stwie. Pomieszczenie było puste nie dlatego, iż wielki książę-arcy-biskup Kolonii nie mógł pozwolić sobie na meble. Było takie, po-nieważ gospodarz nie życzył sobie, by jakiś szpieg lub ktokolwiek, kto chciałby podsłuchać rozmowę, miał się gdzie ukryć. Gdyby sło-wa, które tutaj wypowiedziano, wydostały się na zewnątrz, mogło-by to oznaczać śmierć dla wszystkich obecnych. Podejmowali decyzję powoli, rozważnie, starając się wybadać nawzajem swoje intencje. Lecz kiedy ją wreszcie podjęli, napięcie opadło.
- A zatem musi odejść - powtórzył arcybiskup Gunther, gospo-darz spotkania w Kolonii.
Siedzący wokół stołu w milczeniu pokiwali głowami. - Jego nieudolność jest zbyt oczywista, by dłużej ją tolerować - dodał Theutgard z Trewiru. - Nie dość, że krucjata, którą ogłosił przeciwko angielskiej prowincji kościelnej, została rozbita w puch... - Co samo w sobie jest znakiem boskiej niełaski - zgodził się znany ze swej pobożności Hinkmar z Reims. -... ale jeszcze pozwolił, aby wzeszło nasienie, gorsze niż poraż-ka tego czy innego króla. Nasienie apostazji. Na dźwięk tego słowa wszyscy natychmiast umilkli. Doskonale wiedzieli, co stało się rok temu, kiedy to młody król Alfred, władca Zachodnich Sasów, pod naciskiem ze strony wikingów z Północy i swoich własnych biskupów, sprzymierzył się z jakąś pogańską sektą, zwaną, jak krążyły słuchy, Drogą. Następnie pokonał strasz-liwego Ivara Ragnarssona, władcę wikingów, oraz Karola Łysego, chrześcijańskiego króla Franków, któremu towarzyszył wysłannik samego papieża. Obecnie Alfred pozostawał niekwestionowanym władcą Anglii, chociaż dzielił swe panowanie z jakimś pogańskim jarlem, którego imię zakrawało na żart. Natomiast trudno było uznać za żart to, że w odwecie za krucjatę, wysłaną przeciwko niemu przez papieża Mikołaja, Alfred ogłosił zerwanie związków Kościoła An-glii z katolickim i apostolskim Kościołem Rzymskim. Co więcej, pozbawił Kościół w Anglii wszystkich ziem i dóbr, pozwalając tym samym, by słudzy Chrystusa utrzymywali się z wolnych datków, a nawet -jak powiadano - czerpali środki do życia z handlu. -1 właśnie z powodu tej klęski i tego odstępstwa musi odejść - powtórzył Gunther. Powiódł spojrzeniem wokół stołu. - Chcę po-wiedzieć, że papież Mikołaj musi odejść z tego świata. Jest już wie-kowy, ale nie dość stary. Winniśmy zatem przyspieszyć jego odej-ście.
Gdy słowa te zostały wreszcie wypowiedziane, zapadła cisza; książętom Kościoła nie było łatwo rozprawiać na temat zabójstwa papieża. Meinhard, arcybiskup Moguncji, człowiek surowy i twar-dy, przerwał milczenie.
- Czy znajdziemy sposób, aby tego dokonać? - zapytał wprost. Duchowny, siedzący na prawo od Gunthera, poruszył się i prze-mówił.
- Bez trudu. W otoczeniu papieża w Rzymie są ludzie, którym możemy ufać. Ludzie, którzy nie zapomnieli, że są Germanami po-dobnie jak my. Nie polecam trucizny. Raczej poduszka podczas snu. Kiedy się nie obudzi, tron Piotrowy będzie można uznać za wakują-cy bez wywołania skandalu.
- To dobrze - powiedział Gunther. - Bo chociaż chcę jego śmier-ci, to jednak przysięgam przed Bogiem, że nie życzę papieżowi Mikołajowi źle.
Zebrani spojrzeli na niego z ledwie skrywanym niedowierzaniem. Wszyscy wiedzieli, że nie dalej jak dziesięć lat temu papież Mikołaj odwołał Gunthera z urzędu i odebrał mu jego biskupstwo, by uka-rać go za nieposłuszeństwo. Później uczynił to samo z Theutgar-dem z Trewiru, a następnie zbeształ i obraził pobożnego Hinkmara za sprzeczkę ze zwykłym biskupem.
- Był wielkim człowiekiem, który wykonywał swoje obowiązki najlepiej jak umiał. Nie winie go nawet za to, że posłał króla Karola na tę nieszczęsną krucjatę. Nie, nie ma nic złego w krucjatach. Ale popełnił błąd. Powiedz im, Arno - zwrócił się do swego spowiedni-ka. - Wyjaśnij im, jak my widzimy sytuację. - Opadł na fotel i pod-niósł do ust złoty puchar napełniony reńskim winem, od którego w niemałym stopniu zależały dochody arcybiskupstwa. Młodszy mężczyzna przysunął swój taboret do stołu, jego twarz o ostrych rysach, okolona krótko przystrzyżoną jasną brodą tryska-ła entuzjazmem.
- Tu, w Kolonii - zaczął - skrupulatnie zgłębiamy tajniki sztuki wojennej. Nie tylko, jeśli chodzi o sam sposób staczania bitew, ale również w szerszym kontekście. Staramy się myśleć nie jak zwykły tacticus - użył słowa łacińskiego, chociaż do tej pory rozmawiali w dialekcie dolnogermańskim, którym posługiwano się w Saksonii i na Północy - ale jak strategos w starej Grecji. A jeśli zaczniemy myśleć strategice - jeden tylko Hinkmar skrzywił się, słysząc ten osobliwy zlepek greki i łaciny - to zobaczymy, że papież Mikołaj popełnił zasadniczy błąd.
- Przeoczył to, co my nazywamy punctum gravissimum, to znaczy punktem ciężkości, w którym skupia się główne uderze-nie wrogich sił. Nie dostrzegł bowiem w porę, że prawdziwe, śmiertelne niebezpieczeństwo dla całego Kościoła stanowią nie schizmatycy ze Wschodu, nie spory papieża z cesarzem, nie morskie wyprawy wyznawców Mahometa, ale mało znane kró-lestwa biednej prowincji Brytanii. Ponieważ jedynie w Brytanii Kościół znalazł o wiele więcej niż wroga: znalazł rywala i kon-kurenta.
- On sam jest ze Wschodu - wtrącił Meinhard pogardliwie. - Właśnie. On uważa, że wszystko co dzieje się, tu na Zachodzie, w północno-zachodniej Europie, w Germanii, w kraju Franków i we Fryzji, jest mniej ważne. Ale my wiemy, że tu wypełni się przezna-czenie Kościoła i świata. Ośmielę się stwierdzić, skoro nie czyni tego papież Mikołaj: tutaj jest nowy naród wybrany, jedyny praw-dziwy bastion przeciwko barbarzyńcom.
Skończył, a jego szczera twarz zapłonęła rumieńcem dumy. - Nikogo z obecnych nie musisz o tym przekonywać, Arno - zauważył Gunther. - Tak więc, kiedy Mikołaj umrze, ktoś go nie-wątpliwie zastąpi. Wiem - podniósł rękę. - Kardynałowie nie obio-rą papieżem nikogo, kto miałby więcej rozsądku niż Mikołaj, a nie możemy oczekiwać, że uda nam się otworzyć Rzymianom oczy. Ale możemy sprawić, żeby zupełnie oślepli. Chyba wszyscy zga-dzamy się co do tego, że powinniśmy użyć naszych pieniędzy oraz naszych wpływów i zapewnić wybór komuś, kto cieszy się popar-ciem Rzymian, pochodzi z Italii, jest dobrze urodzony i całkowicie pozbawiony indywidualności. Wiem, że wybrał już sobie papieskie imię: Adrian 11, jak mi doniesiono.
- Jednak znacznie ważniejsze zadanie mamy do wykonania bli-żej. Nie tylko Mikołaj musi odejść. Król Karol również. On też zo-stał pokonany i to przez zwykły motłoch.
- Już jest martwy - orzekł Hinkmar z przekonaniem. - Jego ba-ronowie nie wybaczą mu doznanego upokorzenia. Ci, którzy nie stali wtedy u jego boku, wciąż nie mogą uwierzyć, że frankijska ciężkozbrojna konnica została pokonana przez procarzy i łuczni-ków. Ci natomiast, którzy z nim poszli, nie zamierzają dzielić jego hańby. Ktoś zaciśnie mu sznur na szyi lub wbije nóż między żebra i bez naszej zachęty. Ale kto go zastąpi?
- Za pozwoleniem - przerwał mu cicho Erkenbert. Słuchał z naj-wyższą uwagą i powoli dochodził do przekonania, że ci ludzie, w przeciwieństwie do nadętych i nieudolnych klechów Kościoła Anglii, któremu służył przez całe życie, naprawdę bardziej cenią sobie inteligencję niż piastowane godności. Podwładni zabierali głos bez narażania się na reprymendę. Przedstawiali własne poglądy i były one akceptowane. A jeśli je odrzucano, to zawsze z uzasadnieniem i po dokładnym rozważeniu. Dla tych ludzi jedynym grzechem był brak logiki lub wyobraźni. Emocjonujący proces abstrakcyjnego ro-zumowania działał na Erkenberta bardziej niż opary wina, dobywa-jące się z jego kielicha. Czuł, że wreszcie znalazł się między równy-mi sobie. I nade wszystko pragnął, aby oni też dostrzegli, że im do-równuje.
- Rozumiem dialekt dolnogermański, ponieważ przypomina mój angielski. Lecz jeśli pozwolicie, to chwilowo będę mówił po łaci-nie. Nie pojmuję, w jaki sposób Karol Łysy, rex Franciae, mógłby zostać zastąpiony i przez kogo. I co byśmy na tym zyskali. Ma dwóch synów, nie mylę się? Ludwika i Karola. Miał również trzech braci:
Ludwika, Pepina i Lotara, z których tylko Ludwik pozostał przy życiu, a poza tym jest jeszcze jego siedmiu bratanków, Ludwik i Ka-rol, Lotar....
- ...Pepin, Karloman, Ludwik i znowu Karol - dokończył Gun-ther. Zaśmiał się krótko. - A to, czego przez grzeczność nie chce powiedzieć nasz angielski przyjaciel, to że nie można ich od siebie odróżnić. Karol Łysy, Karol Gruby, Ludwik Saski, Pepin Młodszy. Który jest który i jakie to ma znaczenie? Tak bym to ujął, gdybym był na jego miejscu.
- Potomstwo cesarza, wielkiego Karola, Caroli Magni illius, wy-rodziło się. Już nie ma w nim cnoty. Tak jak znaleźliśmy kandydata na nowego papieża w Rzymie, musimy i tu znaleźć nowego króla. Nową królewską dynastię.
Ludzie zebrani wokół stołu spojrzeli po sobie zrazu niepewnie, a potem nieco śmielej, bowiem każdy z nich pojął, że oto wypo-wiedziana została rzecz nie do pomyślenia. Gunther uśmiechnął się, widząc efekt, jaki wywarły jego słowa.
Erkenbert raz jeszcze zebrał się na odwagę i przemówił. - To jest możliwe. W moim kraju zmieniano dynastie królew-skie. A u was - czyż sam Karol Wielki nie doszedł do władzy dlate-go, iż jego przodkowie obalili wybrańca bożego, któremu dotąd słu-żyli? Obalili go i publicznie obcięli mu włosy, aby pokazać, że nie jest już świętym. Można to zrobić. Lecz czego tak naprawdę trzeba, aby zostać królem?
W trakcie całej dysputy jeden z obecnych nie odezwał się nawet słowem, choć od czasu do czasu kiwał głową na znak zgody. Był nim wielce szanowany arcybiskup Hamburga i Bremy na dalekiej Północy, uczeń i następca świętego Ansgara, arcybiskup Rimbert, sławny z powodu wielkiej osobistej odwagi, jaką okazał podczas żarliwych misji przeciwko poganom z Północy. Kiedy się poruszył, wszystkie oczy zwróciły się na niego.
- Macie słuszność, bracia. Ród Karola zawiódł. 1 jesteście w błę-dzie. Błądzicie w wielu sprawach. Rozprawiacie o różnych rzeczach, 0 strategii i punctum grcwissimum, o Zachodzie i Wschodzie, a to, co mówicie, może i ma znaczenie w świecie ludzi. Ale nie żyjemy tylko w świecie ludzi. Powiadam wam, że papież Mikołaj i król Karol zawinili bardziej niż ktokolwiek z was sądzi. 1 modlę się jedynie, abyśmy sami się przed tym ustrzegli. Powia-dam wam, oni nie wierzyli! A skoro nie mieli wiary, cała ich potęga i wszystkie zamierzenia były tylko słomą i plewami, które uleciały z wiatrem bożego gniewu.
Tedy mówię wam, że nie potrzebujemy nowego króla ani nowej królewskiej dynastii. Teraz potrzebny jest nam cesarz! Imperator Romanorum. Albowiem to my, bracia - my, Germanie, jesteśmy teraz nowym Rzymem. I żeby to podkreślić, musimy mieć cesarza. Pozostali patrzyli na niego w ciszy, podczas gdy nowa wizja za-padała z wolna w ich umysły. Jasnowłosy Arno, doradca Gunthera, pierwszy przerwał milczenie.
- W jaki sposób ma być wybrany nowy cesarz? - zapytał ostroż-nie. -1 gdzie można kogoś takiego znaleźć? - Słuchajcie zatem - rzekł Rimbert - a powiem wam. Wyjawię wam również tajemnicę Karola Wielkiego, ostatniego prawdziwe-go cesarza rzymskiego na Zachodzie. Powiem wam, czego trzeba, by zostać prawdziwym królem.
JVlocny zapach trocin i drzewnych wiórów unosił się w powie-trzu, kiedy Shef wraz z towarzyszami, wypocząwszy już po długiej podróży z Winchestera, przechadzał się po stoczni. Chociaż słońce dopiero niedawno zajaśniało nad wschodnim horyzontem, wokół uwijały się setki ludzi pochłoniętych pracą-jedni prowadzili wiel-kie wozy z drewnem, ciągnione przez cierpliwe woły, inni groma-dzili się przy kuźniach, jeszcze inni biegali w tę i z powrotem po sznurowych pomostach. Ze wszystkich stron dobiegały uderzenia młotów i odgłosy piłowania, mieszając się ze wściekłym pokrzyki-waniem majstrów, lecz nie było słychać żadnego trzaskania batem, jęków bólu, ani brzęku niewolniczych łańcuchów. Brand gwizdnął przeciągle i potrząsnął głową, kiedy ujrzał tę krzątaninę. Wstał właśnie złoża boleści i nadal znajdował się pod opieką swego medyka, drobniutkiego Hunda. Dopiero teraz zoba-czył, jak wiele udało się dokonać w ciągu zimy. I rzeczywiście, na-wet Shef, który osobiście lub przez któregoś ze swoich ludzi nadzo-rował codzienny postęp prac, z trudem mógł w to uwierzyć. Zupe-łnie jakby wyzwolił się tu jakiś potężny strumień energii, zwielo-krotniający ludzki wysiłek. Tej zimy wszyscy zdawali się odgady-wać życzenia Shefa.
Kiedy w ubiegłym roku ustały walki, musiał zatroszczyć się o dobrobyt i pomyślność królestwa, które oddano mu we włada-nie. Jego pierwszym i najbardziej palącym zadaniem było zapew-nienie obrony swemu zagrożonemu dominium. Wydał rozkazy, dowódcy zaś gorliwie je wypełnili, budując machiny wojenne i szkoląc ich załogi, a także zaciągając nowe oddziały spośród skłonnych do buntów byłych niewolników, wikingów Drogi oraz angielskich tanów, którzy pełnili służbę wojskową w zamian za prawo dzierżawy ziemi. Dokonawszy tego, Shef rozpoczął swo-je drugie zadanie: dopilnowanie królewskich dochodów. Żmud-ną pracą sporządzenia szczegółowego spisu ziem i opłat targo-wych, długów i podatków, pobieranych dotąd zgodnie ze zwy-czajem, obciążył mnicha Bonifacego. Zaopatrzył go przy tym w instrukcje, by we wszystkich hrabstwach, nad którymi Shef sprawował władzę, czynił dokładnie to, co niegdyś rozpoczął w Norfolk. Wymagało to wiele czasu i zręczności, ale wyniki były już widoczne.
N...
dotadota