kontakt.rtf

(421 KB) Pobierz
KONTAKT

 

 

 

 

ROBERT WAGNER

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KONTAKT

 

 

 

 

 

 

 

v. 1.01

 

 

 

 

 

Copyright© Robert Wagner 2004

 

Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych, występujących w książce postaci, sytuacji oraz zjawisk, jest przez autora celowe i jak najbardziej zamierzone.

Przed lekturą sprawdź czy nie ma nowszej wersji pod adresem:

 

 

www.robertwagner.prv.pl

 

 

 

LICENCJA

Plik pt. Kontakt jest bezpłatny. Oznacza to, że autor wyraża swoją zgodę na jego dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie pod warunkiem nie pobierania za to żadnych opłat.

Na wykorzystywanie go do celów innych jak lektura autor nie wyraża swojej zgody. Jednocześnie autor nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wrażenia, urażone uczucia, obrażone wartości i inne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jego przeczytaniu.

Ponadto autor ze swojej strony gwarantuje, że poniższy plik nie zawiera żadnych wirusów ani też innych, szkodliwych programów i życzy – smacznego.

Robert Wagner

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

* KONTAKT *

 

 

 

Przez pierwszych dziesięć lat, nie działo się nic. Przez kolejnych siedemnaście, nic ciekawego. Potem działo się dużo. A kiedy się działo chronologicznie było to tak.

Najpierw wiązka dalekiego zasięgu, nieustannie obwąchująca głęboką przestrzeń przed okrętem, coś wykryła w odległości pół roku świetlnego przed Magdą. Zaraz po tym odkryciu automaty odpowiedzialne bezpośrednio za bezkolizyjną trajektorię lotu wysłały w to miejsce o wiele bardziej skoncentrowaną wiązkę tachionów. Następnie zogniskowały na wybranym obszarze, gdzie powtórzyły pomiary, tylko ze znacznie większą dokładnością otrzymując w ten sposób potwierdzenie.

W pobliżu słabo jeszcze widocznej gwiazdy podwójnej niewątpliwie coś było. Coś o masie pośredniej między masą Marsa a Ziemi. Słowem planeta. Wykonana ułamek sekundy później analiza sygnałów radiowych dobiegających z okolic planety stwierdzała, iż jest niewątpliwie zamieszkała.

Wówczas kolejne automaty się ożywiły, ponieważ w związku z podwójną gwiazdą orbita umożliwiająca życie na takiej jak ta planecie musiała należeć do orbit co najmniej niemożliwych, a więc te automaty, które ją wykryły po prostu wymiękły przy próbach jej wyliczenia, co nie powinno dziwić gdyż to były proste maszyny.

W tych lepszych, ciekły azot popłynął porządnie chłodząc procesory i obliczenie stało się możliwe. Prawie, gdyż tuż, tuż przed końcowym wynikiem również doszło do przegrzania. Ale w efekcie dotychczasowych obliczeń oraz wykonanych już po restarcie szczegółowych analiz spektrum elektromagnetycznego, maszynom udało się stwierdzić niezwykłą regularność sygnałów, co już zupełnie jasno świadczyć mogło o ich sztucznym pochodzeniu.

Sygnały musiały ze stuprocentową pewnością pochodzić od istot inteligentnych.

Maszyny postanowiły więc powiadomić najlepsze na pokładzie pancernika supermaszyny, gdyż tak im podpowiadał jeden z podprogramów. Supermaszyny sprawdziły dotychczasowy dorobek obliczeniowy, wysłały impuls przywracający do życia zamrożoną załogę i czekając na efekty, spróbowały szczęścia przy wyliczeniu orbity, ale wkrótce również się poddały więc na zakończenie powiadomiły o problemach z orbitą komputery.

Komputery zrobiły komputerowe analizy, symulatory symulacje, programy obliczenia i chcąc nie chcąc z otrzymanymi faktami w końcu się pogodziły mimo oczywistych sprzeczności jakie im zaprogramowano. Planeta z inteligentnymi istotami bowiem, wbrew wszystkim programistom i matematykom istniała, a istniejąc krążyła sobie po niemożliwej do wyliczenia orbicie, przypominającej skręconego w trzech miejscach ostrokanciastego precla. Orbita ta po zrzutowaniu na dwuwymiarowy wykres bardziej przypominała symbol, jakim się oznacza laboratoria jądrowe, zamiast porządną pojedynczą elipsę.

I tak po dwudziestu siedmiu latach podróży zaplanowanej w poprzek całej galaktyki, na peryferiach jeszcze tego samego ramienia, do którego należy również Słońce odkryto zamieszkałą planetę. W sumie więc w skali kosmicznej było to zgoła niedaleko, ponieważ niecałe dwanaście lat świetlnych od naszego Układu.

Ale zanim jeszcze okazało się, iż planeta jest zamieszkała przez obdarzone inteligencją istoty, czuwający w sterówce nad bezkolizyjnym przebiegiem lotu, główny automatyczny pilot pokładowy, ten sam który pierwszy ją zauważył, z rozpędu nadał jej kolejny numer i umieścił w raporcie pod nazwą LEA RZ1 po czym niezwłocznie wysłał katalog zawierający parametry jej położenia do nawigatora. U niego inny automatyczny pilot, oczywiście ten od nawigacji, posegregował otrzymane dane, czyli mówiąc po ludzku rozmnożył ilość otrzymanych danych na sześćdziesiąt cztery odrębne katalogi, po czym jak tylko skończył obliczenia wysłał je niezwłocznie do działu kontroli bo tak był zaprogramowany. Tam katalogi zostały starannie sprawdzone, powielone, potem potwierdzone i dla bezpieczeństwa osiem razy skopiowane, a na koniec posegregowane i w postaci dwustu pięćdziesięciu sześciu folderów pchnięte do archiwum. Tamtejszy komputer był już na nogach i rozgrzewał się właśnie po drugim restarcie. Pierwszy zaliczył, kiedy się założył z automatycznym pilotem że wyliczy orbitę nowo odkrytej planety. Jak tylko więc spłynęły do niego wysłane od nawigatora katalogi, zarchiwizował wszystko ponownie tylko lepiej przeznaczając na to dokładnie pięćset dwanaście katalogów i przesłał całość do magazynu na wieczną rzeczy pamiątkę, oraz w postaci jeszcze jednej kopii do człowieka, czyli kapitana, czyli z powrotem do sterówki, lecz już w formie 1024–kartkowego wydruku.

Kapitan powiedział – Kurwa! – bo właśnie wstał z rozmrażacza i pociągał z kufla pierwsze od ćwierćwiecza piwo, kiedy wydruk błyskawicznie urósł, przechylił się, stracił równowagę i wpadł jednym końcem prosto do naczynia.

Knuta von Kluge, nie od parady jednak nominowano kapitanem liniowego pancernika LM Magda Goebbels. Dowódcą dumy Luftmarine mianowano go, bowiem potrafił jak nikt podejmować błyskawiczne i trafne decyzje, jakich przede wszystkim od człowieka na tym stanowisku wymagano. A potrafił je podejmować, ponieważ był stuprocentowym cholerykiem. A był cholerykiem, ponieważ oboje rodziców było Prusakami i kapitan odziedziczył po nich ultraszybkie połączenia neuronowe, których nie spowalniały grube przeszkody w rodzaju płatów czołowych.

Wydruk oczywiście nic nie wiedział o genetycznie przystosowanej do noszenia hełmu głowie kapitana, ale gdyby wiedział i tak byłby bez szans na niekontrolowany wzrost. Zanim bowiem jeszcze, w kuflu znalazło się z pół tuzina kartek, kapitan Kluge zręcznie zabezpieczył piwo jedną ręką kierując strumień syntetycznego papieru ustawionym odpowiednio przedramieniem poza naczynie, czyli na podłogę, a drugą w tym czasie zwinął w pięść i walnął drukarkę aż się w widoczny sposób zmniejszyła, rozwiązując tym samym problem wydruku w zarodku.

Drukarka zawyła połamanymi motorkami i w odruchu obronnym wystawiła na zewnątrz lasery, którymi pragnęła oślepić brutala. Gdyby numer z laserami nie wypalił, na wszelki wypadek puściła również siedemset volt na obudowę. Ponieważ była podłączona do sieci i w związku z tym nie pożałowała również amperów, kapitan ponownie zaklął ale niewyraźnie, ponieważ nosił w dolnej szczęce implant, który przekazał wysokie napięcie na pozostałe zęby wprawiając je w bolesne dygotanie.

Połechtany prądem kapitański mózg nadal jednak pracował. Von Kluge błyskawicznie zamknął powieki w obawie przed laserami, szybko cofnął rękę, która wychwytywała z obudowy swobodne elektrony, następnie sięgnął nią po omacku na biurko i poprawił drukarce figurką Fuhrera wykonaną z chemicznie utwardzonej gumy jaką tam namacał. Drukarka aż zachrzęściła od siły uderzenia, strzeliła z bezpieczników, mignęła agonalnie diodami i tuż przed śmiercią wysłała impuls o poważnym uszkodzeniu podzespołów do serwisu naprawczego.

Komputer remontowy na rufie odebrał go, bo do tego przecież służył i niezwłocznie wysłał do drukarki mini robota specjalizującego się w biurowych naprawach oraz na wszelki wypadek, przypominający metalowego jeża, samobieżny komplet śrubokrętów podążający na kółkach zaraz za nim. Po drodze komputer drogą radiową ładował w robota najnowszy program sterujący oraz instrukcję obsługi drukarki kapitana.

Z rufy do sterówki jest daleka droga, więc zanim tam jeszcze dotarł mini robot, kapitan uprzątnął z biurka kopniakiem resztki drukarki i wyciągnął z kufla początek raportu.

Otrzepał go nieco, rozłożył starannie na biurku i pochylił nad nim z zagadkową miną. Kiedy tylko przebrnął przez odpychający w swym maszynowo matematycznym bełkocie nagłówek, wgłębił się w treść i w końcu stwierdził na głos, że jest wydarzenie. Jego mina już nie była zagadkowa tylko uroczysta.

Jednym haustem dokończył piwo, odstawił na dobre kufel i wezwał do siebie pierwszego oficera. Ten natychmiast przybył, strzelił obcasami, usiadł, zapoznał się z raportem, po czym wezwał pozostałych oficerów. Tamci wezwali podoficerów, ci personel i w kilkadziesiąt sekund o odkryciu nowej planety wiedziała cała 1800–osobowa załoga galaktycznego pancernika stłoczona niemal w komplecie w kajucie kapitana.

W pomieszczeniu momentalnie zrobił się odświętny i radosny aczkolwiek harmider, w dodatku tak głośny, że nawet kapitan nie słyszał własnego głosu, a nadmienić należy, że był prymusem na kursie ogłuszającego wykrzykiwania rozkazów, jaki z ramienia NSDAP przeszedł jeszcze ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin