Библиотека «Артефакт» — http://artefact.lib.ru
Łańcuchy morza
Gardner Dozois
Polskie tłumaczenie: Arkadiusz NAKONIECZNIK
Pewnego dnia, tak, jak się każdy tego od dawna spodziewał, Obcy po prostu wylądowali. Spadli z błękitnego nieba w sam środek pogodnego, chłodnego dnia listopadowego; cztery statki, cztery obce statki opadające niczym płatki śniegu, na który zanosiło się już od przeszło tygodnia. Wylądowali w Ameryce, wchodzącej właśnie w nowy, jasny dzień. Jeden osiadł w Dolinie Delaware, około dwudziestu pięciu kilometrów na północ od Filadelfii, drugi w Ohio, trzeci na pustynnych terenach Colorado, a czwarty, nie wiedzieć czemu, w Wenezueli, na polu trzciny nie opodal Caracas. Ci, którzy widzieli sam moment lądowania, odnieśli wrażenie, że statki nie tyle opuszczają się pod czyjąś świadomą kontrolą, co raczej spadają na oślep. Niczym czarny gwóźdź, wbity nagle w niebo, nie wiadomo skąd ani kiedy, niczym zawieszona wysoko w powietrzu skała, błyszcząca przeraźliwie jasno w promieniach słońca: w pewnym momencie chwyta ją siła grawitacji i skała zaczyna spadać, z początku jeszcze dostojnie i powoli jak we śnie, rośnie, robi się coraz większa, ogromna, jak góra ciśnięta z nieba na ziemię; spada z niesamowitą prędkością, obracając się w powietrzu raz, drugi, coraz niżej... i stoi już, jakby nigdy nic, na ziemi; nie rozbiła się i chociaż ani nie zahamowała, ani się nie zatrzymała, po prostu jest i nawet płatek śniegu nie osiadłby na zamarzniętym błocie lżej od niej.
Natomiast dla tych samolotów zwiadu lotniczego, które akurat wtedy przelatywały nad wschodnim wybrzeżem na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, dla sterowanych komputerami radarów we Wschodniej Bazie USADCOM[1] oraz dla tych z Kwatery Głównej USADCOM w Colorado Springs, chociaż tam akurat nie mieli żadnych samolotów, które mogliby wysłać w celu dokonania jeszcze jednej serii zdjęć, przebieg wydarzeń wyglądał zupełnie inaczej.
Szybkie kamery zarejestrowały lądowanie jako proces; wyglądało to tak, jakby obce statki istniały jednocześnie w każdym punkcie swej trajektorii lądowania, od stratosfery aż do samej powierzchni gruntu, jak płatki konfetti wyrzucone z okna, albo jak uczennice żeńskiego liceum, które kołysząc biodrami schodzą po schodach. Na filmach statki oddalały się od samolotów rozpoznania, zmniejszając się zgodnie z prawami perspektywy, i to było w porządku, ale zmniejszały się także z punktu widzenia obserwatorów we Wschodniej Bazie, a to już zupełnie nie było w porządku. Najbardziej konstruktywna uwaga, jaką ktoś wygłosił na temat owego zjawiska, brzmiała: „To dziwne”. Dziwne było także to, że zbliżających się statków nie wykryły ani stacje obserwacyjne na Księżycu, ani satelity; tego też nikt nie potrafił wytłumaczyć.
Od chwili pierwszego kontaktu do lądowania podbój Ziemi zajął niespełna dziewięć minut. Po niecałych dziesięciu minutach cztery wielkie statki stały pewnie w czterech różnych miejscach, otoczone gęstą parą — ale nie była to wcale para pochodząca z zetknięcia ich rozgrzanych przejściem przez atmosferę pancerzy z chłodnym powietrzem, jak początkowo przypuszczano; właściwie była to nie tyle para, co raczej mgła: w promieniu piętnastu metrów od statków grunt został zamrożony na sztywno, a teraz lód topił się pod wpływem temperatury otoczenia. Przez obejmującą cały kontynent sieć komunikacyjną USADCOM przebiegały alarmujące informacje; wybuch globalnej wojny atomowej wisiał na włosku. Podczas gdy oszołomieni ludzie gadali o tym, czego nie rozumieli, Sztuczna Inteligencja (SI) stworzona przez MIT i Laboratoria Bella włączyła się do sieci superszybkich komputerów dwudziestej generacji oddanej na jej użytek z chwilą ogłoszenia Czerwonego Alarmu; przez półtorej minuty opracowywała dostępne jej dane, po czym postanowiła skontaktować się ze swoim odpowiednikiem w Związku Radzieckim. Dysponowała w tym celu własnymi, samodzielnie stworzonymi rozwiązaniami i udało się jej nawiązać łączność niemal ód razu, choć w tym czasie Pentagon nie zdołał jeszcze połączyć się z Kremlem — ale to nie miało żadnego znaczenia, bo i tu, i tam byli tylko ludzie, to zaś, co naprawdę ważne, rozgrywało się na zupełnie innej płaszczyźnie. SI „rozmawiała” z systemem radzieckim przez siedem minut, co w elektronicznej skali jest wręcz niewyobrażalnie długim okresem czasu, i dzięki temu nie doszło do wybuchu trzeciej wojny światowej. Obie Sztuczne Inteligencje ustaliły ostatecznie, że nie mają pojęcia, co się właściwie dzieje. Władze ziemskie doszły do tego wniosku dopiero wiele godzin później, ale nigdy się do tego nie przyznały.
Jedyny przejaw działania, jaki nastąpił w ciągu trzech minut, które minęły od lądowania obcych statków do chwili, kiedy SI przejęła kontrolę nad całym systemem obronnym, został wywołany przez spanikowanego generała w Kwaterze Głównej USADCOM oraz usterkę w systemie zabezpieczającym (nigdy dotąd nie używanym), która umożliwiła mu odpalenie małego taktycznego pocisku jądrowego w kierunku statku, co wylądował w Colorado. Pocisk trafił dokładnie w cel, tuż przy burcie statku, ale nie pojawiła się ani kula ognia, ani nie nastąpiła eksplozja. Zamiast tego kadłub statku rozjarzył się do oślepiającej, gorącej bieli, by potem zblednąć, sczerwienieć, aż wreszcie przez fiolet powrócić do swego poprzedniego stanu. Identyczne zmiany barw nastąpiły w tym samym czasie w bezpośrednim sąsiedztwie statku. Sam kadłub nie doznał najmniejszych uszkodzeń. Wszystko odbyło się w idealnej, niczym nie zmąconej ciszy. Pocisk był uzbrojony w głowicę neutronową, ale instrumenty nie zarejestrowały żadnego, śladowego choćby promieniowania.
Dało to Dowództwu Obrony Powietrznej wiele do myślenia.
* * *
Tommy Nolan powinien już od pół godziny być w szkole, ale mimo to wcale mu się nie śpieszyło. Szedł powoli boczną drogą, wspinającą się na wzgórze koło starego tartaku, i obserwował dym wznoszący się z kominów stojących niżej domów grubymi, czarnymi krechami, prostymi i nieruchomymi niczym maźnięcia pędzla po czystym, porannym niebie. Szare i czerwone dachówki błyszczały w promieniach słońca; spojrzenie chłopca ześlizgnęło się po nich dalej, aż do portu, nad którym chmary mew zataczały szerokie kręgi, wznosiły się i opadały. Ich krzyki docierały aż do niego, przelatując nad niezliczonymi dachami, kominami, antenami i zwichrzonymi przez wiatr koronami drzew. Za portem, niczym zmrużone błękitne oko wyglądające zza krawędzi świata, błyszczał ocean. Tommy kopnął jakiś kamień, potem jeszcze raz, by wreszcie zamienić go na starą puszkę, która brzęcząc i klekocąc toczyła się przed nim po drodze. Powiał mocniejszy wiatr, targając futro jego kurtki i przynosząc ze sobą głośniejsze niż dotąd wrzaski mew, by zaraz zabrać je z powrotem, nad dachy, a potem nad ocean. Tommy kopnął puszkę tak, że potoczyła się poza krawędź drogi, i zatrzymał się na moment, nasłuchując, jak koziołkuje w dół po zboczu. Pogwizdując bezgłośnie, zdjął rękawiczki i wsadził je do kieszeni, chociaż jego matka specjalnie powtarzała, żeby tego nie robił, bo jest bardzo zimno jak na listopad. Ciekawe, co czuje taka puszka, przemknęła mu przez głowę myśl, kiedy tak spada po skarpie, obijając się o krzaki i kamienie, by wreszcie znaleźć spokojne miejsce pod wymytymi z ziemi korzeniami jakiegoś drzewa. Maszerował przed siebie, szurając głośno butami po żwirze. Kiedy znajdował się już w połowie wzgórza, w tartaku po drugiej stronie drogi uruchomiono piłę tarczową. Jej jęk i metaliczny jazgot przeciął poranną ciszę, wbijając się chłopcu świdrującym bólem w zęby, by potem przycichnąć zamieniając się w brzęczący pomruk, podobny do tego, jaki może wydawać rozgniewany olbrzym. Albo jakieś zwierzę, pomyślał Tommy, chociaż wiedział doskonale, że to tylko piła. Może dinozaur. Ciałem chłopca wstrząsnął rozkoszny dreszcz. Dinozaur!
Tommy był dzisiaj specjalną maszyną przeznaczoną do przeskakiwania kałuż. Dlatego właśnie droga z domu zajęła mu aż tyle czasu. W nocy spadł niewielki deszcz pozostawiając po sobie rozrzucone tu i ówdzie kałuże; Tommy skrupulatnie przeskoczył przez wszystkie, które dostrzegł po drodze z domu. Wymagało to sporo czasu, ale on był niezwykle skrupulatny. Wyobrażał sobie, że jest maszyną, pojazdem do przeskakiwania kałuż. Nieważne, że zamiast kół miał nogi, a oprócz tego jeszcze ręce i głowę; siedział we wnętrzu maszyny wyglądając na zewnątrz przez oczy i sterując nią za pomocą całego zestawu pedałów i dźwigni. Manewrując ostrożnie podjeżdżał do kałuży, a kiedy znajdował się już w odpowiednim miejscu, przełączał skrzynię biegów na pozycję SKOK, naciskał z całej siły na gaz i zwalniał hamulec. Wiuuu, startował jak z katapulty, kałuża ledwo co zdążyła mignąć pod spodem, łuuup, z powrotem na ziemię, wzbijając spod kół fontanny żwiru. Zazwyczaj skoki były bezbłędne. Tylko raz zamiast żwiru poleciały w górę fontanny wody, a przecież niektóre kałuże miały ponad pół metra szerokości. Potem chwila przerwy na sprawdzenie, czy gdzieś na tablicy przyrządów nie zapaliły się czerwone światła awaryjne. Wszystko w porządku. Lewarek zmiany biegów na pozycję JAZDA i do przodu, powoli, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu następnej kałuży. Wszystko to zabierało sporo czasu, ale nic dziwnego; nie można było przecież robić tego ot, tak sobie, na odczepnego.
Mama znowu będzie wściekła, przemykała mu od czasu do czasu niewyraźna myśl, ale nigdy nie zostawała na dłużej, porwana byle podmuchem wiatru. Nawet poranne śniadanie wydawało się już czymś, co wydarzyło się przed milionami lat — stary, promieniujący ciepłem piecyk gazowy, syczący coś z zadowoleniem do samego siebie, ciepła kasza ze smakowitymi zgęstkami, radio brzęczące cicho o sprawach, o których nigdy nie chciało mu się słuchać, szare, zimne światło padające przez okno na kuchenny stół.
Mama miała zapuchnięte oczy i cały czas kasłała. Znowu wieczorem do późna oglądała telewizję i zasnęła na kanapce, nakryta swoim płaszczem jak kocem. Wyglądała bardzo staro, kiedy Tommy przyszedł obudzić ją na śniadanie i wyłączyć szumiący obraz kontrolny w telewizorze. Ojciec znowu krzyczał na nią przy śniadaniu i Tommy poszedł do łazienki, gdzie mył długo i starannie ręce, dopóki nie usłyszał, że ojciec wychodzi do pracy. Matka udawała, że wcale nie płacze, kiedy przygotowywała mu kaszę i „kawę”, rozcieńczoną bezlitośnie szklanką zimnej wody oraz toną mleka i cukru, „dla dziecka”, chociaż sama piła ją dokładnie taką samą. Zdążyła już z powrotem włączyć telewizor, jak tylko ucichły kroki męża, zupełnie jakby nie mogła znieść nawet chwili ciszy. Telewizor mruczał sam do siebie w dużym pokoju, przeciskając się przez poranny program dla dzieci. Nawet Tommy nie był w stanie się zmusić, żeby to oglądać. Matka twierdziła, że włącza telewizor po to, by wiedzieć, która jest godzina i by wysłać Tommy’ego do szkoły na tyle wcześnie, aby się nie spóźnił, ale to nie była prawda. Tommy zawsze musiał jej przypominać, że już czas zapakować go w palto, ciepłe getry i kalosze — to ostatnie wtedy, kiedy padało. Nigdy nie umiał ich sam założyć, chociaż próbował i to nie raz. Zawsze jakoś wszystko mu się plątało.
Kiedy dotarł do szczytu wzgórza, piła zakasłała raz i drugi, po czym umilkła, pozostawiając brzęczącą, wibrującą ciszę. Tommy stwierdził, że kałuże się skończyły, wobec czego natychmiast przeistoczył się w wielki czołg — taki, jakie pokazywali nieraz w migawkach z różnych frontów — który mógł się poruszać na gąsienicach albo na kołach, a nad zupełnie niedostępnymi terenami także na poduszce powietrznej. Z rykiem silnika zjechał ze żwirowej drogi w gęsty las jodłowy. Jechał wąską ścieżką, obalając drzewa i wduszając ich pnie w ziemię swymi potężnymi gąsienicami. To go trochę zaniepokoiło, bo bardzo lubił drzewa, więc zdecydował, że tylko przygina je do ziemi, a one prostują się od razu po jego przejeździe, ale coś mu się nie zgadzało. Zatrzymał się, by to sprawdzić. W lesie rozbrzmiewał delikatny, ledwie słyszalny pomruk, jakby wszystko, co w nim żyło, oddychało spokojnie i rytmicznie. Tommy czuł się tak, jakby połknęła go jakaś ogromna, przyjemnie zielona istota, nie po to, żeby go zjeść, tylko by dać mu w swym żołądku schronienie. Nawet kilkuletnie siewki były już wyższe od niego. Wsłuchując się w odgłosy lasu poczuł nagle wielką potrzebę, żeby wejść jeszcze głębiej i porozmawiać z Thantami, ale wtedy w ogóle nie dotarłby do szkoły. Korzenie mogą wplątać się w koła, pomyślał i włączył turbiny wytwarzające pod czołgiem powietrzną poduszkę. Sunął nad ścieżką z maksymalną prędkością, jaką mógł rozwinąć jego pojazd, ponieważ zaczynał się już lekko niepokoić, co się stanie, jeżeli spóźni się trochę za bardzo.
Na skraju lasu wysunął znowu koła i wypadł prosto na Highland Avenue. Ruch był bardzo duży; po szosie w jedną stronę do Bostonu, w przeciwną do Portland, mknęły jedna za drugą ogromne ciężarówki. Dopiero po dziesięciu minutach udało mu się przemknąć na przeciwległy chodnik. Matka powtarzała mu ciągle, żeby nigdy nie chodził tą drogą do szkoły, więc chodził tędy prawie zawsze. Właściwie mieszkał niewiele ponad kilometr od szkoły, na tej samej Walnut Street, ale zawsze wybierał niesamowicie wręcz skomplikowaną trasę. On sam wcale tak o niej nie myślał — po prostu odwiedzał swoje ulubione miejsca.
Teraz toczył się żwawo obok szosy. Po tej stronie znajdowało się dużo łąk porośniętych trawą i zdziczałym, zbożem, zamieszkiwanych przez rodziny Jeblingów, kursujących bezustannie między drogą (której nigdy nie odważały się przekroczyć) a lasem po drugiej stronie łąki. Krzyknął do nich wychylając się z wieżyczki swego czołgu, ale Jeblingi są bardzo nieśmiałe, a dzisiaj dodatkowo wydawały się czymś spłoszone. Trudno było je dostrzec, podobnie jak w ogóle cały Inny Ludek; czasem tylko migały gdzieś na skraju pola widzenia wrzecionowate ciała, przypominające trochę kształtem kolby kukurydzy, ogromne głowy, wąskie błyszczące oczy, niesamowicie długie i ruchliwe palce. Bezustannie znajdowały się w ruchu — słyszał, jak buszują w gęstej trawie, a ich chrapliwy, nerwowy chichot odprowadził go spory kawałek drogi. Żaden jednak nie wyszedł, by z nim porozmawiać. Ciekawe, co było przyczyną tego poruszenia.
Kiedy zobaczył przed sobą szkołę, w górze, bardzo wysoko i bardzo szybko przemknął klucz myśliwców. Pozostawiły za sobą równe białe kreski i głuchy grzmot, który dotarł do uszu Tommy’ego dobrych parę sekund po ich przelocie. Wkrótce potem pojawiła się spora formacja większych maszyn, lecących nieco wolniej. Bombowce? domyślił się z dreszczem podniecenia i chyba strachu Tommy, odprowadzając wzrokiem samoloty. Może będzie wojna. Ojciec ciągle mówił o wojnie, że wszystko się skończy — a Tommy’emu taka perspektywa wydawała się bardzo interesująca. Może właśnie dlatego Jeblingi były tak podniecone.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek oznajmiający koniec pierwszej lekcji. Jego dźwięk podciął Tommy’ego niczym uderzenie biczem i przestraszył znacznie bardziej niż jakiekolwiek rozważania o wojnie. No, ale dostanę, pomyślał zrywając się do biegu, zbyt przerażony, by stać się czymś innym, a nie małym chłopcem, lub zauważyć następną formację ciężkich bombowców, nadciągającą z północnego wschodu.
Kiedy dotarł do szkoły, przerwa już się skończyła i od prawie pięciu minut trwała druga lekcja. Jasne, puste, rozbrzmiewające wielokrotnym echem korytarze przypominały oświetlone jarzeniówkami wnętrze jakiegoś grobowca. Tommy biegł jeszcze przez chwilę, ale hałas, jaki powodował, był tak przerażający, że czym prędzej zwolnił do marszu. To i tak nie miało już żadnego znaczenia. Dostanie za swoje.
Kiedy wszedł do sali, zapadła w niej śmiertelna cisza i wszystkie oczy skierowały się prosto na niego. Obezwładniony strachem Tommy stanął w drzwiach, marząc o tym, by zapaść się pod ziemię albo stać się niewidzialnym, albo choćby stąd uciec. Nie mógł jednak nic zrobić; stał bez ruchu z rumieńcem wstydu na twarzy, patrząc na tych, którzy mu się przyglądali. Na twarzach kolegów malowała się tylko złośliwa uciecha, radość, pogarda i wyczekiwanie. Jego dwaj koledzy, Steve Edwards i Bobbie Williamson, uśmiechali się obrzydliwie, uważając jednak, by nie dostrzegła tego nauczycielka. Wszyscy wiedzieli, co zaraz nastąpi, i nie mogli się tego doczekać, czując z jednej strony świętoszkowatą wyższość, z drugiej zaś zadowolenie, że to nie ich złapano. Panna Fredricks, nauczycielka, mierzyła go bez słowa zimnym spojrzeniem. Tommy zamknął za sobą drzwi; drgnął nerwowo, wydawało mu się bowiem, że zrobił to nieprawdopodobnie głośno. Panna Fredricks pozwoliła mu dojść do ławki i usiąść — na moment ogarnęła go gorąca fala nadziei — i dopiero wtedy podeszła do niego i kazała mu wstać.
— Spóźniłeś się, Tommy — powiedziała lodowatym tonem.
— Wiem, proszę pani.
— Bardzo się spóźniłeś.
Na jej biurku leżała karta spóźnień z poprzedniej lekcji. Kiedy mówiła, jej palce bawiły się nią, zwijając ją i rozprostowując. Była to wysoka, przeraźliwie chuda kobieta około czterdziestki, chociaż nie miało to żadnego znaczenia: równie dobrze mogła mieć dwadzieścia albo sześćdziesiąt lat; jej życiowe soki wyschły już dawno temu, pozostawiając ją niezmienną, niezniszczalną, nie starzejącą się — po prostu mumię. Właściwie to wydawała się nie tyle zasuszona, co raczej upieczona w starym piecu życia; została z niej tylko twarda, skórzana substancja, podobnie jak z pozostawionego na słońcu świeżego mięsa zostaje wyschnięty wiór. Jej skóra przypominała drobnoziarnisty, wysuszony, lekko żółtawy pergamin, a obwisłe piersi wybrzuszały materiał sukienki tuż nad paskiem, niczym jakieś tajemnicze naroślą czy guzy. Zamiast twarzy miała gładką, gumową maskę.
— W tym tygodniu spóźniłeś się już dwa razy — powiedziała dobitnie, otwierając usta tylko na tyle, na ile było to rzeczywiście niezbędne. — I trzy razy w zeszłym tygodniu. — Napisała coś na kartce papieru i wezwała go skinieniem ręki, by podszedł do biurka. — Daję ci kolejną uwagę. Masz ją pokazać matce i tym razem przynieść mi podpisaną. Rozumiesz? — Patrzyła prosto na Tommy’ego. Jej oczy były jak tunele, przez które mogło się dostrzec pusty ocean lodu. — A jeśli znowu się spóźnisz albo będą z tobą jakieś inne kłopoty, poślę cię na dół, do psychiatry szkolnego. On już się tobą zajmie. Teraz wracaj na miejsce, straciliśmy przez ciebie wystarczająco dużo czasu.
Tommy jak automat usiadł w ławce. Nie słyszał złośliwych chichotów ani nie widział spojrzeń, jakimi obrzucali go koledzy z prawej i z lewej. Kartka papieru z uwagą nauczycielki paliła go przez kieszeń żywym ogniem. Dopiero pod koniec lekcji udało mu się oderwać od niej myśli, za sprawą dochodzącego zza okien, narastającego hałasu. Inny Ludek mrowił się w lesie za szkołą, przenosząc się z miejsca na miejsce, niczym fala przypływu, która nie może znaleźć ujścia. Zwykle tak się nie zachowywali. Panna Fredricks i pozostałe dzieci niczego nie słyszeli, ale Tommy wiedział, że coś się święci, i pomimo swoich kłopotów starał się wyjrzeć za okno w chłodny, szary ranek. Coś było nie tak...
Pierwsze działania podjęte przez rządy składające się z ludzi — w odróżnieniu od prawdziwej władzy, czyli SI i jej odpowiedników — polegały na próbie ukrycia całego wydarzenia. Tendencja do utajniania wszystkiego była tak silna i tak powszechna, że przerodziła się niemal w tropizm, wywołując odruch równie automatyczny i niemożliwy do opanowania, jak ziewanie. Jest faktem, że Biały Dom chciał ukryć fakt lądowania obcych statków, jeszcze zanim było wiadomo, że chodzi właśnie o lądowanie, a dokładniej — jeszcze zanim ktokolwiek wiedział, co właściwie ukrywa. Zdarzyło się coś doniosłego i bardzo nieoficjalnego, więc instynktowna reakcja rządu sprowadzała się do tego, by czym prędzej to schować, zanim ktoś się dowie. Czterdzieści lat zamętu koncentrującego się wokół środków masowego przekazu nauczyło rząd jednego: ludzie nie powinni wiedzieć o niczym co nie było jasno i wyraźnie przewidziane w scenariuszu. Jest również faktem, że pierwsi oficjalni przedstawiciele rządu, którzy dotarli do miejsca lądowania, zajmowali się głównie wyciszaniem szumu wokół tego wydarzenia, podczas gdy oddziały wojska mające bronić ludność przed ewentualnym atakiem przybyły znacznie później — w jednym przypadku dopiero po czterdziestu pięciu minutach — nie może więc być żadnych wątpliwości co do priorytetów ...
zbychuk2