Niziurski Edmund - Szkolny lud, Okulla i ja.pdf

(775 KB) Pobierz
Edmund Niziurski
Edmund Niziurski
Szkolny lud, Okulla i ja
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”
Warszawa 1988
Wydanie III
ROZDZIAŁ I
I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY
Arek spóźniał się jak zwykle. Już od pół godziny czekałem na niego niecierpliwie na ławce
przy korcie Osiedla
Zachodniego. Od samego początku
podejrzewałem, że umówiony czas spotkania jest nierealny. O siódmej rano ten nicpoń śpi
jeszcze jak zabity i w
żaden sposób nie może być
na chodzie. O siódmej rano może najwyżej być szarpany za ucho i wyciągany z betów przez
przedwcześnie
otyłą osobę w kwiecistym szlafroku i
z głową najeżoną strasznymi papilotami, która to osoba ma nieszczęście być jego matką a
moją ciotką.
Dlatego jeszcze wczoraj wyraziłem wątpliwość, czy pora spotkania jest odpowiednia i czy nie
kłóci się z jego
stylem życia.
— To prawda — odrzekł bez żenady — ale właśnie tak się składa, że od jutra zmieniam styl.
Od dwóch lat to słyszę, lecz doprawdy trudno z nim było dyskutować. W końcu to ja
zmieniłem miejsce
zamieszkania, to ja przenoszę się do tej
nieszczęsnej szkoły pod wezwaniem Narcyzy, to ja proszę go o parę informacji o tej budzie,
abym nie czuł się
zupełnie zagubiony.
No, więc czekałem cierpliwie. Nadszedł wreszcie zasapany i spojrzał nerwowo na zegarek.
— Niestety mamy bardzo mało czasu i nie zdążę cię we wszystko wtajemniczyć. Więc tylko
ogólnie. Najpierw
weź to — wyciągnął z teczki kilka zabazgranych
arkusików papieru. — Tu masz plan orientacyjny budy — żebyś nie błąkał się jak osesek, a tu
mały „katalog”
wszystkich gogów. Naszkicowałem
z grubsza ich wygląd. Niebezpiecznych ująłem w ramki...
— Ależ to... karykatury! — zauważyłem.
— Po prostu uwydatniłem cechy, po których najłatwiej ich rozpoznać. Przy każdym krótka
notka. Wszystko
zmieściłem na połowie kartki. Możesz
ją trzymać w mankiecie... A tu masz nazwiska najbardziej niebezpiecznych typów w twojej
klasie. Najgorszych
podkreśliłem na czerwono.
1
— Męccy? — przeczytałem zaskoczony. — Ci bracia?
— Znasz ich?
— Oszukali mnie raz na znaczkach.
— Tylko raz?
— Tak.
— A potem?
— Widziałem ich tylko z daleka, jak bili Zygę.
— Nie wtrącałeś się?
— Byłem trzymany przez dwu goryli po drugiej stronie alei.
— To dobrze. Chyba cię nie poznają — powiedział Arek. — Niebezpieczny jest także Kocio.
— Kocio?
— Konstanty Kocemba z szajki Ciesielskiego, wiesz, słyszałeś chyba o Ciesielskim. Robi
zawsze dużo
zamieszania na meczach. Uważają go za znawcę
piłki, bo ma brata trenera. Niebezpieczny fanatyk piłkarstwa. Kocio też. Do tego jest duży i
silny i lubi się
popisywać siłą. I uważaj na Wyrzka!
— Też atleta?
— Nie, to gnój, co skarży i donosi. Ale najbardziej niebezpieczny jest Złośliwy Miecio.
— Jak go poznam?
— Trudno go opisać, bo niczym się nie wyróżnia... na zewnątrz. No, taki zwyczajny. Do tego
zmienia co trochę
wygląd, inaczej się ubiera i w ogóle.
Będzie się chciał na pewno z tobą przywitać i poda ci rękę. Ale ty w żadnym wypadku nie
przyjmuj!
— Dlaczego?
— Bo to jest jego stary numer. Ma w ręce kolec. Zupełnie nic nie widać, a on między palcami
ma ukryty kolec.
Facet go ściska za rękę i wije się
z bólu. A Złośliwy Miecio śmieje się zadowolony.
— Obrzydliwy szczeniak! Co za poziom! — skrzywiłem się.
— Tak, facet jest nie na poziomie.
— A kto jest na poziomie?
— Na poziomie jest Suplicjusz, ale nic ci to nie da. On koleguje tylko z książkami...
— Kujon?
— Geniusz. On ma cały program szkolny w małym palcu.
— Faktycznie, to raczej nie dla mnie — przyznałem samokrytycznie. — No, a inni?
— Masz ich zapisanych na tej kartce. Ja naprawdę nie mam czasu — spojrzał niecierpliwie na
zegarek.
— No, to tylko krótko o gogach. Zacznij od dyrektora — zaproponowałem.
— Dyrektor Rumpel się nie liczy — powiedział Arek. — On nie zajmuje się pojedynczymi
uczniami.
— A co robi?
— Wykańcza szkołę.
— W jakim sensie?
— W starym i dobrym sensie tego słowa. Naszej budzie brakuje jeszcze dużo rzeczy.
Pracownie nie urządzone.
Sala gimnastyczna nie gotowa...
Tak, że dyra praktycznie masz z głowy. Natomiast strzeż się Okulli!
— Kto zacz?
2
— Wicedyrektorka. Podobna do kobry i równie jadowita. Naprawdę nazywa się Renata
Okulczycka. Groźny jest
także Trąbaczewski, nasz chemik,
zwany popularnie Trąbą.
— Dlaczego groźny?
— Z powodu sinusoidy psychicznej. Ma niebezpieczne zafalowania, przypływy i odpływy
energii. Bardzo
męczący facet. Raz jest roztargniony,
półprzytomny, aż się prosi, żeby mu chodzić po głowie, to znów popada w niezdrową
nadczynność gogiczną.
Jedno jest pewne. Facet nauczy cię chemii.
Poza tym jest sprawiedliwy. Aha, jeszcze jedno. To też może ci się przydać. Trąba kocha się
od dwóch lat w
pani Rosińskiej od przyrody, czyli Szufli,
ale bez wzajemności, bo Szufla woli Geparda. Tak nazywamy pana Soczewiaka od wuefu. Ma
wygląd
chorowity, ale nie próbuj z nim żadnych sztuczek.
Na Geparda nie ma mocnych... Uważaj także na fizyka Ostańko. To typ maniakalny. Może cię
zadręczyć na
śmierć, jeśli uzna, żeś wart „radosnej
męki uczenia”, więc miej się na baczności, chyba że lubisz „radosne męki”...
— A dajże mi spokój — wzdrygnąłem się. — Jedźmy dalej.
— Nie ma po co. Dalej jest mdło. Kocia od geografii jest mdła. Ciemiężny od historii jest
mdły, Rubaszko jest
mdły. Zresztą i Szufla jest mdła,
nie wiem, co Gepard w niej widzi. To byłoby chyba wszystko.
— A tak ogólnie?... Da się żyć?
— Ogólnie, to źle trafiłeś. Najgorsza klasa w budzie. Okropne typy. Dlatego przeniosłem się
w tym roku do
siódmej c na drugie piętro. A cóż
dopiero ty z tym swoim pechem. Żal mi cię. Będziesz tam nie tylko frycem, będziesz tam
czarnym robolem,
zobaczysz!
— To co mi radzisz?
— Najlepiej nie zbliżaj się na razie do nikogo, do nikogo sam nie zagaduj i nie mieszaj się do
niczego. Choćby
cię rączka nie wiem jak swędziała,
nie sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Ograniczamy się do bezpośredniego pola widzenia...
— Adam Mickiewicz radził inaczej — zauważyłem przytomnie.
— Adam Mickiewicz nie był nowym w budzie u Narcyzy, ty jesteś, więc pamiętaj: uszy po
sobie, oczka
skromnie spuszczone. Inaczej napytasz sobie
biedy i podpadniesz z miejsca.
* * *
Starałem się przestrzegać tych przykazań. W szkole kryłem się po kątach i nie reagowałem na
zaczepki. Ale w
duchu przeklinałem Arka. Bo
właśnie tym dziwnym zachowaniem zwróciłem uwagę klasy. Od razu nazwali mnie
„Dzikusem” i zaczęli robić
sobie ze mnie zabawę. „Chodźcie,
3
chłopaki, zobaczcie, przyprowadzili Dzikusa! Chodź, Dzikus, pokaż się. Czemu się tak
kryjesz? Nie ugryziemy
cię! Tu sama kulturalna młodzież.
I mamy wysoko rozwiniętą świadomość klasową... Chodź, uświadomimy cię nieco!”
I wszyscy śmiali się, tylko dwu się nie śmiało. Jeden czytał zawzięcie gazetę. Spojrzałem do
notatek Arka. To
pewnie ten Suplicjusz, intelektualista,
najlepszy uczeń w klasie. A drugi — to sympatyczny, nieśmiały chłopczyna z
obandażowanym uchem. Podszedł
do mnie i poklepał mnie po ramieniu,
jakby chciał dodać mi otuchy.
— Nie przejmuj się. Oni tak z każdym na początku — powiedział. — Jak przetrzymasz do
jutra, wszystko się
ułoży.
— Ba, ale czy przetrzymam? — wyraziłem wątpliwość.
— Pomogę ci — zaofiarował się. — Zawrzyjmy przyjaźń i sztamę.
Podał mi rękę. Uścisnąłem ją mocno i krzyknąłem głośno z bólu.
No, więc stało się. Mimo przestróg Arka, dałem się podejść Złośliwemu Mieciowi i nabrać na
jego słówka. Cała
klasa pokładała się ze śmiechu, a
ja patrzyłem ze zgrozą na moją rękę, z której wolno spływały kropelki krwi. Ze zgrozą i
upokorzeniem.
Ale nagle wszyscy umilkli, bo zjawili się Męccy. Nie pytając o nic, Duży Męcki od razu
strzelił Złośliwego
Miecia w ucho.
— Wiesz za co? — zapytał.
— Nie wiem...
— Nie lubię, jak się powtarzasz. Dbaj o repertuar.
Złośliwy Miecio wycofał się spiesznie, mierząc Męckich ponurym spojrzeniem.
— To twoja pierwsza szansa — mruknął do mnie Suplicjusz obserwując zajście zza gazety.
— Oni nie cierpią
się wzajemnie. Wykorzystaj to.
Ale ja wolałem nie wykorzystywać tej szansy. Zdegustowany powlokłem się do biblioteki na
drugim piętrze,
pożyczyłem pierwszy tom Wielkiej
Encyklopedii Powszechnej i zaszyłem się z nim w najbardziej ustronnym miejscu tego
szlachetnego przybytku.
W ten sposób wszystkie przerwy
miałem z głowy. Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się
nie wydarzyło.
Kocia od geografii była mdła,
Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły — a wszyscy jacyś senni, o
mało co nie
pospaliśmy razem z nimi. Rzecz jasna
okoliczność ta była dla mnie nadzwyczaj pomyślna. Po prostu nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Już myślałem, że
ten pierwszy dzień u Narcyzy mam
z głowy, aż tu nagle... Lecz to warto opowiedzieć nieco dokładniej i po kolei.
* * *
Otóż wszystko zaczęło się po lekcjach.
4
Szkoła była już na pół opustoszała. Tylko na korytarzach, na różnych piętrach, uwijały się
grupy porządkowe
zamiatając, odkurzając i froterując.
Monotonne buczenie odkurzaczy i elektroluksów co trochę zagłuszały ryki rozbawionej
młodzieży i śmiech. Po
piętrach biega Gepard, ucisza
i kontroluje, ale podobno o czwartej ma masaż, więc zaraz sobie pójdzie. Nie musiał nikt mi
go przedstawiać.
Od razu go poznałem. Jest taki
jak na karykaturze Arka. Malutka, krótko ostrzyżona główka, zapadłe policzki, długie nogi,
zgarbione plecy.
Staram się nie zwracać jego uwagi
i na razie mi się udaje. A swoją drogą trzeba mieć wyjątkowego pecha, pierwszy dzień w
nowej budzie i od razu
trafiam na dyżur. Sprawdziły się
czarne proroctwa Arka. Mnie jako nowemu przypadła oczywiście najgorsza robota. O
dopuszczeniu do sprzętu
mechanicznego nie ma mowy. Służę
do wynoszenia śmieci klasowych. Biegam tam i z powrotem po schodach, podczas gdy
Męccy bawią się
odkurzaczem. Udają, że odkurzacze i froterki
to sprzęt wojskowy. Już urządzają potyczki w korytarzu. Po obstrzale artyleryjskim
przystępują do ataku na
szczotki i ścierki. Pół klasy bawi
się z nimi. Już są na końcu korytarza. Wielka bitwa Pod Gablotami kończy zwycięską
batalię... w sposób chyba
raczej nie zaplanowany przez
żadną ze stron walczących. Właśnie przechodziłem z kubłem pełnym śmieci z gabinetu
wychowania
plastycznego, gdy usłyszałem jękliwy brzęk
tłuczonej szyby. Spojrzałem. To poleciała szyba ze ściennej gabloty sportowej. Chyba Duży
Męcki w zapale
bitewnym wymachując szczotką rąbnął
o szklane wieko gabloty. No i stało się.
Bitwę natychmiast przerwano. Gdyby to jakaś inna gablota. Ale gablota sportowa była
oczkiem w głowie nie
tylko połowy młodzieży, ale i grona
nauczycielskiego z dyrektorem Rumplem na czele, nie mówiąc oczywiście o Gepardzie, który
miał nad nią
pieczę. Toteż nastąpiła ogólna konsternacja
i, rzec by można, osłupienie. Wszyscy zastygli w miejscu i nasłuchiwali ze strachem, kiedy
odezwie się Gepard.
Ale on się szczęśliwie nie
odzywał. Nie słyszał? Czy już go nie było? Po krótkiej, cichej dyskusji Męccy zdjęli gablotę i
ustawili ją na
parkiecie opartą o ścianę, a następnie
wyciągnęli gwóźdź z muru.
— Pamiętajcie — zagrozili wszystkim. — Wersja jest taka: gablota sama spadła i potłukła się.
Gwóźdź nie
wytrzymał drgań. Były wibracje naturalne
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin