Wilbur Smith - Prawo Miecza tom 2.doc

(1776 KB) Pobierz

Wilbur Smith

 

 

Prawo Miecza

tom 2


33

Tak nagle jak się pojawili, by objąć w posiadanie Weltevreden, tak nagle wszyscy goście zniknęli, zostawiając po sobie zniszczoną murawę boiska do polo, sterty śmieci, butelek po szampanie i brudnej pościeli. A także wrażenie nagłego przesilenia. Centaine poczuła wreszcie, że ten etap ma już za sobą. Wykonała swój ostatni wielkopański gest, wystrzeliła ostatni pocisk ze swego arsenału. W sobotę do Zatoki Stołowej wpłynął statek pocztowy, przywożąc niemiłego, choć oczekiwanego gościa.

— Ten facet przypomina mi grabarza, zastępującego chorego poborcę podatkowego — burknął sir Garrick i zabrał generała Smutsa do pokoju myśliwskiego. Bawiąc w Weltevreden tam właśnie zawsze pracował. Zatopieni w dyskusji nad zarysem projektowanej biografii nie pojawili się aż do lunchu.

Gość zjawił się w porze śniadania, dokładnie w chwili, gdy Centaine wróciła z Shasą z porannej konnej przejażdżki, zaróżowiona i głodna. Kiedy stanęli w podwójnych drzwiach jadalni zaśmiewając się z jakiejś błazenady Shasy, gość oglądał stemple probiercze na srebrnych sztućcach. Na ten widok radosny nastrój prysł, Centaine zagryzła wargi i spoważniała.

— Pozwoli pan, że przedstawię panu mego syna, Michaela Shasę Courteneya. Shaso, to jest pan Davenport z Londynu.

— Miło mi pana poznać, sir. Witamy w Weltevreden.

Davenport zmierzył chłopca tym samym taksującym spojrzeniem, którym badał autentyczność prób srebra.

— To słowo pochodzi z holenderskiego — wyjaśnił Shasa. Znaczy „w pełni zaspokojony”.

— Pan Davenport pracuje w domu aukcyjnym Sotheby — wypełniła niezręczną przerwę Centaine. — Przyjechał doradzić mi w sprawie niektórych naszych obrazów i mebli.

— Och, to wspaniale! — ucieszył się Shasa. — Czy widział pan to? — wskazał piękny olejny pejzaż na ścianie nad komodą. — To ulubione płótno mojej matki. Namalowane w posiadłości, w której się urodziła. W Mort Hornme koło Arras.

Davenport poprawił okulary w stalowej oprawie i pochylił się nad komodą, by z bliska przyjrzeć się obrazowi, zawadzając pokaźnym brzuchem o tacę z sadzonymi jajkami. Na jego kamizelce pojawiła się spora tłusta plama.

— Sygnowany i datowany „1875” — powiedział grobowym głosem. — To jego najlepszy okres.

— Namalował go niejaki Sisley — pospieszył usłużnie z pomocą Shasa. — Alfred Sisley. To dość znany artysta, prawda, mamo?

— Kochanie, pan Davenport na pewno wie, kto to jest Alfred Sisley.

Ale Davenport nawet nie udawał, że słucha.

— Moglibyśmy dostać pięćset funtów — mruknął i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni notes, by to zapisać. Przy tym ruchu z jego rzadkich loków posypał się obłoczek drobnego łupieżu i upstrzył kark ciemnego garnituru.

— Pięćset? — powtórzyła rozczarowana Centaine. — Zapłaciłam za niego znacznie więcej. — Nalała filiżankę kawy, której nigdy nie pijała do tych obfitych angielskich śniadań, i zaniosła ją na miejsce u szczytu stołu.

— Nie wiadomo czy nawet tyle, pani Courteney. Na aukcji w ubiegłym miesiącu wystawialiśmy lepszy obraz tego artysty, „L'Ecluse de Marly”, i nie osiągnął on bardzo niewygórowanej ceny, jaką wyznaczyliśmy. Rynek kupującego, niestety rynek kupującego.

— Och, nie ma się czym przejmować, sir. — Shasa nałożył sobie na talerz ogromną porcję sadzonych jaj i obłożył je wieńcem podsmażonego bekonu. — Ten obraz nie jest na sprzedaż. Matka nigdy by się z nim nie rozstała. Prawda, mamo?

Davenport zignorował uwagę Shasy i podszedł z talerzem do wolnego miejsca obok Centaine.

— Natomiast tamten Van Gogh w salonie od frontu to zupełnie inna sprawa — powiedział, zabierając się do wędzonego łososia z zapałem, jakiego nie wzbudziło w nim jeszcze nic od chwili przybycia.

Z pełnymi ustami odczytał z notesu:

— „Zielono-ńoletowe pole pszenicy; bruzdy wiodą oko ku złotej aureoli wokół wielkiej kuli wschodzącego słońca wysoko w głębi obrazu”. — Zamknął notes. — Mimo tak trudnego rynku, w Ameryce jest spory popyt na Van Gogha, choć nie sposób oczywiście powiedzieć, czy się utrzyma. Sam nie mógłbym go wystawić, ale każę go sfotografować i rozesłać zdjęcia do kilkunastu naszych najpoważniejszych klientów w Stanach. Sądzę, że możemy liczyć na jakieś cztery, pięć tysięcy.

Shasa odłożył nóż i widelec i zaczął wodzić od matki do Davenporta zaskoczonym, zaniepokojonym spojrzeniem.

— Proponuję, abyśmy porozmawiali o tym później — przerwała pospiesznie rozważania Davenporta Centaine. — Zarezerwowałam dla pana cały dzień. Teraz nie psujmy sobie smaku przy śniadaniu.

Reszta posiłku upłynęła w milczeniu, ale kiedy Shasa odsunął od siebie nie dokończone śniadanie, Centaine wstała razem z nim.

— Dokąd się wybierasz, cheri?

— Do stajni. Zamówiłem kowala do podkucia dwóch z moich kuców.

— Przejdę się z tobą.

Ruszyli ścieżką wiodącą wzdłuż dolnego muru winnicy zwanej hugenocką, gdzie rosły najlepsze winogrona Centaine, a potem tyłem dawnych czworaków niewolniczych. Oboje milczeli, Shasa, czekając aż matka zacznie rozmowę, a Centaine szukając odpowiednich słów. Rzecz jasna tego, co miała mu powiedzieć, nie sposób było przekazać delikatnie, a i tak zwlekała już zbyt długo. Ta zwłoka tylko jeszcze bardziej teraz wszystko utrudniała.

Przy bramie na podwórze stajenne wzięła go pod rękę i skręciła w stronę winnicy.

— Ten człowiek... — urwała i zaczęła jeszcze raz. — Sotheby to największy i najbardziej znany dom aukcyjny w świecie. Specjalizuje się w sprzedaży dzieł sztuki.

— Wiem, mamo — uśmiechnął się pobłażliwie. — Nie jestem aż takim kompletnym ignorantem.

Pociągnęła go w stronę drewnianej ławki koło źródełka. Krystalicznie czysta woda wypływała z maleńkiej skalnej groty i z pluskiem spadała po omszałych kamieniach do ocembrowanej, obrośniętej gęstymi paprociami sadzawki u ich stóp. Zamieszkujący sadzawkę pstrąg, długi i gruby jak przedramię Shasy, podpłynął szybko do powierzchni w nadziei na smaczny kąsek.

— Słuchaj, kochanie, ten człowiek przyjechał, żeby pomóc nam sprzedać Weltevreden. — Powiedziała to głośno i wyraźnie i natychmiast ogrom znaczenia tych słów przygniótł ją samą jak padający dąb. Zdrętwiała i załamana poczuła, jak uchodzą z niej wszystkie siły, jak kurczy się i maleje, ulega w końcu Czarnej rozpaczy.

— Masz na myśli obrazy? — spytał ostrożnie Shasa.

— Nie tylko obrazy: meble, dywany, srebra... — Musiała urwać, by wziąć głęboki oddech i zapanować nad drżeniem ust. — Willę, ziemię, winnice, twoje kuce — wszystko.

Shasa spojrzał na matkę wzrokiem bez wyrazu, me mogąc pojąć, o czym mówi. Mieszkał w Weltevreden odkąd ukończył cztery lata, od kiedy pamiętał, całe swoje życie.

— Straciliśmy wszystko, Shaso. Od czasu rabunku diamentów walczyłam, by to jakoś utrzymać, ale nie udało się. Nie mamy już nic, Shaso. Weltevreden sprzedajemy, żeby pokryć długi. Po ich spłaceniu nic nie zostanie. — Głos znów jej się załamał, a nim zaczęła mówić dalej, musiała dotknąć ust, by powstrzymać drżenie warg. — Nie jesteśmy już bogaci, Shaso. Wszystko przepadło. Jesteśmy zrujnowani, kompletnie zrujnowani. — Czekała, aż zacznie jej wymyślać, aż załamie się tak, jak jej to lada chwila groziło, lecz on objął ją tylko ramieniem. Zesztywniała na moment, po czym przytuliła się do niego, szukając pocieszenia.

— Jesteśmy biedakami, Shaso... — Czuła, jak zmaga się ze sobą, by pojąć znaczenie i wagę tego co usłyszał, jak szuka słów, mogących wyrazić targające nim sprzeczne uczucia.

— Wiesz, mamo — powiedział w końcu — ja znam kilku biedaków... Niektórzy chłopcy w szkole... Ich rodzicom dość kiepsko się powodzi, ale oni jakoś się tym nie przejmują. Większość z nich to bardzo fajni kumple. Kiedy już się przyzwyczaimy do bycia biedakami, może nie będzie tak najgorzej.

— Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! — szepnęła z mocą. — Będę tego nienawidzić, każdej chwili, każdej godziny, każdego dnia!

— Ja też — powiedział równie gwałtownie. — Och, żebym tak był już dorosły... żebym mógł ci jakoś pomóc.

Zostawiła Shasę przy kuźni i zawróciła w stronę willi, przystając po drodze, żeby zamienić kilka słów ze swymi kolorowymi pracownikami, z kobietami, które z dziećmi na biodrach wychodziły na próg swoich chat, by ją pozdrowić, z mężczyznami, którzy prostowali się z uśmiechem na jej widok, bo zżyli się tu wszyscy ze sobą jak rodzina. Z tymi ludźmi jeszcze trudniej było się rozstawać niż ze starannie gromadzonymi skarbami. Koło rogu winnicy przelazła przez kamienny mur i zaczęła krążyć bez celu między rzędami pieczołowicie przyciętej winorośli. Długie pędy uginały się już ciężko pod kiściami owoców, zielonych i twardych jak muszkietowe kule, pokrytych delikatnym, srebrzystym meszkiem. Brała je w złożone dłonie wyciągniętych rąk, jakby w geście pożegnania, i naraz stwierdziła, że płacze. Udało jej się powstrzymać łzy, gdy była z Shasą, lecz teraz smutek, żal i poczucie osamotnienia wzięło w końcu górę. Stanęła pośrodku swej ukochanej winnicy i rozpłakała się na dobre.

Rozpacz odebrała jej siły, pozbawiła stanowczości. Tak ciężko pracowała, tak długo była zupełnie sama. Teraz, w chwili ostatecznej klęski była zmęczona, zmęczona tak bardzo, że czuła fizyczny ból mięśni i kości. Wiedziała też, że nie znajdzie już w sobie sił, by zaczynać wszystko od nowa. Czuła, że została pokonana i że od tej pory jej życie będzie smutnym i żałosnym codziennym kieratem, walką kogoś, kto został zepchnięty do pozycji żebraka, o zachowanie W tej sytuacji godności. Bo choć szczerze kochała sir Garricka, to właśnie na jego łaskę została od tej chwili zdana i wszystko się W niej przed tym wzdragało. Po raz pierwszy w życiu nie znajdowała w sobie ani woli, ani odwagi, by brnąć dalej.

Poczuła, jak ogarnia ją przemożne pragnienie ciszy i spokoju. Jakże dobrze byłoby położyć się i zamknąć oczy...

„Wolałabym, żeby było już po wszystkim. Żeby nie pozostał juz nawet cień nadziei, nie było już o co walczyć, nie było o co się martwić.”

Pragnienie spokoju stało się tak nieodparte, owładnęło nią z taką mocą, że wychodząc z winnicy przyspieszyła kroku. „To będzie jak głęboki sen — głęboki sen bez snów.” Ujrzała samą siebie, leżącą w atłasowej pościeli, z zamkniętymi oczyma, z wyrazem niezmąconego spokoju na twarzy.

Wciąż miała na sobie bryczesy i buty do konnej jazdy, toteż mogła wydłużyć krok. Trawnik przed domem przebyła prawie biegiem, jednym szarpnięciem otworzyła tarasowe drzwi do swego gabinetu, dysząc ciężko dopadła biurka i wysunęła górną szufladę.

Pistolety były prezentem od sir Garricka, leżały w przepięknym futerale z błękitnej skóry z mosiężną plakietką z jej nazwiskiem na wieczku. Była to para idealnie dobranych, damskich pistoletów ręcznej roboty, wykonanych we Włoszech z zakładach Beretty, justowanych misternie złotem, z kolbami wyłożonymi masą perłową i wysadzanymi drobnymi diamentami z kopalni H'ani.

Wzięła do ręki jeden z nich i zajrzała do magazynka. Był pełen. Zatrzasnęła go z powrotem i zarepetowała broń. Ruchy miała pewne, oddech jej się wyrównał. Z uczuciem ogromnego spokoju i oderwania od wszystkich ziemskich spraw przystawiła lufę do skrom i wybrała palcem cały luz spustu.

Miała wrażenie, że znalazła się na zewnątrz siebie, że przygiąda się siedzącej przy biurku obcej kobiecie, nie czując właściwie nic poza odrobiną żalu i litości.

„Biedna Ceutajne, na co jej przyszło — pomyślała. — Żeby tak fatalnie skończyć...”

Spojrzała na przeciwległą ścianę pokoju, w wielkie lustro w rzeźbionych złotych ramach. Po jego obu stronach w wielkich wazach stały bukiety herbacianych róż z ogrodów Weltevreden, więc jej odbicie było obramowane kwiatami, jakby spoczywała w trumnie. Patrząca na nią twarz była blada jak sama śmierć.

— Wyglądam jak trup — powiedziała na głos i na dźwięk tych słów pragnienie zapomnienia ustąpiło natychmiast miejsca mdlącej odrazie do samej siebie. Opuściła pistolet, wpatrując się ze wstrętem w lustro i ujrzała, że policzki zaczyna jej rozżarzać gniew.

Merde, nie! — prawie wrzasnęła na samą siebie. — Nie wywiniesz się z tego tak łatwo! — Otworzyła magazynek, wysypała naboje na dywan, rzuciła pistolet na blat biurka i energicznym krokiem wyszła z gabinetu.

Kolorowe pokojówki usłyszały stuk obcasów jej butów na stopniach marmurowych, kręconych schodów i ustawiły się równiutko obok siebie przed drzwiami jej apartamentów, uśmiechając się radośnie i dygając jedna przez drugą.

— Lily, ty leniuszku, kąpiel jeszcze nie gotowa? — spytała Centaine. Służące spojrzały na siebie wywracając oczyma, po czym Liły poczłapała do łazienki, grając przekonująco rolę posłusznej i uległej sługi, gdy tymczasem ładna drobna druga pokojówka ruszyła za Centaine do jej garderoby, zbierając z podłogi umyślnie rozrzucane przez Centaine ubranie.

— Gladys, idź dopilnuj, żeby wanna była pełna, a kąpiel gorąca — poleciła Centaine. Kiedy chwilę później w szlafroku podeszła do wielkiej marmurowej wanny, obie już tam na nią czekały z wyrazami udawanego niepokoju na twarzach.

— Lily, przecież to ukrop! — zawołała Centaine, sprawdzając palcem wodę. — Czy ty chcesz mnie ugotować?! — Służąca uśmiechnęła się uszczęśliwiona. Kąpiel miała dokładnie taką temperaturę jak trzeba, a pytanie Centaine stanowiło tego potwierdzenie. Był to taki ich wspólny żarcik. Lily trzymała już w pogotowiu słój z solami do kąpieli i natychmiast wsypała do parującej wody starannie odmierzoną porcję drobnych kryształków.

— Czekaj, daj mi to — poleciła Centaine i opróżniła słój do polowy. — Koniec z półśrodkami. — Z perwersyjnym zadowoleniem patrzyła, jak piana przelewa się przez krawędź wanny i spływa na marmurową posadzkę. Służące skwitowały to nowe szaleństwo radosnym chichotem i umknęły z łazienki, a Centaine zrzuciła żółty jedwabny szlafrok i zanurzyła się po brodę, sapiąc głośno w reakcji na tę cudowną torturę. Leżąc bez ruchu znów ujrzała przed oczyma wykładany masą perłową pistolet, lecz natychmiast odegnała ten obraz.

Robiłaś w swym życiu różne dziwne rzeczy, Centaine, ale nigdy nie splamiłaś się tchórzostwem — powiedziała sobie. Po powrocie do ubieralni wybrała letnią suknię w wesołych kolorach i schodząc po schodach na dół znów miała na twarzy uśmiech.

Davenport i Cyryl Slaine już na nią czekali.

— To nam zajmie mnóstwo czasu, panowie. Zaczynajmy.

Należało ponumerować i opisać wszystkie przedmioty stanowiące wyposażenie ogromnej willi, oszacować po kolei wartość każdego z nich, co cenniejsze dzieła sztuki sfotografować i wprowadzić pracowicie wszystkie dane do wstępnego katalogu. A całość prac trzeba było zakończyć w ciągu dziesięciu dni, przed powrotem Davenporta do Anglii. Po trzech miesiącach miał przypłynąć raz jeszcze, żeby przeprowadzić już samą sprzedaż.

 

Kiedy nadszedł moment odjazdu Davenporta, Centaine zaskoczyła wszystkich oświadczając, że osobiście odprowadzi go do przystani statków pocztowych, co normalnie byłoby obowiązkiem Cyryla Slaine'a.

Odpłynięcie statku pocztowego było jednym z ważniejszych wydarzeń życia towarzyskiego w Cape, całe nabrzeże wypełniał zbity tłum pasażerów i odprowadzających ich krewnych, przyjaciół i znajomych.

Przed trapem wiodącym do kajut pierwszej klasy Centaine sprawdziła listę pasażerów i pod literą „M” znalazła rezerwację:

Malcomess, pani 1. — kabina A 16

Malcomess, panna T. — kabina A 17

Malcomess. panna M. — kabina A 17

Rodzina Blaine'a odpływała tak jak zaplanowano. Ponieważ za obopólną zgodą nie widzieli się od ostatniego dnia turnieju polo, przeszukała teraz niecierpliwie wzrokiem palarnie i salony pierwszej klasy, ale nigdzie go nie dostrzegła. Dotarło do niej, że pewnie jest w kajucie Izabeli. Na myśl o ich intymnym tete-a-tete poczuła piekącą zazdrość i rozpaczliwą ochotę, by zajrzeć do kabiny A 16 na pokładzie łodziowym pod pretekstem pożegnania Izabeli, a tak naprawdę po to, by nie pozostali sam na sam już ani chwili dłużej. Zamiast tego usiadła w głównym salonie, przyglądając się, jak Davenport pochłania jeden za drugim różowe dżiny, odwzajemniając uśmiechy i pozdrowienia znajomych i wymieniając banalne uwagi z przyjaciółmi, którzy paradowali w tę i z powrotem po salonach statku tylko dlatego, że było to miejsce, gdzie można było wiele zobaczyć i gdzie należało się pokazać.

Z ponurą satysfakcją zaobserwowała, jak wyraźnie okazywano jej szacunek, jak ciepłymi serdecznościami ją obsypywano. Szaleńcza ekstrawagancja turnieju Polo odniosła skutek, oddaliła podejrzenia co do jej sytuacji finansowej. Jak do tej pory żadne plotki nie nadszarpnęły jej pozycji i reputacji.

„Jakże szybko się to wszystko zmieni” — pomyślała, już teraz czując wzbierający gniew. Z premedytacją utarła nosa jednej z bardziej znanych pań domu, która za wszelką cenę próbowała wejść do najlepszego towarzystwa Cape, publicznie odrzucając jej natrętne zaproszenia i obserwując z gorzką ironią, jak tym afrontem zdobywa sobie jeszcze większy respekt tej kobiety. Ale prowadząc te skomplikowane gierki towarzyskie cały czas wodziła wzrokiem ponad głowami swoich rozmówców wypatrując Blaine'a.

Syrena okrętowa ryknęła w ostatnim ostrzeżeniu, oficerowie w oślepiająco białych tropikalnych mundurach wmieszali się w tłum, powtarzając na lewo i prawo: „Statek odpływa za piętnaście minut. Prosimy wszystkich odprowadzających o zejście na brzeg.”

Centaine wymieniła uścisk dłoni z Davenportem i dołączyła do spływającej stromym trapem procesji. Na nabrzeżu zwlekała z wydostaniem się z dobrodusznego ścisku, sunąc wzrokiem wzdłuż wysokiej burty statku, by w tłumie pasażerów oblepiających reling na pokŁadzie łodziowym wyłowić sylwetkę Izabeli lub jej córek.

Na wietrze zatrzepotały pęki wielobarwnych serpentyn rzuconych z pokładów i pochwyconych skwapliwie na brzegu, łączących statek z ziemią miriadą kruchych pępowin. W powstałym zamieszaniu Centaine dostrzegła nagle starszą córkę Blaine'a. Z tej odległości, w ciemnej sukience, z modnie upiętymi włosami Tara wyglądała niemal dorośle i bardzo atrakcyjnie. Przytulona do jej boku młodsza siostra wyciągała głowę ponad reling i z całych sił wymachiwała różową chusteczką do kogoś w dole.

Centaine przesłoniła oczy ręką i dostrzegła za plecami dziewcząt postać w wózku inwalidzkim. Izabela siedziała z twarzą ukrytą w cieniu i wydała jej się nagle ostatecznym zwiastunem tragedii, ucieleśnieniem wszystkich wrogich sił zesłanych na ziemię, by ją prześladować i pozbawić szczęścia.

— O Boże, jakże bym chciała ją po prostu znienawidzić — szepnęła, przenosząc spojrzenie w stronę miejsca, ku któremu machały obie dziewczynki i powoli przeciskając się przez tłum.

I wtedy go ujrzała. Wdrapał się na wózek jednego z wielkich dźwigów załadunkowych i machał odpływającym córkom panamą z szerokim rondem. Miał na sobie garnitur Z kremowego tropiku i niebiesko-zielony krawat swego pułku, wiatr zarzucał mu włosy na czoło, a błyskające w uśmiechu zęby wydawały się na tle spalonej na ciemny mahoń twarzy bardzo białe i duże.

Centaine cofnęła się w tłum, skąd mogła go dyskretnie obserwować sama nie będąc widzianą.

„Mogę stracić wszystko, ale nie jego. — Ta myśl dodawała otuchy. — Będę go miała zawsze, nawet wtedy gdy zabiorą mi już Weltevreden i H'ani.” I nagle poczuła, że rodzi się w niej koszmarna wątpliwość. Czy aby naprawdę? Próbowała odegnać ją od siebie, ale dręczący niepokój natychmiast powrócił. „Czy on kocha mnie samą, czy też to, czym jestem? Czy jego miłość przetrwa, gdy będę już tylko zwykłą kobietą, bez majątku i pozycji, z dzieckiem innego mężczyzny?” Niepokój zamroczył ją i przyprawił o fizyczne mdłości, toteż kiedy Blaine uniósł palce do ust i przesłał pocałunek bladej, wątłej, otulonej kocami postaci, wbiła wzrok w jego twarz, torturując się wyrazem afektu i troski o żonę, jaki się na niej malował. W jednej chwili poczuła się całkowicie obca i zbędna.

Luka wody między statkiem a nabrzeżem zaczęła się powoli rozwierać. Orkiestra na pokładzie spacerowym zagrała Niech Bóg cię prowadzi aż spotkamy się znów, kolorowe serpentyny zaczęły rwać się i pękać jak jej nieszczęsne marzenia i nadzieje i obsypywać w dół, gdzie przemoczone tonęły w mętnych wodach portu. Syreny okrętowe ryknęły na pożegnanie, parowe holowniki wyprowadziły statek przez wąskie wejście do portu na otwarte morze. Tam wielki biały statek już o własnych siłach zaczął szybko nabierać prędkości, przed jego dziobem zapieniła się wysoka fala i majestatycznie zawrócił na północny wschód, by ominąć Robben Island.

Tłum wokół Centaine zaczął rzednąć i w ciągu kilku minut została na nabrzeżu zupełnie sama. Tylko Blaine wciąż jeszcze stał na wózku dźwigu i osłaniając oczy kapeluszem wpatrywał się w znikający po przeciwnej stronie Zatoki Stołowej statek. Lecz na ustach, które tak kochała, nie było już uśmiechu. Dźwigał tak ogromne brzemię smutku, że z konieczności musiała je z nim podzielić. Dodane do jej własnego brzemienia dręczących wątpliwości przygniotło ją tak nieznośnym ciężarem, że nagle zapragnęła po prostu odwrócić się i uciec. I w tej samej chwili Blaine opuścił kapelusz, odwrócił się i spojrzał na nią.

Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że podglądała go w tak intymnym momencie, gdy nie zdawał sobie z tego sprawy, a twarz Blaine'a stwardniała, przybierając jakiś dziwny wyraz, którego nie potrafiła rozszyfrować. Czy poczuł się dotknięty, czy też może było to coś znacznie gorszego? Nie dowiedziała się tego nigdy, bo już w następnej chwili zeskoczył na ziemię, zręcznie i lekko jak na tak dużego mężczyznę, i nakładając z powrotem kapelusz, podszedł powoli do miejsca, gdzie czekała. Szerokie rondo ocieniło mu oczy i nie mogła już dostrzec, co się w nich maluje. Kiedy stanął przed nią, bała się jak jeszcze nigdy.

— Kiedy wreszcie będziemy sami? — spytał cicho. — Nie mogę już czekać ani minuty dłużej.

Wszystkie obawy, wszystkie wątpliwości rozwiały się jak pod podmuchem wiatru i znów poczuła się jak młoda dziewczyna. Rozpierała ją radość i energia, ze szczęścia niemal zakręciło jej się w głowie.

„Kocha mnie — zawołała śpiewnie w głębi duszy. — Kocha i zawsze będzie kochał.”

 

Generał James Barry Munnik Hertzog przybył do Weltevreden zamkniętym autem bez insygniów czy jakichkolwiek oznaczeń pełnionego przezeń wysokiego urzędu. Generał był starym towarzyszem broni Jana Cheristiana Smutsa. Obaj odznaczyli się w walce podczas wojny z Brytyjczykami, obaj uczestniczyli w negocjacjach pokojowych w Vereeniging, które zakończyły tamten konflikt. Potem razem brali udział w kongresie, na którym doprowadzono do powstania Związku Afryki Południowej, i wspólnie zasiadali w pierwszym rządzie Związku, utworzonym przez Luisa Bothę.

Od tamtej pory ich drogi się rozeszły. Hertzog zawęził pole swych zainteresowań lansując doktrynę „Afryka Południowa przede wszystkim”, gdy tymczasem Jan Smuts wyrósł na międzynarodowego męża stanu, którego koncepcje wywarły wielki wpływ na powołanie do życia Commonwealthu i Ligi Narodów.

Hertzog był wojującym Afrykanerem, zapewnił językowi afrikaans równe prawa z angielskim, wynosząc go do rangi języka urzędowego. Swoją polityką „dwóch prądów” przeciwstawił się wchłonięciu swego ludu, Burów, przez większą Afrykę Południową, a w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym zmusił Wielką Brytanię do uznania Statutem Westminsterskim równouprawnienia wszystkich dominiów imperium, z prawem do wystąpienia ze Wspólnoty włącznie.

Wysoki i surowy z wyglądu robił niezwykłe wrażenie, gdy długim krokiem wszedł do biblioteki w Weltevreden, którą Centaine oddała im do całkowitej dyspozycji. Jan Smuts wstał zza długiego przykrytego zielonym suknem stołu i wyszedł mu na powitanie.

— Wygląda na to, że nie będziemy mieli tyle czasu na dyskusje, na ile liczyliśmy, a i pole manewru nam się zawęziło — powiedział Hertzog, podając mu rękę.

Smuts spojrzał na Blaine'a Malcomessa i Deneysa Reitza, swych powierników i kandydatów do tek w nowym rządzie, ale żaden z nich nie odezwał się słowem, czekając aż Hertzog i Nicolaas Hayenga, minister finansów z Partii Narodowej, zajmą miejsca po przeciwnej stronie długiego stołu. Mając lat siedemnaście Hayenga walczył z Anglikami w oddziale partyzanckim Hertzoga jako jego adiutant i od tamtej pory byli nierozłączni. Hayenga piastował urząd ministra od czasu dojścia do władzy narodowców w roku dwudziestym czwartym.

— Czy jesteśmy tu bezpieczni? — spytał teraz, spoglądając podejrzliwie na podwójne, okute mosiądzem, mahoniowe drzwi w głębi biblioteki, a potem przesuwając dookoła wzrokiem po sięgających do sufitu półkach z księgozbiorem Centaine. Wszystkie książki były jednakowo oprawione w morokin i pobłyskiwały złoceniami na grzbietach.

— Całkowicie — zapewnił go Smuts. — Możemy mówić otwarcie bez jakiegokolwiek ryzyka, że zostaniemy podsłuchani. Ma pan na to moje osobiste zapewnienie.

Hayenga spojrzał na swego mistrza szukając potwierdzenia, a kiedy premier skinął głową, powiedział z wyraźną niechęcią:

— Tielman Roos ustąpił z izby apelacyjnej.

Nie musiał składać żadnych dodatkowych wyjaśnień. Tielman Roos był jedną z najbarwniejszych i najbardziej znanych postaci w kraju. Nazywany powszechnie „Lwem Północy” był jednym z najwierniejszych stronników Hertzoga. Kiedy narodowcy objęli władzę, został ministrem sprawiedliwości i wicepremierem w jego rządzie. Wydawało się, że będzie następcą i sukcesorem Hertzoga, ale na przeszkodzie stanęły kłopoty ze zdrowiem i różnica zdań co do trzymania się przez Afrykę Południową standardu złota. Roos wycofał się wówczas z życia politycznego i przyjął nominację na prezesa Izby Apelacyjnej Sądu Najwyższego.

— Z powodów zdrowotnych? — spytał Smuts.

— Nie, z powodu złota — odparł ponuro Hayenga. — Chce wystąpić przeciwko trzymaniu się standardu.

— On ma ogromne wpływy! — zawołał Blaine.

— Nie wolno dopuścić, by podał w wątpliwość zasady naszej polityki — zgodził się Hertzog. — Oświadczenie Roosa w tej sprawie pociągnęłoby za sobą katastrofalne skutki. Sprawą pierwszoplanową staje się zatem uzgodnienie naszego stanowiska wobec złota. Musimy być w stanie albo skutecznie skontrować jego wystąpienie, albo je uprzedzić. Kwestia przyjęcia wspólnego frontu nabiera najwyższej wagi.

— Zgadzam się — poparł go Smuts. — Nie możemy pozwolić, by dyskredytowano naszą koalicję jeszcze nim w ogóle powstała.

— — To jest kryzys — odezwał się Hayenga. — Tak to musimy traktować. Czy może nam pan zdradzić swój pogląd na tę sprawę,

Ou Baas?

— Znacie moje poglądy — odparł Smuts. — Kiedy Wielka Brytania odstąpiła od standardu złota, nalegałem, żeby pójść jej śladem. Nie chciałbym wam tego teraz wymawiać, ale swego zdania nie zmieniłem.

— Czy mógłby pan raz jeszcze przytoczyć swoje argumenty?

— W owym czasie przepowiadałem, że nastąpi ucieczka od opartego na złocie funta południowoafrykańskjego do funta szterlinga. Gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy. No i miałem rację, tak właśnie się stało — powiedział po prostu. Siedzący po przeciwnej stronie stołu mężczyźni poruszyli się niepewnie. — Odpływ kapitału, który był tego skutkiem, podciął naszą gospodarkę i powiększył o dziesiątki tysięcy osób szeregi bezrobotnych.

— W Wielkiej Brytanii są ich miliony — zauważył z irytacją Hayenga.

— Trwanie przy standardzie spowodowało wzrost bezrobocia i zagroziło poważnie kopalniom złota. Sprawiło, że załamały się ceny na nasze diamenty i wełnę. Pogłębiło kryzys gospodarczy, doprowadzając do tej tragicznej sytuacji, w której się znajdujemy.

— Czy odejście od standardu teraz, z takim opóźnieniem, przyniosłoby nam jakiekolwiek korzyści?

— Po pierwsze i przede wszystkim ożywiłoby przemysł wydobycia złota. Jeśli wartość funta południowoafrykańskiego zrówna się z wartością funta szterlinga — a to właśnie powinno natychmiast nastąpić — to kopalnie zaczną otrzymywać siedem funtów za uncję złota, zamiast dzisiejszych czterech. Prawie dwa razy więcej. Zamknięte kopalnie Izostaną na nowo uruchomione. Inne zwiększą wydobycie. Powstaną nowe miejsca pracy dla dziesiątków tysięcy ludzi, białych i czarnych. Kapitał powróci do kraju. To będzie punkt zwrotny. Znów wkroczymy na drogę do dobrobytu.

Strony długo przytaczały argumenty za i przeciw, Blaine i Reitz twardo popierali starego generała, aż w końcu dwaj mężczyźni po przeciwnej stronie stołu zaczęli kapitulować przed logiką ich wywodów.

— No cóż, trzeba zatem wybrać odpowiedni moment — oświadczył nagle tuż po dwunastej Hertzog. — Na giełdzie rozpęta się istne pandemonium. Do Świąt Bożego Narodzenia zostały tylko trzy dni robocze. Musimy zaczekać i obwieścić to dopiero po zamknięciu giełdy.

Atmosfera w bibliotece była naelektryzowana jak przed burzą. Dopiero to oświadczenie Hertzoga uświadomiło Blaine'owi, że jednak Smuts dopiął swego. Kiedy giełda wznowi sesje po Nowym Roku, Afryka Południowa odstąpi już od standardu złota. Pierwszym posunięciem nowej koalicji miało być położenie kresu przeciągającej się agonii gospodarki kraju, stworzenie nadziei na wyjście z kryzysu i powrót do dobrobytu.

— Mam jeszcze dostateczny wpływ na Tielmana, żeby nakłonić go do odczekania ze złożeniem swego oświadczenia do zamknięcia giełdy. — Hertzog mówił dalej, ale chodziło już tylko o uzgodnienie pomniejszych szczegółów.

Tego wieczoru, żegnając się z pozostałymi uczestnikami narady przed białą bramą Weltevreden, Blaiiie miał poczucie spełnienia misji dziejowej. I to właśnie tak bardzo ciągnęło go do polityki: świadomość, że będzie mógł zmieniać świat. Najwyższym celem sprawowania władzy było dla niego wykorzystanie jej jako ognistego oręża w obronie narodu i ojczyzny przed nękającymi ją demonami.

„Zapisałem się na zawsze w historii” — myślał w uniesieniu, wracając do zaparkowanego pod dębami forda, po czym dołączył do malej kolumny pojazdów wyjeżdżających przez wspaniałą bramę Weltevreden.

Z rozmysłem wypuścił do przodu auto premiera i plymoutha Deneysa Reitza, aż zniknęły mu za pierwszym zakrętem serpentyn na Wynberg Hill. Wtedy zjechał na pobocie i z silnikiem mruczącym na luzie spojrzał we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi.

Po kilku minutach ponownie wrzucił bieg i zawrócił. Nie dojeżdżając do bramy posiadłości skręcił w boczną drogę biegnącą wzdłuż granicy Weltevreden i kilka minut później tylnymi ścieżkami, zasłoniętymi przed willą i głównymi zabudowaniami małym sosnowym laskiem, znów wjechał na ziemię Centaine.

Zaparkował forda między drzewami i ruszył wąską ścieżką, a kiedy dostrzegł przed sobą pobielone ściany chaty, jarzące się złoto w promieniach zachodzącego słońca, zaczął biec. Wszystko było dokładnie tak, jak mówiła.

Przystanął w progu. Centaine nie usłyszała lego nadejścia. Klęczała przed kominkiem rozdmuchując ogień w dymiącej kupce szyszek, których użyła na podpałkę. Wpatrywał się w nią od drzwi, zachwycony, że może jej się przyglądać, gdy ona o tym nie wie. Zdjęła buty, podeszwy nagich stóp miała gładkie i różowe, kostki szczupłe, łydki twarde i mocne od spacerów i konnej jazdy, pod kolanami robiły jej się małe dołeczki. Nigdy do tej pory ich nie zauważył. Poczuł naraz, że ogarnia go wzruszenie i głęboka czułość, jaką do tej pory budziły w nim tylko własne córki. Odchrząknął cicho, by usunąć ucisk w gardle.

Centaine odwróciła się i zerwała na równe nogi.

— Myślałam już, że nie przyjdziesz. — Podbiegła do niego z błyszczącym wzrokiem i uniosła głowę, a kiedy oderwali się od siebie po długim pocałunku, powiodła uważnym spojrzeniem po jego twarzy.

- Jesteś wykończony — zauważyła.

— To był ciężki dzień.

— Chodź. — Poprowadziła go za rękę do krzesła przed kominkiem. Nim usiadł, zdjęła mu marynarkę i Wspiąwszy się na palce rozwiązała krawat.

— Zawsze miałam ochotę to zrobić — mruknęła, wieszając marynarkę w małej szafie pod ścianą. Podeszła do stołu, nalała porcję whisky, dodała do niej wody sodowej z syfonu i przyniosła mu szklaneczkę przed kominek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin