KLARA.doc

(36 KB) Pobierz

KLARA - SŁONECZNA

             

                       Jest taka czasem cierpienia granica,

                       za którą się uśmiech pogodny zaczyna.


                   Klara od dziecka jest taka…słoneczna - nie tylko dlatego, że jej imię znaczy „jasna”. Bywają bowiem ludzie z jakimś wewnętrznym, a promieniującym na zewnątrz blaskiem. Klara dość wcześnie odkrywa obrazy Van Gogha, bo szuka kogoś, od kogo chce nauczyć się „malować słoneczność”. Zdumiewa dorosłych, gdy jako siedmiolatka mówi, że pan Vincent „maczał pędzel w plamach słonecznych” i że „musiał patrzeć w słońce, więc ono mu strasznie rozpaliło duszę...” - To musiało go bardzo boleć – myśli potem czasem, usiłując popatrzeć prosto w słońce...

                    Klara maluje z pasją obrazki, obrazy... Mówią o niej „piętnastoletnia następczyni Van Gocha.” Najbardziej lubi malować słoneczniki, bo mówi, że „te kwiaty nauczyły mnie modlić się swoim zapatrzeniem w słońce... Chce, aby jej obrazy rozjaśniały zbliżone do nich ludzkie twarze. I tak naprawdę bywa. Miała już jedną małą wystawę, na której zjawiło się kilkoro uznanych artystów. Podziwiano ją i gratulowano jej ogromnego talentu i „wizyjności”. Po tej wystawie z radości trochę za długo patrzyła w słońce i teraz zaczynają ją częściej boleć oczy…

 

                    Klara zaczyna miewać nie tylko bóle oczu, ale i głowy. Staje się coraz bledsza i słabsza. Przestaje chodzić do szkoły. Rodzice są w USA i nie ma kto jej czasem znieść do taksówki, którą jeździ na masaże i zabiegi. Ksiądz Krzysztof prosi jej kolegę z klasy Szymona (najsilniejszego w szkole i karatekę), aby on bywał jej „tragarzem”. Szymon zjawia się u niej i prawie zbiega z nią z czwartego piętra, bo Klara jest lekka jak piórko. Dziwne staje się to, że chłopak skupiony dotąd tylko na treningach i zawodach, słuchający „mrocznej” muzyki, bywa u niej prawie codziennie. Wozi ją także na wózku do parku, bo zbliża się wiosna, a ona tak bardzo potrzebuje słońca.

              

                      Klara wprowadza Szymona w świat obrazów, poezji i duszy – tak dotąd nieznany dla niego i obcy. Chłopak zaniedbuje treningi, siaduje przy niej coraz dłużej zasłuchany i zapatrzony. Czasem szepcze do niej „Nie gaśnij mi mała”, bo Klarze gasną oczy. Kiedy wiezie ją na wózku do kościoła, nie może pojąć, czemu ona tam płacze, a potem śmieje się, gdy wracają. Sam dotąd w kościele od dziecka nie bywał. Sam też nie wie czemu jakoś przestał słuchać tej swojej wściekłej muzyki… Może dlatego, że Klara mówi coraz ciszej, a on coraz bardziej pragnie jej słuchać? Szymon już nie ćwiczy. Trener i koledzy żałują go, że się marnuje albo śmieją się, że dla tej „zdechlaczki” upadł na głowę. Któremuś z kolegów po takim żarcie Szymon wybił szczękę…

                     

                          Klarze gasną oczy, a jej rodzice znów w USA i tylko Szymon jest wciąż przy niej w szpitalu. Na sali jest jasno, a ona co i raz prosi o zapalenie światła, bo tak nie lubi, a właściwie tak boi się teraz ciemności. – „Czy to dlatego ona traci wzrok, że za często patrzyła w słońce?” – pyta lekarza Szymon. – „To nie wina słońca – mówi lekarz – to już cień śmierci, bo rozwija się rak mózgu...”
Szymon przynosi jej z kwiaciarni pęk słoneczników. A ona „widzi” szorstkość liści i gładkość płatków już tylko koniuszkami palców. Przytula je do serca, do twarzy, jak ostatnią pamiątkę po słońcu, za którym tak przeraźliwie tęskni. Zresztą, już chyba nic  nie widzi i cierpi bardzo, ale często bezgłośnie, a widać to tylko na zgaszonej twarzy.


                          Klara boi się coraz bardziej. W napadach lęku zrywa kroplówki,  chce gdzieś uciekać na ślepo... „Gdzie jesteś, Boożeee!!” – krzyczy którejś nocy na cały oddział. A Szymon siedząc pod salą powtarza za nią z ogromnym wyrzutem: „Gdzie jesteś? Gdzie? Przecież tak Ciebie kochała…” Idzie jednak po księdza Krzysztofa w środku nocy. Gdy przybiegają Klara chwyta się stuły kapelana, jak koła ratunkowego. Szymon wychodzi, a potem zerka, jak Klara otwiera spragnione usta, by wziąć Komunię… A potem wreszcie usypia spokojnie - pierwszy raz tego tygodnia....

                          Klara, gdy się budzi rano, napotyka rękę Szymona. Uśmiecha się tak jak kiedyś jasno. Nagle mówi, że chce coś namalować dla niego…. Prosi go o farbki, pędzelek i kartonik. Szymon przynosi je i patrzy zdumiony, jak Klara po omacku zanurza pędzelek w żółtym słoiczku i z twarzą uniesioną gdzieś ku górze, maluje na skrawku papieru coś podobnego do rąk niosących coś świetlistego... Nagle słychać jej śmiech tak pogodny, że nie pasujący do jej raka, ślepoty i szpitala i Klara opada na poduszki, a rozlana farbka na ostatnim jej obrazie ukrywa tajemnicę tamtych rąk w ciemności... Szymon woła lekarzy i pielęgniarki. Siedzi pod salą i dziwi się swoim łzom. Modli się jak automat: „Jesteś? Jesteś? Bądź! Bądź! Ona Cię potrzebuje!”

 

                            Klara leży na wózku przykryta prześcieradłem. Szymon odkrywa jej twarz tak jasną jak wtedy, gdy się roześmiała widząc (?) kogoś w górze… Biegnie po te słoneczniki, kładzie jej na piersiach i ściska w rękach kartonik z mokrą jeszcze farbą. – „Wie pani – mówi do pielęgniarki – ona była taka… taka słoneczna, jak nikt”. I odwraca się, bo pielęgniarka zakrywa jej twarz.

Potem mówi do księdza Krzysztofa, gdy spotykają się w kościele, gdzie trafił, bo nie wiedział, gdzie się podziać: „Ona nie umarła… nie mogła umrzeć, nie mogła… bo była za dobra, za piękna… On przyszedł po nią… Ona go widziała…” I pokazuje na żółty kartonik, jak na relikwię czy ikonę bez twarzy, ale słoneczną, jak Klara.

        

                        

Zgłoś jeśli naruszono regulamin