NORA ROBERTS
Ochłodziło się. Wiatr pędził ciemne chmury, gwizdał w gałęziach drzew, targał liśćmi. Nadchodziła jesień. Zieleń stopniowo przechodziła w żółć, pojawiły się różne odcienie czerwieni. Od czasu do czasu późne popołudniowe słońce przezierało zza chmur.
W powietrzu pachniało deszczem. Lindsay spieszyła się, wiedząc, że lada moment może lunąć. Niecierpliwie odgarniała kosmyki jasnych, srebrzystych włosów. Żałowała, że nie ściągnęła ich mocniej i nie upięła na karku.
Gdyby nie pośpiech, mógłby to być nawet miły spacer, okazja do delektowania się pierwszymi oznakami jesieni i nadciągającą burzą. Teraz jednak przemierzała szosę szybkim krokiem, zastanawiając się, co jeszcze złego może się wydarzyć.
Odkąd trzy lata temu wróciła do Connecticut, by tutaj uczyć, doświadczyła paru trudnych chwil. Ale dzisiejszy dzień bił wszystkie rekordy. Awaria rury w studiu, czterdziestopięciominutowe kazanie jednej z matek na temat nadzwyczajnych zdolności jej dziecka, aż dwa rozdarte kostiumy i rozstrój żołądka jednej z uczennic, a na koniec jeszcze ten humorzasty samochód. Zakrztusił się, jęknął jak zwykle, gdy go uruchamiała, ale tym razem nie zaskoczył. Na nic zdały się parokrotnie ponawiane próby - Lindsay musiała się poddać. Samochód jest niemal tak stary jak ja i oboje jesteśmy zmęczeni, pomyślała ze smętnym uśmiechem.
Bez przekonania zajrzała pod maskę, zazgrzytała zębami i ruszyła przed siebie, mając w perspektywie trzykilometrowy „spacer” ze studia do domu.
Po dziesięciu minutach szybkiego marszu nieco ochłonęła. Przecież, gdyby jej nie poniosło, mogła poprosić kogoś o podwiezienie. To nerwy, przyznała. Denerwuję się dzisiejszym występem. A właściwie nie występem, tylko tą całą resztą. Dziewczynki są przygotowane; próby wypadły doskonale. Małe są na tyle pojętne, że nie ma mowy o jakiejkolwiek wpadce. Ale wszystko, co działo się przed próbami i po nich, wytrącało ją z równowagi. A do tego ci rodzice.
Wiedziała, że niektórzy będą niezadowoleni z partii, które przypadły ich pociechom. Nie mówiąc o próbach wywarcia na niej presji, by przyspieszyła tok zajęć. Dlaczego ich Pawłowa nie tańczy jeszcze na pointach? Dlaczego balerina pani Jones otrzymała większą partię niż córeczka pani Smith? Czy Sue nie powinna już przejść do grupy dla średnio zaawansowanych?
Każda próba wyjaśnienia im praw anatomii, rozwoju i wytrzymałości kości stosownie do wieku, kończyła się nowymi sugestiami z ich strony. Zwykle trzymała ich na dystans, przyjmując nieprzejednaną, onieśmielającą postawę, okraszoną odpowiednią porcją pochlebstw. Naprawdę miała niezłe rezultaty, jeśli chodzi o radzenie sobie z uciążliwymi rodzicami. Otrzymała dobrą szkołę. Jej matka wszak zajmowała się tym samym.
Mae Dunne chciała widzieć swą córkę na scenie. Sama mogła o tym tylko marzyć, bo miała zbyt krótkie nogi, niski wzrost i krępą budowę ciała. Lecz była opętana na punkcie tańca. Dzięki determinacji i nieustannym ćwiczeniom udało się jej mimo wszystko dostać do niedużej grupy objazdowej i otrzymać miejsce w corps de ballet.
Wychodząc za mąż, Mae dobiegała trzydziestki. Wyrzekając się marzeń o wielkiej karierze, udzielała przez krótki czas lekcji tańca, w czym, z powodu swoich frustracji, okazała się marna. Urodzenie Lindsay zmieniło wszystko. Jej córka dokona tego, co jej samej nie było sądzone - zostanie primabaleriną.
W wieku pięciu lat, z nie odstępującą jej na krok matką, Lindsay rozpoczęła naukę tańca. Odtąd żyła w nieprzerwanym wirze lekcji, występów, baletek i muzyki klasycznej. Przestrzegała ostrej diety, a jej wzrost był powodem prawdziwej udręki, dopóki nie stało się oczywiste, że sto pięćdziesiąt siedem centymetrów to wszystko, co może osiągnąć. Mae była usatysfakcjonowana. Baletki podwyższą dziewczynkę o prawie sześć centymetrów, a wiadomo, że za wysoka tancerka może mieć trudności ze znalezieniem partnera.
Lindsay odziedziczyła wzrost po matce, ale, ku radości Mae, była smukła i delikatnie zbudowana.
Wkrótce Lindsay przeobraziła się w piękną, podobną do łani nastolatkę: delikatne blond włosy, kremowa karnacja i jasnoniebieskie oczy ozdobione łukami cieniutkich, wyraźnie zaznaczonych brwi. Długie kości maskowały silne mięśnie - rezultat wieloletniego treningu. Jednym słowem idealny obraz klasycznej tancerki. Jakby wszystkie modlitwy Mae zostały wysłuchane.
Lindsay miała talent i wszelkie predyspozycje do roli primabaleriny. Mae nikt nie musiał o tym przekonywać, była przecież fachowcem. Świetna koordynacja ruchów, technika, wytrwałość i zręczność. I, co najważniejsze, gorący zapał.
W wieku osiemnastu lat Lindsay przyjęto do nowojorskiego zespołu. W odróżnieniu od matki nie ugrzęzła w corps de ballet. Awansowała na solistkę, a gdy skończyła dwadzieścia lat, została primabaleriną. Zdawało się, że marzenie Mae ziściło się. Tymczasem, po blisko dwóch latach, Lindsay była zmuszona zrezygnować ze swej pozycji i wrócić do Connecticut.
Po trzech latach nauczanie tańca stało się jej zawodem. Mae była rozgoryczona, ale Lindsay podeszła do sprawy filozoficznie. Nadal jest tancerką. I to się nigdy nie zmieni.
Znowu chmury zakryły słońce. Lindsay zadrżała z zimna. Z żalem pomyślała o kurtce, którą zostawiła na siedzeniu auta, gdy w przypływie wściekłości zatrzasnęła drzwi. Teraz jej ramiona przykrywał jedynie kusy, mocno wycięty bladoniebieski trykot. Oprócz tego chroniły ją jeszcze naciągnięte na dżinsy ocieplacze. Przyspieszyła kroku, niemal biegła. Jej ruchy były płynne i pełne gracji - bardziej instynktownej, niźli zamierzonej. Już po chwili zasmakowała w biegu. Pogoń za przyjemnością i odnajdywanie jej leżało w jej naturze.
Nagle, jakby jakaś ręka wyciągnęła korek, lunął deszcz. Lindsay przystanęła, spojrzała na wzburzone, czarne niebo.
- Tylko tego brakowało! - warknęła.
Odpowiedział jej głuchy pomruk pioruna. Uśmiechnęła się kwaśno, potrząsnęła głową. Po drugiej stronie ulicy znajdował się dom Moorefieldów. Zrobi więc to, od czego powinna była zacząć: poprosi Andy'ego, by ją odwiózł do domu. Obejmując się co sił ramionami, zbiegła z pobocza na środek jezdni.
Nagły ryk klaksonu omal jej nie przyprawił o atak serca. Momentalnie odwróciła głowę. W rzęsistym deszczu dostrzegła nadjeżdżający samochód. Uskoczyła w bok, pośliznęła się na mokrym bruku i z pluskiem wylądowała w głębokiej kałuży.
Zamknęła oczy, próbując złapać oddech. Usłyszała pisk opon, gdy samochód zahamował w miejscu. Siedziała w oblepiających ją mokrych i zimnych dżinsach i wcale nie było jej do śmiechu. Ze złości kopnęła w kałużę, rozpryskując wodę.
- Zwariowałaś?
Otworzyła oczy. Przed nią stał rozwścieczony, ociekający deszczem olbrzym. Albo diabeł, pomyślała, przyglądając mu się nieufnie, gdy tak górował nad nią niczym jakaś wieża. Ubrany był na czarno. Włosy też miał czarne, lśniące i mokre, podkreślające opaloną, kościstą twarz. Twarz, w której rysach dopatrzyła się czegoś figlarnego, by nie powiedzieć: złośliwego. Czy to z powodu ciemnych brwi, leciutko uniesionych na końcach? A może dziwnego kontrastu czarnych włosów i bardzo jasnych zielonych oczu, przywołujących na myśl ocean? Te oczy jednak w tej chwili wyrażały dziką furię.
- Nic ci nie jest? - zapytał, nim jeszcze zdążyła odpowiedzieć na pierwsze pytanie. W jego głosie nie było troski, jedynie hamowana wściekłość. Lindsay pokręciła przecząco głową. Zaklął, chwycił ją za ramiona, poderwał do góry i postawił na ziemi. - Nigdy nie patrzysz, kiedy przechodzisz przez jezdnię? - warknął i, zanim ją puścił, potrząsnął nią szybkim, poirytowanym ruchem.
Wcale nie był wielki, jak początkowo sądziła. Był wysoki - ze trzydzieści centymetrów wyższy od niej - ale gdzie mu tam do mocarnego olbrzyma. Przesadziła też grubo z jego satanicznym wyglądem. O ile dotąd była przerażona, teraz poczuła się raczej głupio.
- Strasznie mi przykro - zaczęła. To była jej wina i chciała się do tego przyznać. - Ja naprawdę spojrzałam, tylko nie...
- Zobaczyłam? - przerwał jej niecierpliwym tonem, nieudolnie maskując złość. - Lepiej zacznij nosić okulary. Jestem przekonany, że twoi rodzice dużo za nie zapłacili.
Pojedyncza błyskawica przecięła niebo. Lindsay poczuła się dotknięta, zwłaszcza tonem, jakim wypowiedział te słowa. Poza tym jakim prawem traktuje ją jak nieznośnego smarkacza!
- Nie noszę okularów - syknęła.
- Najwyższy czas, żeby zacząć.
- Mam dobry wzrok.
- Ale chyba cię uczono, że nie chodzi się środkiem jezdni.
- Przecież przeprosiłam - rzuciła przez zęby, biorąc się pod boki. - A przynajmniej zaczęłam, zanim pan na mnie naskoczył. Ale nie zamieram się płaszczyć! A poza tym, gdyby nie ten ogłuszający klakson, nie pośliznęłabym się i nie wylądowała W tej idiotycznej kałuży. - Bez większego efektu wytarła dżinsy na siedzeniu. - Ale pan, jak sądzę, nie ma zwyczaju przepraszać?
- Jeszcze tego brakowało, żebym poczuwał się do odpowiedzialności za to, że ktoś jest niezdarą!
- Niezdarą? - powtórzyła i zrobiła wielkie oczy. - Niezdarą? - Tym razem głos jej się załamał. W życiu nie spotkała się z równie podłą i nikczemną obelgą! - Jak pan śmie!
Co tam kałuża, pal sześć jego grubiaństwo, ale takiej impertynencji nie puści płazem!
- Jest pan najżałośniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam! - Zapłonęła świętym oburzeniem, niecierpliwie odgarniając włosy nawiewane nieustannie przez wiatr i deszcz do oczu, których niewiarygodny błękit w szczególny sposób ożywiał jej zaróżowioną twarz. - Omal mnie pan nie przejechał, śmiertelnie przeraził, popchnął w kałużę, pouczał mnie, jakbym była krótkowzrocznym dzieckiem, a teraz na dodatek ma pan czelność nazywać mnie niezdarą!
Słysząc tak żywiołowy wybuch, uniósł brwi.
- Uderz w stół... - mruknął, po czym, ku jej wielkiemu zdumieniu, chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą.
- Co pan wyprawia? - zapytała, starając się nie okazywać zdenerwowania.
- Mam dość tej cholernej ulewy. - Otworzył samochód i wepchnął ją bezceremonialnie do środka. - Przecież nie zostawię cię na deszczu - powiedział obcesowo, siadając za kierownicą i zatrzaskując drzwi z jej strony. Burza rozszalała się na dobre, deszcz walił o szyby.
Kiedy przeciągnął palcami po gęstej czuprynie, która oblepiła mu czoło, Lindsay zwróciła uwagę na jego szeroką, mocną dłoń o długich jak u pianisty palcach. Przez moment poczuła w nim bratnią duszę. Ale właśnie odwrócił głowę. Wystarczyło jego jedno spojrzenie, żeby stracić jakiekolwiek złudzenia.
- Dokąd cię zawieźć? - zapytał rzeczowo i krótko, zupełnie jakby miał do czynienia z dzieckiem. Lindsay poprawiła się w fotelu, wyprostowała przemoczone, zziębnięte ramiona.
- Do domu. Prosto tą drogą.
Tym razem przyjrzał się jej uważnie. Proste, mokre włosy oblepiały jej twarz. Ciemne rzęsy okalały zadziwiająco niebieskie oczy. Usta miała wydęte, ale z pewnością nie były to usta dziecka, za które ją wziął na początku. Choć nie pomalowane, były to zdecydowanie kobiece usta. Twarz bez makijażu miała w sobie coś nieuchwytnie pięknego, lecz nim zdążył to zdefiniować, Lindsay zadrżała i rozproszyła jego uwagę.
- Wychodząc w taką pogodę - powiedział w miarę łagodnie, odwracając się w stronę Lindsay - trzeba się odpowiednio ubrać. - Rzucił jej na kolana brązową marynarkę.
- Nie potrzebuję... - zaczęła i zaraz potem dwukrotnie kichnęła. Zaciskając zęby, włożyła marynarkę, on zaś w tym czasie włączył silnik.
Jechali w milczeniu. Jedynym odgłosem było dudnienie deszczu o dach karoserii.
Nagle zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z kompletnie obcym człowiekiem. Praktycznie znała wszystkich mieszkańców tego nadmorskiego miasteczka - z imienia lub z widzenia - ale nigdy w życiu nie widziała tego mężczyzny. Trudno byłoby nie zapamiętać takiej twarzy. Zachowanie ostrożności w Cliffside, gdzie wszystko odbywało się na zwolnionych obrotach, w przyjaznej atmosferze, nie było trudne, ale Lindsay spędziła także parę lat w Nowym Jorku. Wiedziała dobrze, czym grozi podwiezienie przez obcego. Chyłkiem przesunęła się parę milimetrów w stronę drzwi pasażera.
- Trochę za późno, żeby teraz o tym myśleć - rzekł spokojnie.
Błyskawicznie odwróciła głowę. Odniosła wrażenie, że kąciki jego ust uniosły się leciutko. Podniosła dumnie głowę.
- To tutaj - oznajmiła chłodno, pokazując na lewo. - Cedrowy dom z mansardowymi oknami.
Samochód hałaśliwie zahamował przed białym drewnianym ogrodzeniem. Zbierając się w sobie, Lindsay zwróciła się w stronę mężczyzny. Chciała mu podziękować, chłodno i uprzejmie.
- Trzeba jak najszybciej pozbyć się mokrego ubrania - doradził jej, zanim zdążyła się odezwać. - A na przyszłość, zanim przejdzie pani na drugą stronę drogi, proszę się dobrze rozejrzeć.
Pieniąc się ze złości, zaczęła gmerać przy rączce drzwi. Wysiadając i trafiając ponownie w strugę deszczu, zerknęła jeszcze do wnętrza auta.
- Wielkie dzięki - warknęła i ze złością zatrzasnęła drzwi. Pomknęła w stronę furtki, zapominając, że ma na sobie cudzą marynarkę.
Jak burza wpadła do domu. Wciąż gotując się z wściekłości, przystanęła na chwilę, zamknęła oczy, próbując przywołać się do porządku. Cały ten incydent wyprowadził ją zupełnie z równowagi, była też oburzona, ale za wszelką cenę chciała uniknąć wtajemniczania matki w całą tę sprawę.
Lindsay dobrze wiedziała, że jej twarz odzwierciedla emocje i że ją zdradza. Ta niekontrolowana skłonność do wyrażania uczuć, tak widoczna dla każdego, w zawodzie była jej atutem. Kiedy tańczyła „Giselle”, czuła się jak Giselle. Publiczność mogła odczytać dramat z twarzy Lindsay. Kiedy tańczyła, całkowicie oddawała się fabule i muzyce. Ale po zdjęciu baletek stawała się znowu Lindsay Dunne, zachowującą przeżycia i myśli dla siebie.
Gdyby Mae zobaczyła, że Lindsay jest wytrącona z równowagi, nie byłoby, końca pytaniom, a wszystko i tak zakończyłoby się jakąś krytyczną uwagą pod adresem córki. A ona nie zniosłaby w tej chwili kazania i pouczeń matki. Przemoczona i zmęczona cichutko wspięła się na piętro. I wtedy usłyszała powolne, nierówne kroki - niezmienne, uporczywe i przypominające o wypadku, w którym zabił się ojciec Lindsay.
- Cześć! Zmykam na górę, żeby się przebrać.
Lindsay odgarnęła mokre włosy z twarzy i uśmiechnęła się do matki, która przystanęła na dole schodów. Pomimo starannie uczesanych włosów, ufarbowanych na wiecznie młody blond, i wprawnie nałożonego makijażu, cały efekt zdawał się na nic wobec zawsze niezadowolonej twarzy Mae.
- Wysiadł mi samochód - ciągnęła Lindsay, by uniknąć przesłuchania. - Przemokłam do suchej nitki, zanim mnie ktoś podwiózł. Andy będzie mnie musiał odwieźć wieczorem - dodała.
- Zapomniałaś oddać mu marynarkę - zauważyła Mae. Patrząc do góry na córkę, oparła się całym ciężarem na balustradzie. Wilgotna pogoda była przekleństwem dla jej biodra.
- Marynarkę? - Dopiero teraz Lindsay zobaczyła mokre, za długie na nią rękawy. - Och, nie!
- To jeszcze nie powód, żebyś wpadała w panikę - fuknęła Mae, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę.
- Andy jakoś sobie bez niej poradzi do wieczora.
- Andy? - powtórzyła Lindsay i omal nie ugryzła się w język. Uznała, że jakiekolwiek wyjaśnienia skomplikowałyby tylko sprawę. Zeszła na dół i położyła rękę na dłoni matki. - Wyglądasz na zmęczoną, mamo. Odpoczywałaś w ciągu dnia?
- Nie traktuj mnie jak dziecko - warknęła Mae, na co Lindsay natychmiast zesztywniała. Cofnęła rękę.
- Przepraszam. - Jej głos był opanowany, jedynie oczy zdradzały, że czuje się dotknięta. - Pójdę tylko na górę i przebiorę się. - Odwracała się, gdy Mae w chwyciła ją za ramię.
- Lindsay, to ja przepraszam; jestem dzisiaj rozdrażniona. Ten deszcz mnie dobija.
- Ja wiem. - Głos Lindsay złagodniał. To właśnie połączenie deszczu i łysych opon stało się przyczyną wypadku rodziców.
- A poza tym wścieka mnie, że sterczysz tutaj i opiekujesz się mną, podczas gdy powinnaś być w Nowym Jorku.
- Mamo...
- To nie ma sensu. Tutaj do niczego nie dojdziesz. Twoje miejsce jest gdzie indziej.
Mae odwróciła się i pokuśtykała korytarzem. Lindsay odprowadziła ją wzrokiem, zanim weszła na górę. Tu jest moje miejsce, pomyślała w zadumie, wchodząc do swego pokoju. A tak naprawdę, gdzie ono właściwie jest? Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami.
Pokój był duży i widny, z dwoma wielkimi oknami naprzeciwko siebie. Na komodzie po babci leżały muszle, zebrane na plaży kilometr od domu. W rogu stała półka z dziecięcymi książeczkami Lindsay. Spłowiały perski dywan był jedyną rzeczą, którą przywiozła po zlikwidowaniu mieszkania w Nowym Jorku. Bujany fotel pochodził z pchlego targu o dwie przecznice od domu, a oprawioną w ramy rycinę Renoira kupiła w galerii sztuki na Manhattanie. Mój pokój, pomyślała, odzwierciedla dwa światy, w których żyłam.
Nad łóżkiem wisiały bladoróżowe baletki, w których tańczyła swą pierwszą partię solową na scenie. Lindsay podeszła do nich i leciutko dotknęła atłasowych wstążek. Pamięta, jak je przyszywała, pamięta też, jaka była podniecona i jaką miała tremę. Pamięta także wniebowziętą twarz matki po przedstawieniu, a także przejęcie ojca.
Jakże odległe to czasy! Sądziła wówczas, że wszystko na świecie jest możliwe. Być może, przez pewien czas, tak było.
Uśmiechając się, przywołała na pamięć muzykę, ruch, magię i chwile, w których czuła, że jej ciało może dokonywać cudów, jakby było bez kości. Rzeczywistość nie kazała długo na siebie czekać - skurcze mięśni, krwawiące stopy, naciągnięte ścięgna. Jak długo i czy w ogóle można bezkarnie, raz za razem, naginać ciało do nienaturalnych pozycji, których wymaga taniec? Ale dokonała tego, posuwając się do granic wytrzymałości. Dała z siebie wszystko, poświęciła ciało i lata swojego życia. Liczył się tylko taniec. Pochłaniał ją bez reszty.
Potrząsając głową, przywołała się do porządku. To było dawno temu. Teraz ma co innego na głowie. Szybkim ruchem zdjęła mokrą marynarkę i spojrzała na nią złym wzrokiem. Co z nią zrobić? Powróciło wspomnienie nieprzyjemnego zachowania jej właściciela. Jeszcze bardziej się skrzywiła. Jego sprawa. Jeżeli zechce, może sobie po nią wrócić. Szybki rzut oka na materiał i na firmową naszywkę uświadomił jej, że nie jest to tania rzecz, o której można beztrosko zapomnieć. Ale nie czuła się winna. Wyjęła z szafy wieszak. Gdyby jej nie rozwścieczył, na pewno nie zapomniałaby mu jej oddać.
Powiesiła marynarkę w szafie, po czym zaczęła ściągać mokre ubranie. Dygocząc z zimna, nar...
nazirus2411