Roberts Nora - Gra luster 01 - Gra luster.rtf

(407 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

GRA LUSTER

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ochłodziło się. Wiatr pędził ciemne chmury, gwiz­dał w gałęziach drzew, targał liśćmi. Nadchodziła je­sień. Zieleń stopniowo przechodziła w żółć, pojawiły się różne odcienie czerwieni. Od czasu do czasu późne popołudniowe słońce przezierało zza chmur.

W powietrzu pachniało deszczem. Lindsay spie­szyła się, wiedząc, że lada moment może lunąć. Nie­cierpliwie odgarniała kosmyki jasnych, srebrzystych włosów. Żałowała, że nie ściągnęła ich mocniej i nie upięła na karku.

Gdyby nie pośpiech, mógłby to być nawet miły spacer, okazja do delektowania się pierwszymi ozna­kami jesieni i nadciągającą burzą. Teraz jednak prze­mierzała szosę szybkim krokiem, zastanawiając się, co jeszcze złego może się wydarzyć.

Odkąd trzy lata temu wróciła do Connecticut, by tutaj uczyć, doświadczyła paru trudnych chwil. Ale dzisiejszy dzień bił wszystkie rekordy. Awaria rury w studiu, czterdziestopięciominutowe kazanie jed­nej z matek na temat nadzwyczajnych zdolności jej dziecka, aż dwa rozdarte kostiumy i rozstrój żołądka jednej z uczennic, a na koniec jeszcze ten humorzasty samochód. Zakrztusił się, jęknął jak zwykle, gdy go uruchamiała, ale tym razem nie zaskoczył. Na nic zdały się parokrotnie ponawiane próby - Lindsay mu­siała się poddać. Samochód jest niemal tak stary jak ja i oboje jesteśmy zmęczeni, pomyślała ze smętnym uśmiechem.

Bez przekonania zajrzała pod maskę, zazgrzytała zębami i ruszyła przed siebie, mając w perspektywie trzykilometrowy „spacer” ze studia do domu.

Po dziesięciu minutach szybkiego marszu nieco ochłonęła. Przecież, gdyby jej nie poniosło, mogła poprosić kogoś o podwiezienie. To nerwy, przyznała. Denerwuję się dzisiejszym występem. A właściwie nie występem, tylko tą całą resztą. Dziewczynki są przygotowane; próby wypadły doskonale. Małe są na tyle pojętne, że nie ma mowy o jakiejkolwiek wpadce. Ale wszystko, co działo się przed próbami i po nich, wytrącało ją z równowagi. A do tego ci rodzice.

Wiedziała, że niektórzy będą niezadowoleni z par­tii, które przypadły ich pociechom. Nie mówiąc o pró­bach wywarcia na niej presji, by przyspieszyła tok zajęć. Dlaczego ich Pawłowa nie tańczy jeszcze na pointach? Dlaczego balerina pani Jones otrzymała większą partię niż córeczka pani Smith? Czy Sue nie powinna już przejść do grupy dla średnio zaawanso­wanych?

Każda próba wyjaśnienia im praw anatomii, roz­woju i wytrzymałości kości stosownie do wieku, koń­czyła się nowymi sugestiami z ich strony. Zwykle trzymała ich na dystans, przyjmując nieprzejednaną, onieśmielającą postawę, okraszoną odpowiednią porcją pochlebstw. Naprawdę miała niezłe rezultaty, jeśli chodzi o radzenie sobie z uciążliwymi rodzicami. Otrzymała dobrą szkołę. Jej matka wszak zajmowała się tym samym.

Mae Dunne chciała widzieć swą córkę na scenie. Sama mogła o tym tylko marzyć, bo miała zbyt krót­kie nogi, niski wzrost i krępą budowę ciała. Lecz była opętana na punkcie tańca. Dzięki determinacji i nie­ustannym ćwiczeniom udało się jej mimo wszystko dostać do niedużej grupy objazdowej i otrzymać miejsce w corps de ballet.

Wychodząc za mąż, Mae dobiegała trzydziestki. Wyrzekając się marzeń o wielkiej karierze, udzielała przez krótki czas lekcji tańca, w czym, z powodu swoich frustracji, okazała się marna. Urodzenie Lind­say zmieniło wszystko. Jej córka dokona tego, co jej samej nie było sądzone - zostanie primabaleriną.

W wieku pięciu lat, z nie odstępującą jej na krok matką, Lindsay rozpoczęła naukę tańca. Odtąd żyła w nieprzerwanym wirze lekcji, występów, baletek i muzyki klasycznej. Przestrzegała ostrej diety, a jej wzrost był powodem prawdziwej udręki, dopóki nie stało się oczywiste, że sto pięćdziesiąt siedem centy­metrów to wszystko, co może osiągnąć. Mae była usatysfakcjonowana. Baletki podwyższą dziewczyn­kę o prawie sześć centymetrów, a wiadomo, że za wysoka tancerka może mieć trudności ze znalezie­niem partnera.

Lindsay odziedziczyła wzrost po matce, ale, ku radości Mae, była smukła i delikatnie zbudowana.

Wkrótce Lindsay przeobraziła się w piękną, podobną do łani nastolatkę: delikatne blond włosy, kremowa karnacja i jasnoniebieskie oczy ozdobione łukami cie­niutkich, wyraźnie zaznaczonych brwi. Długie kości maskowały silne mięśnie - rezultat wieloletniego tre­ningu. Jednym słowem idealny obraz klasycznej tan­cerki. Jakby wszystkie modlitwy Mae zostały wysłu­chane.

Lindsay miała talent i wszelkie predyspozycje do roli primabaleriny. Mae nikt nie musiał o tym przeko­nywać, była przecież fachowcem. Świetna koordyna­cja ruchów, technika, wytrwałość i zręczność. I, co najważniejsze, gorący zapał.

W wieku osiemnastu lat Lindsay przyjęto do nowo­jorskiego zespołu. W odróżnieniu od matki nie ugrzęzła w corps de ballet. Awansowała na solistkę, a gdy skończyła dwadzieścia lat, została primabaleri­ną. Zdawało się, że marzenie Mae ziściło się. Tym­czasem, po blisko dwóch latach, Lindsay była zmu­szona zrezygnować ze swej pozycji i wrócić do Con­necticut.

Po trzech latach nauczanie tańca stało się jej zawo­dem. Mae była rozgoryczona, ale Lindsay podeszła do sprawy filozoficznie. Nadal jest tancerką. I to się nigdy nie zmieni.

Znowu chmury zakryły słońce. Lindsay zadrżała z zimna. Z żalem pomyślała o kurtce, którą zostawiła na siedzeniu auta, gdy w przypływie wściekłości za­trzasnęła drzwi. Teraz jej ramiona przykrywał jedynie kusy, mocno wycięty bladoniebieski trykot. Oprócz tego chroniły ją jeszcze naciągnięte na dżinsy ociepla­cze. Przyspieszyła kroku, niemal biegła. Jej ruchy były płynne i pełne gracji - bardziej instynktownej, niźli zamierzonej. Już po chwili zasmakowała w bie­gu. Pogoń za przyjemnością i odnajdywanie jej leżało w jej naturze.

Nagle, jakby jakaś ręka wyciągnęła korek, lunął deszcz. Lindsay przystanęła, spojrzała na wzburzone, czarne niebo.

- Tylko tego brakowało! - warknęła.

Odpowiedział jej głuchy pomruk pioruna. Uśmiech­nęła się kwaśno, potrząsnęła głową. Po drugiej stronie ulicy znajdował się dom Moorefieldów. Zrobi więc to, od czego powinna była zacząć: poprosi Andy'ego, by ją odwiózł do domu. Obejmując się co sił ramionami, zbiegła z pobocza na środek jezdni.

Nagły ryk klaksonu omal jej nie przyprawił o atak serca. Momentalnie odwróciła głowę. W rzęsistym deszczu dostrzegła nadjeżdżający samochód. Usko­czyła w bok, pośliznęła się na mokrym bruku i z plu­skiem wylądowała w głębokiej kałuży.

Zamknęła oczy, próbując złapać oddech. Usłyszała pisk opon, gdy samochód zahamował w miejscu. Sie­działa w oblepiających ją mokrych i zimnych dżin­sach i wcale nie było jej do śmiechu. Ze złości kopnę­ła w kałużę, rozpryskując wodę.

- Zwariowałaś?

Otworzyła oczy. Przed nią stał rozwścieczony, ociekający deszczem olbrzym. Albo diabeł, pomyśla­ła, przyglądając mu się nieufnie, gdy tak górował nad nią niczym jakaś wieża. Ubrany był na czarno. Włosy też miał czarne, lśniące i mokre, podkreślające opalo­ną, kościstą twarz. Twarz, w której rysach dopatrzyła się czegoś figlarnego, by nie powiedzieć: złośliwego. Czy to z powodu ciemnych brwi, leciutko uniesio­nych na końcach? A może dziwnego kontrastu czar­nych włosów i bardzo jasnych zielonych oczu, przy­wołujących na myśl ocean? Te oczy jednak w tej chwili wyrażały dziką furię.

- Nic ci nie jest? - zapytał, nim jeszcze zdążyła odpowiedzieć na pierwsze pytanie. W jego głosie nie było troski, jedynie hamowana wściekłość. Lindsay pokręciła przecząco głową. Zaklął, chwycił ją za ra­miona, poderwał do góry i postawił na ziemi. - Nigdy nie patrzysz, kiedy przechodzisz przez jezdnię? - warknął i, zanim ją puścił, potrząsnął nią szybkim, poirytowanym ruchem.

Wcale nie był wielki, jak początkowo sądziła. Był wysoki - ze trzydzieści centymetrów wyższy od niej - ale gdzie mu tam do mocarnego olbrzyma. Przesa­dziła też grubo z jego satanicznym wyglądem. O ile dotąd była przerażona, teraz poczuła się raczej głupio.

- Strasznie mi przykro - zaczęła. To była jej wina i chciała się do tego przyznać. - Ja naprawdę spojrza­łam, tylko nie...

- Zobaczyłam? - przerwał jej niecierpliwym to­nem, nieudolnie maskując złość. - Lepiej zacznij no­sić okulary. Jestem przekonany, że twoi rodzice dużo za nie zapłacili.

Pojedyncza błyskawica przecięła niebo. Lindsay poczuła się dotknięta, zwłaszcza tonem, jakim wypo­wiedział te słowa. Poza tym jakim prawem traktuje ją jak nieznośnego smarkacza!

- Nie noszę okularów - syknęła.

- Najwyższy czas, żeby zacząć.

- Mam dobry wzrok.

- Ale chyba cię uczono, że nie chodzi się środkiem jezdni.

- Przecież przeprosiłam - rzuciła przez zęby, bio­rąc się pod boki. - A przynajmniej zaczęłam, zanim pan na mnie naskoczył. Ale nie zamieram się płasz­czyć! A poza tym, gdyby nie ten ogłuszający klakson, nie pośliznęłabym się i nie wylądowała W tej idiotycz­nej kałuży. - Bez większego efektu wytarła dżinsy na siedzeniu. - Ale pan, jak sądzę, nie ma zwyczaju prze­praszać?

- Jeszcze tego brakowało, żebym poczuwał się do odpowiedzialności za to, że ktoś jest niezdarą!

- Niezdarą? - powtórzyła i zrobiła wielkie oczy. - Niezdarą? - Tym razem głos jej się załamał. W ży­ciu nie spotkała się z równie podłą i nikczemną obe­lgą! - Jak pan śmie!

Co tam kałuża, pal sześć jego grubiaństwo, ale takiej impertynencji nie puści płazem!

- Jest pan najżałośniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam! - Zapłonęła świętym obu­rzeniem, niecierpliwie odgarniając włosy nawiewane nieustannie przez wiatr i deszcz do oczu, których nie­wiarygodny błękit w szczególny sposób ożywiał jej zaróżowioną twarz. - Omal mnie pan nie przejechał, śmiertelnie przeraził, popchnął w kałużę, pouczał mnie, jakbym była krótkowzrocznym dzieckiem, a te­raz na dodatek ma pan czelność nazywać mnie nie­zdarą!

Słysząc tak żywiołowy wybuch, uniósł brwi.

- Uderz w stół... - mruknął, po czym, ku jej wiel­kiemu zdumieniu, chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą.

- Co pan wyprawia? - zapytała, starając się nie okazywać zdenerwowania.

- Mam dość tej cholernej ulewy. - Otworzył sa­mochód i wepchnął ją bezceremonialnie do środka. - Przecież nie zostawię cię na deszczu - powiedział obcesowo, siadając za kierownicą i zatrzaskując drzwi z jej strony. Burza rozszalała się na dobre, deszcz walił o szyby.

Kiedy przeciągnął palcami po gęstej czuprynie, która oblepiła mu czoło, Lindsay zwróciła uwagę na jego szeroką, mocną dłoń o długich jak u pianisty palcach. Przez moment poczuła w nim bratnią duszę. Ale właśnie odwrócił głowę. Wystarczyło jego jedno spojrzenie, żeby stracić jakiekolwiek złudzenia.

- Dokąd cię zawieźć? - zapytał rzeczowo i krótko, zupełnie jakby miał do czynienia z dzieckiem. Lind­say poprawiła się w fotelu, wyprostowała przemoczo­ne, zziębnięte ramiona.

- Do domu. Prosto tą drogą.

Tym razem przyjrzał się jej uważnie. Proste, mokre włosy oblepiały jej twarz. Ciemne rzęsy okalały za­dziwiająco niebieskie oczy. Usta miała wydęte, ale z pewnością nie były to usta dziecka, za które ją wziął na początku. Choć nie pomalowane, były to zdecydo­wanie kobiece usta. Twarz bez makijażu miała w so­bie coś nieuchwytnie pięknego, lecz nim zdążył to zdefiniować, Lindsay zadrżała i rozproszyła jego uwagę.

- Wychodząc w taką pogodę - powiedział w mia­rę łagodnie, odwracając się w stronę Lindsay - trzeba się odpowiednio ubrać. - Rzucił jej na kolana brązo­wą marynarkę.

- Nie potrzebuję... - zaczęła i zaraz potem dwu­krotnie kichnęła. Zaciskając zęby, włożyła marynar­kę, on zaś w tym czasie włączył silnik.

Jechali w milczeniu. Jedynym odgłosem było dud­nienie deszczu o dach karoserii.

Nagle zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z kompletnie obcym człowiekiem. Praktycznie znała wszystkich mieszkańców tego nadmorskiego miaste­czka - z imienia lub z widzenia - ale nigdy w życiu nie widziała tego mężczyzny. Trudno byłoby nie za­pamiętać takiej twarzy. Zachowanie ostrożności w Cliffside, gdzie wszystko odbywało się na zwolnio­nych obrotach, w przyjaznej atmosferze, nie było trudne, ale Lindsay spędziła także parę lat w Nowym Jorku. Wiedziała dobrze, czym grozi podwiezienie przez obcego. Chyłkiem przesunęła się parę milime­trów w stronę drzwi pasażera.

- Trochę za późno, żeby teraz o tym myśleć - rzekł spokojnie.

Błyskawicznie odwróciła głowę. Odniosła wrażenie, że kąciki jego ust uniosły się leciutko. Podniosła dumnie głowę.

- To tutaj - oznajmiła chłodno, pokazując na le­wo. - Cedrowy dom z mansardowymi oknami.

Samochód hałaśliwie zahamował przed białym drewnianym ogrodzeniem. Zbierając się w sobie, Lindsay zwróciła się w stronę mężczyzny. Chciała mu podziękować, chłodno i uprzejmie.

- Trzeba jak najszybciej pozbyć się mokrego ubra­nia - doradził jej, zanim zdążyła się odezwać. - A na przyszłość, zanim przejdzie pani na drugą stronę dro­gi, proszę się dobrze rozejrzeć.

Pieniąc się ze złości, zaczęła gmerać przy rączce drzwi. Wysiadając i trafiając ponownie w strugę de­szczu, zerknęła jeszcze do wnętrza auta.

- Wielkie dzięki - warknęła i ze złością zatrzasnę­ła drzwi. Pomknęła w stronę furtki, zapominając, że ma na sobie cudzą marynarkę.

Jak burza wpadła do domu. Wciąż gotując się z wściekłości, przystanęła na chwilę, zamknęła oczy, próbując przywołać się do porządku. Cały ten incy­dent wyprowadził ją zupełnie z równowagi, była też oburzona, ale za wszelką cenę chciała uniknąć wta­jemniczania matki w całą tę sprawę.

Lindsay dobrze wiedziała, że jej twarz odzwier­ciedla emocje i że ją zdradza. Ta niekontrolowana skłonność do wyrażania uczuć, tak widoczna dla każ­dego, w zawodzie była jej atutem. Kiedy tańczyła „Giselle”, czuła się jak Giselle. Publiczność mogła odczytać dramat z twarzy Lindsay. Kiedy tańczyła, całkowicie oddawała się fabule i muzyce. Ale po zdję­ciu baletek stawała się znowu Lindsay Dunne, zacho­wującą przeżycia i myśli dla siebie.

Gdyby Mae zobaczyła, że Lindsay jest wytrąco­na z równowagi, nie byłoby, końca pytaniom, a wszystko i tak zakończyłoby się jakąś krytyczną uwagą pod adresem córki. A ona nie zniosłaby w tej chwili kazania i pouczeń matki. Przemoczona i zmęczona cichutko wspięła się na piętro. I wtedy usłyszała powolne, nierówne kroki - niezmienne, uporczywe i przypominające o wypadku, w któ­rym zabił się ojciec Lindsay.

- Cześć! Zmykam na górę, żeby się przebrać.

Lindsay odgarnęła mokre włosy z twarzy i uśmiech­nęła się do matki, która przystanęła na dole schodów. Pomimo starannie uczesanych włosów, ufarbowanych na wiecznie młody blond, i wprawnie nałożonego maki­jażu, cały efekt zdawał się na nic wobec zawsze niezado­wolonej twarzy Mae.

- Wysiadł mi samochód - ciągnęła Lindsay, by uniknąć przesłuchania. - Przemokłam do suchej nitki, zanim mnie ktoś podwiózł. Andy będzie mnie musiał odwieźć wieczorem - dodała.

- Zapomniałaś oddać mu marynarkę - zauważyła Mae. Patrząc do góry na córkę, oparła się całym cię­żarem na balustradzie. Wilgotna pogoda była prze­kleństwem dla jej biodra.

- Marynarkę? - Dopiero teraz Lindsay zobaczyła mokre, za długie na nią rękawy. - Och, nie!

- To jeszcze nie powód, żebyś wpadała w panikę - fuknęła Mae, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę.

- Andy jakoś sobie bez niej poradzi do wieczora.

- Andy? - powtórzyła Lindsay i omal nie ugryzła się w język. Uznała, że jakiekolwiek wyjaśnienia skomplikowałyby tylko sprawę. Zeszła na dół i poło­żyła rękę na dłoni matki. - Wyglądasz na zmęczoną, mamo. Odpoczywałaś w ciągu dnia?

- Nie traktuj mnie jak dziecko - warknęła Mae, na co Lindsay natychmiast zesztywniała. Cofnęła rękę.

- Przepraszam. - Jej głos był opanowany, jedynie oczy zdradzały, że czuje się dotknięta. - Pójdę tylko na górę i przebiorę się. - Odwracała się, gdy Mae w chwyciła ją za ramię.

- Lindsay, to ja przepraszam; jestem dzisiaj roz­drażniona. Ten deszcz mnie dobija.

- Ja wiem. - Głos Lindsay złagodniał. To właśnie połączenie deszczu i łysych opon stało się przyczyną wypadku rodziców.

- A poza tym wścieka mnie, że sterczysz tutaj i opiekujesz się mną, podczas gdy powinnaś być w Nowym Jorku.

- Mamo...

- To nie ma sensu. Tutaj do niczego nie dojdziesz. Twoje miejsce jest gdzie indziej.

Mae odwróciła się i pokuśtykała korytarzem. Lind­say odprowadziła ją wzrokiem, zanim weszła na górę. Tu jest moje miejsce, pomyślała w zadumie, wcho­dząc do swego pokoju. A tak naprawdę, gdzie ono właściwie jest? Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami.

Pokój był duży i widny, z dwoma wielkimi oknami naprzeciwko siebie. Na komodzie po babci leżały muszle, zebrane na plaży kilometr od domu. W rogu stała półka z dziecięcymi książeczkami Lindsay. Spłowiały perski dywan był jedyną rzeczą, którą przywiozła po zlikwidowaniu mieszkania w Nowym Jorku. Bujany fotel pochodził z pchlego targu o dwie przecznice od domu, a oprawioną w ramy rycinę Renoira kupiła w galerii sztuki na Manhattanie. Mój pokój, pomyślała, odzwierciedla dwa światy, w któ­rych żyłam.

Nad łóżkiem wisiały bladoróżowe baletki, w któ­rych tańczyła swą pierwszą partię solową na scenie. Lindsay podeszła do nich i leciutko dotknęła atłaso­wych wstążek. Pamięta, jak je przyszywała, pamięta też, jaka była podniecona i jaką miała tremę. Pamięta także wniebowziętą twarz matki po przedstawieniu, a także przejęcie ojca.

Jakże odległe to czasy! Sądziła wówczas, że wszystko na świecie jest możliwe. Być może, przez pewien czas, tak było.

Uśmiechając się, przywołała na pamięć muzykę, ruch, magię i chwile, w których czuła, że jej ciało może dokonywać cudów, jakby było bez kości. Rze­czywistość nie kazała długo na siebie czekać - skur­cze mięśni, krwawiące stopy, naciągnięte ścięgna. Jak długo i czy w ogóle można bezkarnie, raz za razem, naginać ciało do nienaturalnych pozycji, których wy­maga taniec? Ale dokonała tego, posuwając się do granic wytrzymałości. Dała z siebie wszystko, poświęciła ciało i lata swojego życia. Liczył się tylko taniec. Pochłaniał ją bez reszty.

Potrząsając głową, przywołała się do porządku. To było dawno temu. Teraz ma co innego na głowie. Szybkim ruchem zdjęła mokrą marynarkę i spojrzała na nią złym wzrokiem. Co z nią zrobić? Powróciło wspomnienie nieprzyjemnego zachowania jej właści­ciela. Jeszcze bardziej się skrzywiła. Jego sprawa. Jeżeli zechce, może sobie po nią wrócić. Szybki rzut oka na materiał i na firmową naszywkę uświadomił jej, że nie jest to tania rzecz, o której można beztrosko zapomnieć. Ale nie czuła się winna. Wyjęła z szafy wieszak. Gdyby jej nie rozwścieczył, na pewno nie zapomniałaby mu jej oddać.

Powiesiła marynarkę w szafie, po czym zaczęła ściągać mokre ubranie. Dygocząc z zimna, nar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin