Szołochow Michaił - Cichy Don.rtf

(3887 KB) Pobierz
Michał Szołochow

MICHAIŁ SZOŁOCHOW

CICHY DON

Tom 1 - 4

Warszawa Książka i Wiedza 1982

Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski


TOM PIERWSZY

 

To nie sochy naszą sławną ziemię orały...

Naszą ziemię rozkopały końskie kopyta,

Naszą sławną ziemię głowy kozackie usiały,

Cichy nasz Don rozkwita młodymi wdowami,

Kwitnie ojciec nasz, Don, sierotami,

Fale cichego Donu spływają ojcowskimi, matczynymi łzami!

 

Hej, ty ojcze, cichy Donie!

Hej, czemu ty, ojcze, toczysz mętną falę?

Ach, jakże nie mam mętnej toczyć fali!

Ode dna biją we mnie, Don cichy, lodowe źródła,

We środku mąci mnie, biała ryba.

 

(Ze starych pieśni kozackich)


CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Zagroda Melechowów znajduje się na samym skraju chutoru. Wrota ogrodzenia dla bydła wychodzą na północ, w stronę Donu. Stromy, ośmiosążniowy spadek omszałych, zielonawych złomów kredy i oto brzeg: masa perłowa rozsypanych muszelek, zygzakowata obwódka krzemienia wycałowanego przez fale, a dalej już koryto Donu, wrzące na wietrze ciemnymi zmarszczkami. Na wschód, za wierzchowymi płotami gumien - Szlak Hetmański, szpakowacizny piołunu, bury rdest, zdeptany końskimi kopytami, kapliczka na rozstaju, a za nią step, w zamgleniu płynnej dali. Na południe - kredowy grzbiet wzgórza. Na zachód - ulica przecinająca plac biegnie aż do błonia.

W przedostatnią wojnę turecką wrócił do chutoru Kozak Prokofij Melechow. Z Turcji przywiózł żonę - drobną, otuloną w szal kobietę. Chowała twarz przed ludźmi, z rzadka pokazując zdziczałe, pełne smutku oczy. Jedwabny szal pachniał dalekimi, nieznanymi woniami. Jego tęczowe desenie podniecały kobiecą zazdrość. Branka trzymała się z dala od krewniaków Prokofija i stary Melechow wkrótce syna wydzielił. Do synowskiego kurenia nie zachodził aż do śmierci, nie zapominając obrazy.

Prokofij prędko się zagospodarował: cieśle sklecili kureń, sam Prokofij zrobił ogrodzenie dla bydła i pod jesień przeprowadził przygarbioną żonę - cudzoziemkę na nowe gospodarstwo. Gdy szedł z nią za arbą z dobytkiem, wybiegł na ulicę, kto żył. Kozacy śmieli się pod wąsem, baby głośno wydziwiały, horda brudnych Kozacząt biegła z gwizdaniem, lecz Prokofij szedł powoli w rozpiętym czekmenie jak za pługiem: ogromna, ciemna dłoń ściskała kruchy przegub żoninej ręki, głowa z jasnym czubem wznosiła się hardo - tylko na policzkach wzdymały się i falowały guzy mięśni, a pot wystąpił między skamieniałymi w nieruchomości brwiami. Odtąd rzadko widywano go w chutorze, nie bywał też na majdanie. Żył jak wilk w swoim kureniu nad Donem. W chutorze opowiadano o nim dziwy.

Chłopcy pasący cielęta na wygonie gadali, jakoby Prokofij pod wieczór, gdy zorze więdną, wynosił żonę na rękach aż do kurhanu Tatarskiego. Sadzał ją tam na wierzchołku kurhanu, plecami do porowatego kamienia, stoczonego przez wieki, siadał obok niej i razem długo patrzyli w step. Patrzyli póty, póki zorze nie wygasły, po czym Prokofij otulał żonę w zipun (chłopski kaftan) i odnosił do domu na rękach. Chutor gubił się w domysłach, szukając wyjaśnienia tego dziwacznego postępowania, niewiasty aż zapominały się iskać, tyle było plotek. O żonie Prokofija gadano różnie: jedni twierdzili, że jest piękna niesłychanie, inni - przeciwnie.

Sprawa wyjaśniła się dopiero wtedy, gdy żołnierka Mawra, najzuchwalsza z bab chutoru, pobiegła do Prokofija, niby to po świeży zaczyn. W czasie gdy Prokofij poszedł do piwnicy po zaczyn, Mawra sprawdziła, że Turczynka Prokofija funta kłaków niewarta. Po powrocie zaczerwieniona Mawra, z chustką osuwającą się z głowy, rajcowała w tłumie kobiet.

- Najmilsze, co on w niej znalazł dobrego? Żeby choć kobieta jak się patrzy, ale ta... W chutorze mamy do wzięcia dziewuchy o wiele gładsze.

W stanie jak ta osa, o mało się nie złamie; oczyska czarne, ogromne, strzyże nimi jak diabeł, nie daj Boże! Pewno zlegnie niedługo!

- Zlegnie? - dziwiły się kobiety.

- Chybam nie dziecię, sama troje wyniańczyłam.

- A z twarzy jaka?

- Z twarzy? Żółta. Oczy przyćmione, oj niesłodko musi być między obcymi. Aha, wiecie, kobietki, że ona chodzi w mężowskich szarawarach?

- No - o - o, no - o?... - wykrzykiwały jednym głosem przestraszone niewiasty.

- Sama widziałam - szarawary, tylko bez lampasów. Widocznie porwała te, co Prokofij nosi na co dzień. Ma na sobie długą koszulę, a pod koszulą szarawary wpuszczone w pończochy. Jak to zobaczyłam, aż mnie zatkało...

W chutorze szeptano, że żona Prokofija zajmuje się gusłami. Synowa Astachowa (Astachowowie siedzieli najbliżej Prokofija) zaklinała się, jakoby drugiego dnia Zielonych Świątek widziała przed świtem, jak żona Prokofija, bosa, z gołą głową, doiła krowę w ich zagrodzie. Zaraz potem wymię zrobiło się jak piąstka dziecięca, krowa straciła mleko i wkrótce zdechła.

Tego roku był pomór na bydło. Codziennie trupy krów i cieląt plamiły piaszczyste stojła nad Donem. Zaraza przerzuciła się na konie. Tabuny końskie, buszujące na pastwisku stanicznym, topniały w oczach. I wtedy to ciemne gadki jęły pełzać przez ulice i opłotki...

Do Prokofija przyszli Kozacy z zebrania chutoru.

Gospodarz wyszedł na ganek, ukłonił się.

- Z czym przybywacie, panowie starszyzna?

Tłum w niemym milczeniu zbliżył się do ganku.

Pewien podchmielony staruch wrzasnął pierwszy:

- Wyciągaj tu swoją wiedźmę i Zrobimy sąd!...

Prokofij rzucił się do chaty, ale dopędzili go w sieni. Rosły artylerzysta, przezwiskiem Lusznia, stukał głową Prokofija o ścianę, przygadując:

- Nie wrzeszcz, nie wrzeszcz, tobie nic do tego!... Ciebie nie tkniemy, ale babę twoją zakopiemy do ziemi. Lepiej zniszczyć ją jedną, niżby chutor miał zginąć bez bydła: A ty nie wrzeszcz, bo ci ścianę twoim łbem rozwalę.

- Wlec ją, sukę, na dwór! - huczało z ganku. Kolega pułkowy Prokofija, okręciwszy włosy Turczynki na ręce, drugą ręką zaciskając jej usta, biegiem przeciągnął ją przez sień i z wrzaskiem rzucił tłumowi pod nogi. Cieniutki krzyk prześwidrował ryki tłumu: Prokofij rozrzucił po sieni sześciu Kozaków, wpadł do izby i porwał szablę ze ściany. Kozacy jeden przez drugiego uciekali z sieni. Wywijając nad głową rozmigotaną, świszczącą szablą Prokofij zbiegł z ganku. Tłum drgnął i rozsypał się po zagrodzie.

Koło stodoły Prokofij dopędził artylerzystę Lusznię, który był przyciężki w nogach; i z tyłu od lewego ramienia na ukos rozwalił go aż do pasa. Kozacy, wyłamujący już koły z płotu, sypnęli w step poprzez gumno.

Po pół godzinie tłum nabrał śmiałości i podszedł do zagrody. Dwóch zwiadowców kuląc się weszło do sieni. Na progu kuchni, z głową niezgrabnie odrzuconą, leżała we krwi żona Prokofija. Prokofij, z drżącą głową i nieruchomym spojrzeniem, otulał w kożuch barani czerwoną, śliską, popiskującą kruszynkę - przedwcześnie zrodzone dziecko.

Żona Prokofija zmarła wieczorem tego samego dnia. Nie donoszone dziecko wzięła z litości babka, matka Prokofija.

Obłożono je parzonymi otrębami, pojono mlekiem kobylim, a po miesiącu, przekonawszy się; że smagły, podobny do Turczynka malec wyżyje, zaniesiono do cerkwi i ochrzczono. Nadano mu po dziadku imię Pantelej. Prokofij wrócił z katorgi po dwunastu latach.

Przystrzyżona, ruda, siwawa broda oraz rosyjska odzież robiły go obcym, niepodobnym do Kozaka. Wziął do siebie syna i zaczął gospodarzyć.

Pantelej wyrastał śniady, aż czarny. Z twarzy i z figury przypominał matkę.

Prokofij ożenił go z Kozaczką - córką sąsiada.

Odtąd turecka krew zaczęła się krzyżować z kozacką. Stąd zjawili się w chutorze Kozacy Melechowowie, dziwnie przystojni, z garbatymi nosami, przezwiskiem Turcy.

Pochowawszy ojca Pantelej wgryzł się w gospodarstwo. Pokrył dom na nowo, przyłączył do osady pół dziesięciny nie oranej ziemi, postawił szopy i stodołę krytą blachą. Z polecenia gospodarza dekarz wyciął z obrzynków parę blaszanych kogutów i umieścił je na dachu stodoły. Beztroski wygląd kogutów rozweselał zagrodę nadając jej pozór zamożności i zadowolenia.

Na schyłku pełznących latek okrzepł w sobie Pantelej Prokofijewicz, rozrósł się wszerz, przygarbił nieco, miał jednak wygląd postawnego starca. Był grubokościsty, utykał (w młodości na carskiej rewii w czasie skoków złamał nogę), nosił w lewym uchu srebrny kolczyk w kształcie półksiężyca, krucza głowa i broda nie przerzedziły się mimo starości, w gniewie zapamiętywał się i to widać przedwcześnie postarzyło jego dorodną żonę, niegdyś ładną, a obecnie oplątaną siecią zmarszczek.

Starszy syn, Petro, żonaty, podobny był do matki: mały z zadartym nosem, ciemnooki, z bujną wiechą włosów koloru pszenicy; młodszy, Grigorij, wdał się w ojca: wyższy od Petra o pół głowy, choć młodszy o sześć lat, podobnie jak ojciec miał zwisający, jastrzębi nos, sinawe migdały gorących oczu, wykrojone nieco skośne, ostry zarys policzków, opiętych brązową, rumianą skórą.

Grigorij pochylał się tak samo jak ojciec, nawet uśmiech mieli podobny, nieco zwierzęcy.

Duniaszka, pupilka ojcowska, podlotek wielkooki i długoręki, oraz Daria, żona Petra, z niemowlęciem - oto cała rodzina Melechowów.

II

Rzadkie gwiazdy przedświtu migały chwiejnie na niebie koloru popiołu. Spod chmur ciągnął wiatr. Mgła stawała dęba nad Donem, rozpłaszczała się na spadku kredowej góry i pełzła w jary niby szary, bezgłowy padalec. Lewy brzeg Donu, piaski, bagniska porosłe trzciną, las w rosie - ziały opętańczym, zimnym ogniem zorzy. Za linią lasu słońce tęskniło do wschodu.

W melechowowskim kureniu pierwszy zerwał się Pantelej Prokofijewicz. Wyszedł na ganek zapinając po drodze kołnierz koszuli haftowanej krzyżykami. Trawa na podwórzu zasłana była srebrem rosy. Stary wypuścił bydło. Daria w samej koszuli pobiegła doić krowy. Na łydki jej bosych nóg padała rosa. Na trawie poprzez obejście legł zmięty, siwy ślad. Pantelej Prokofijewicz popatrzył, jak trawa zmięta nogami Darii prostuje się powoli, i poszedł do izby.

Na framudze rozwartego okna różowiały martwo płatki wiśni, przekwitającej w ogrodzie przed domem. Grigorij spał twarzą do poduszki z odrzuconą w tył ręką.

- Griszka, jedziesz na ryby?

- Czego chcesz? - zapytał Grigorij szeptem i spuścił nogi z łóżka.

- Jedziemy zawczasu, przed słońcem.

Grigorij sapiąc ściągnął z wieszaka spodnie, wsunął je w białe wełniane skarpety i długo nakładał but, poprawiając podwinięty tył.

- A czy mama nagotowała przynęty? - zapytał ochryple wychodząc za ojcem do sieni.

- Nagotowała. Idź do łodzi, ja zaraz przyjdę.

Stary wsypał do glinianego dzbanka wonne parzone zboże, oszczędnie zebrał spadłę ziarnka i utykając na lewą nogę pokusztykał do rzeki. Grigorij naburmuszony siedział w czółnie.

- Dokąd jechać?

- Do Czarnego Jaru, spróbujemy tam koło karpy, gdzie siedzieliśmy onegdaj.

Czółno rysując rufą ziemię osiadło na wodzie i odbiło od brzegu.

Prąd uniósł je kołysząc, próbując odwrócić bokiem. Grigorij nie wiosłując sterował wiosłem.

- Powiosłowałbyś.

- Jak się dostaniemy na środek.

Przecinając prąd czółno zbliżało się do lewego brzegu. Z chutoru goniły łódź po wodzie wykrzykiwania kogucie. Rysując burtą żwir Czarnego Jaru, którego zrąb zwisał nad wodą, czółno przybiło do kotliny. O pięć sążni od brzegu widniały rozwidlone gałęzie zatopionego wiązu. Wir pędził naokoło bure kawały piany.

- Rozwiń, ja przywiążę - szepnął ojciec do Grigorija i wsunął rękę w parujące gardło dzbanuszka.

Ziarna prysnęły w wodę, jakby ktoś szepnął półgłosem „szik”.

Grigorij nizał nabrzmiałe ziarna na haczyki; uśmiechnął się.

- Łapaj, łapaj, rybo duża i mała!

Linka wpadła do wody, wyciągnęła się jak struna i znowu zelżała, zaledwie ciężarek dotknął dna. Grigorij przycisnął nogą koniec wędziska i starając się go nie poruszyć sięgnął po kapciuch.

- Tato, z tego nic nie będzie... Księżyc na nowiu.

- Zapałki masz?

- Aha.

- Daj ognia.

Stary zapalił, popatrzył na słońce, które utknęło z tamtej strony karczu.

- Karp różnie bierze. Czasem złapie się i na nowiu.

- Czuję drobiazg jakiś koło haczyka - westchnął Grigorij.

Woda chlupnęła koło łodzi i opadła. Dwułokciowy karp, jakby odlany z czerwonej miedzi, wyskoczył do góry ze stękaniem, wtórując uderzeniami w wodę wygiętego chwaścistego ogona. Ziarna kropel usiały łódź.

- Teraz, czekaj! - Pantelej Prokofijewicz otarł mokrą brodę rękawem.

W pobok zatopionego wiązu, między obnażonymi ramionami gałęzi jednocześnie wyskoczyły dwa karpie; trzeci, mniejszy, uparcie trzepotał się koło jaru, raz po raz świdrując się w powietrze.

* * *

Grigorij niecierpliwie żuł rozmiękły koniec koziej nóżki. Słabe słońce wzeszło na pół dęba. Pantelej Prokofijewicz zużył całą przynętę - z niezadowoleniem zacisnął wargi i patrzył tępo na nieruchomy koniec wędziska.

Grigorij wypluł niedopałek, obserwując ze złością jego lot do wody.

W duchu klął ojca za to, że go zbudził przed świtem i nie dał się wyspać. Po tytoniu palonym na czczo pozostał w ustach zapach przysmalonej szczeciny. Przechylił się, by zaczerpnąć wody w garść - gdy koniec wędziska sterczący o kilkanaście cali nad wodą poruszył się słabo i zaczął powoli pełznąć w dół.

- Podcinaj! - wyrzucił z siebie starzec.

Grigorij drgnął, pociągnął za wędzisko, lecz koniec jego wrył się ostro w wodę, wędzisko zgięło się w pałąk. Jakby wir wciągał z ogromną siłą krzepkie, wierzbowe wędzisko.

- Trzymaj! - stękał stary odpychając czółno od brzegu.

Grigorij usiłował podnieść wędzisko, ale to mu się nie udało.

Gruba linka pękła z suchym cmoknięciem. Grigorij zachwiał się tracąc równowagę.

- Ależ byk! - przygadywał Pantelej Prokofijewicz, nie mogąc trafić haczykiem w przynętę.

Grigorij śmiejąc się z podniecenia przywiązał nową linkę i zarzucił.

Zaledwie ciężarek zdołał dotknąć dna, gdy koniec wędziska zgiął się.

- A jesteś, diable... - mruknął Grigorij, z trudem odrywając ode dna rybę, która rzuciła się na środek nurtu.

Linka rysowała wodę z przenikliwym, mokrym bzykaniem, zielonawe płótnisko wody falowało za nią. Pantelej Prokofijewicz przebierał krótkimi sęczkami palców po uchu czerpaka.

- Zawróć go na wodę! Trzymaj, bo przetnie jak piłą!

- Jeszcze czego!

Wielki, żółto - czerwony karp uniósł się na powierzchnię, pieniąc wodę, po czym pochylił tępy łeb i rzucił się w głąb.

- Ale ciągnie, aż mi ręka zdrętwiała... No, czekaj, bracie!

- Griszka, trzymaj!

- Trzy - y - mam!

- Uważaj, nie puszczaj pod łódź... Uważaj!

Grigorij z wysiłkiem doprowadził do łodzi karpia, leżącego na boku. Stary zbliżył się z czerpakiem, lecz ryba wytężyła resztki sił i uciekła w głąb.

- Podnieś mu łeb! Jak łyknie wiatru, to się uspokoi.

Grigorij znowu podciągnął do łodzi zmęczonego karpia. Karp utknął nosem w szorstki brzeg łodzi, ziewając szeroko otwartym pyskiem, i pozostał tak migocąc płynnym pomarańczowym złotem skrzeli.

- Już się nawojował! - chrząknął Pantelej Prokofijewicz, zwaliwszy karpia do czerpaka.

Siedzieli jeszcze z pół godziny. Miotanie się karpia ustało.

- Zwijaj, Griszka. Widać ostatniegośmy osidłali, nie ma co czekać.

Zebrali się. Grigorij odepchnął łódź od brzegu. Przejechali już połowę drogi. Z twarzy ojca Grigorij widział, że chce coś powiedzieć, ale stary patrzył w milczeniu na zagrody chutoru, rozrzucone pod górą.

- Wiesz co, Grigorij... - zaczął ojciec niezdecydowanie, miętosząc tasiemki torby leżącej pod nogami - uważam, że ty coś tam z Aksinią Astachową...

Grigorij mocno poczerwieniał, odwrócił się. Kołnierz koszuli, wpinający się w muskularną, spaloną słońcem szyję, wycisnął na niej białe pasemko.

- Uważaj, chłopaku - ciągnął stary szorstko i gniewnie - zacznę z tobą gadać inaczej. Stepan to nasz sąsiad i nie pozwolę bałamucić jego kobiety. Tu może dojść do grzechu, a uprzedzam zawczasu: jak to spostrzegę - zaćwiczę!

Pantelej Prokofijewicz zebrał palce w sękatą pięść, zmrużył wypukłe oczy i patrzył, jak krew ucieka z twarzy syna.

- Gadanie ludzkie - burknął głucho Grigorij jakby spod wody i spojrzał prosto w sinawy garb ojcowskiego nosa.

- Milcz lepiej!

- Mało to ludzie gadają...

- Sza, psubracie!

Grigorij pochylił się nad wiosłem. Czółno popłynęło skokami.

Loczki fal pluskały i tańczyły za rufą.

Aż do przystani milczeli obaj. Gdy podjeżdżali, ojciec przypomniał:

- Uważaj mi, pamiętaj - masz od dziś skończyć z tymi wszystkimi zabawami. Żeby mi ani kroku za zagrodę! Tak.

Grigorij milczał. Spytał tylko, umocowawszy łódż:

- Czy rybę oddać kobietom?

- Zanieś kupcom - stary zmiękł - będziesz miał na tytoń.

Grigorij szedł za ojcem zagryzając usta.

„Spróbujcie, tato, możecie mnie spętać, a ja i tak pójdę na zabawę” - myślał świdrując gniewnymi oczyma krępy kark ojcowski.

W domu Grigorij troskliwie zmył piasek przyschły na łusce karpia i przesunął patyczek przez skrzela.

We wrotach wpadł na Mitkę Korszunowa, przyjaciela i jednolatka.

Mitka szedł igrając końcem nabijanego srebrem paska. Krągłe, nieco bezczelne oczy oliwiły się w wąziutkich szczelinkach rzęs. Żółte źrenice miał ustawione po kociemu, stąd spojrzenie jego było płynne i nieuchwytne.

- Gdzie to z rybą?

- Dzisiejszy połów. Niosę do kupca.

- Do Mochowa?

- Tak.

Mitka zważył karpia na oko.

- Z piętnaście funtów?

- I pół. Ważyłem na bezmianie.

- Zabierz mnie z sobą, będę się targował.

- Chodźmy.

- A litkup?

- Ugodzimy się, co gadać po próżnicy.

Ludzie po nabożeństwie rozsypali się na ulicy.

Drogą kroczyli rzędem trzej bracia zwani Szamilami.

Bezręki Aleksy, najstarszy, szedł w środku. Sztywny kołnierz munduru podtrzymywał żylastą szyję, klin rzadziutkiej, kędzierzawej bródki skręcał się zadzierzyście, lewe oko mrugało nerwowo. Dawno temu na strzelnicy karabin pękł w ręku Aleksego.

Kawałek zamka zniekształcił mu policzek. Odtąd oko mruga samo przy każdej okazji. Niebieska szrama przeorała policzek i zagłębiła się w kądziel włosów. Lewą rękę urwało mu aż po łokieć, lecz Aleksy pozostałą potrafił skręcić papierosa zręcznie i nieomylnie: przyciskał kapciuch do wypukłej piersi, odrywał zębami kawałek bibuły, zginał w rowek, nabierał tytoniu i skręcał robiąc nieuchwytne ruchy palcami. Zanim ktokolwiek się obejrzy, już Aleksy gryzie w zębach gotowego papierosa, mruga i prosi o ogień.

Aleksy, choć bez jednej ręki, był najlepszym pięściarzem w chutorze. Nie można nawet powiedzieć, aby pięść miał specjalnie wielką - nic podobnego; ale zdarzyło mu się raz zgniewać na wołu podczas orki, bat zapodział się gdzieś; rąbnął pięścią, a wół padł w bruzdę, krew wali mu z uszu, o mało nie zdechł.

Bracia Aleksego, Martyn i Prochor, byli do niego zupełnie podobni - niscy, przysadziści jak dęby, tyle że mieli po dwie ręce.

Grigorij przywitał się z Szamilami, Mitka przeszedł odwróciwszy głowę, aż chrząsnęło. W zapusty Aloszka Szamil w bitce na pięści obszedł się bez litości z młodymi zębami Mitki; machnął tylko na odlew i Mitka wypluł dwa trzonowe na siny lód, zdarty podkutymi butami.

Aleksy zrównawszy się z chłopakami mrugnął co najmniej pięć razy:

- Sprzedasz kloc?

- A to kup.

- Ile chcesz?

- Parę wołów i żonę na dodatek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin