Lembcke Marjaleena - Cień motyla.pdf

(720 KB) Pobierz
244011971 UNPDF
Zamiat przygotowywad i do matury, 18-letnia Katja znika ze zkoły i z domu W zkole trzie i od
domyłów zazła w ciąż i uciekła? Bierze prochy i zazyła i w jakiej melinie? Przecież widziano Katj
w towarzystwie niewiele starszego od niej
narkomana Okazuje i jednak, że problemem Katji nie ą narkotyki, iecz chłopak i anorekja Głód
uczuciowy przerodził i u niej w chd bycia „lżejzą niż motyl" Katja prawie nie je i dopiero wówcza
czuje si dobrze Po powrocie do domu taje i jane, że o zdawaniu matury nie może byd mowy, a ona
ama, krajnie wycieoczona, zgadza i poddad leczeniu w zamknitej klinice pecjalitycznej Terapia
jet trudna i dratyczna Jaki bdzie inał leczenia, znajomoci z Michaelem, układów w domu
rodzinnym?
244011971.001.png
Cień motyla
Z niemieckiego przełożyła Izabelin Korsak
HUBERT
Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media
Michael
- Czy ktoś wie, co się dzieje z Katją Bloch? - zapytał Schluter.
Przesunął spojrzeniem po naszych twarzach, zatrzymując się na niektórych nieco dłużej, jakby w nadziei,
że otrzyma odpowiedź na swoje pytanie. Patrzyliśmy na niego, jedni bezradnie, inni obojętnie, ktoś
potrząsnął głową, ktoś wzruszy! ramionami.
Czułem, że się czerwienię. Dwa dni temu dostałem od Katji list.
- To żywe zainteresowanie utwierdza mnie w przekonaniu, że dalsze pytania są bezcelowe - ironizował
Schluter. - Jesteście za pokojem na świecie i solidarnością, przeciwko niszczeniu środowiska i wrogości do
cudzoziemców, ale jest wam wszystko jedno, co robi, a także czego nie robi wasza koleżanka z klasy. Za
rok, dwa będziecie mieć trudności z przypomnieniem sobie nazwisk zgromadzonych tu osób!
Schluter starannie przetarł okulary i westchnął zrezygnowany.
- Niektórzy widzą tylko to, co dzieje się bardzo daleko, inni nie sięgają wzrokiem poza czubek własnego
nosa. Chyba wszystkim przydałyby się jakieś okulary.
Zdjąłem okulary. Szkieł używałem od dzieciństwa. Dawno temu, pewnego zimowego popołudnia,
7
siedziałem z Katją w jej pokoju. Bawiliśmy się w grę „Widzę coś, czego ty nie widzisz".
- Widzę coś - powiedziała Katja - co trzepocze dwojgiem oczu.
Spojrzałem na Katję. Czy to miał być jakiś żart?
- Właściwie to coś ma czworo oczu - dodała Katja.
Rozejrzałem się po pokoju, ale nie zauważyłem niczego, co by trzepotało ani co by miało czworo oczu.
Wzruszyłem ramionami,
- Motyli Rusałka pawik! - zawołała Katja.
- Idiotyzm! W zimie nie ma żadnych motyli!
- Ale ja mogę zobaczyć. Zobaczyć można wszystko, co się chce.
- Ja tak nie umiem - powiedziałem cierpko.
- Musisz zdjąć z nosa okulary. Bez nich widzi się lepiej to, co chce się zobaczyć - parsknęła śmiechem
Katja.
Uśmiechnąłem się.
- Michael Mertens! Uśmiecha się pan z zadowoleniem. Czy są po temu jakieś powody? - zapyta! Schluter.
Potrząsnąłem głową. Schluter był naszym nauczycielem niemieckiego. Lubiłem go. Facet miał niewiele
ponad metr sześćdziesiąt, do szkoły przychodził zawsze w garniturze i pod krawatem. Pokpiwaliśmy sobie,
że przy swoim wzroście ma szczęście, bo może do końca życia chodzić w ubranku od konfirmacji.
Schluter nie należał do tych, którzy podkreślają swoją młodzieżowość spranymi dżinsami czy czymś w tym
rodzaju. Przeciwnie, jeżeli w ogóle coś podkreślał w związku ze swoją osobą, to tylko słownie:
- Żyję o trzydzieści lat dłużej od was, więc chyba mam większe doświadczenie - mawiał, uśmiechając się
szyderczo.
Mimo to, a może właśnie dlatego, lubiłem go. Lubiłem także jego lekcje. Schluter kochał literaturę i język
niemiecki. Kiedy mówił o Goethem czy Schillerze, kiedy opowiadał o Franzu Kafce czy cytował Paula Ce-
lana, w jego oczach zapalało się światło. Kiedy wzywał któregoś z nas do głośnego czytania, jego głos
stawał się łagodny i niemal uroczysty. A kiedy chciał usłyszeć naszą opinię o jakimś opowiadaniu czy
wierszu, mówił: „Oddaję państwu głos!", co zawsze brzmiało tak, jakby w tym momencie ofiarowywał nam
jakąś niepowtarzalną szansę - szansę powiedzenia czegoś bardzo znaczącego.
Lekcja zbliżała się do końca i Schluter kartkował swój notes.
- Termin najbliższej pracy klasowej powinien z wiadomych względów zainteresować także tych, którzy
przychodzą do szkoły tylko po to, żeby uzupełnić niedobory snu...
Zanotowałem datę.
- A gdyby ktoś z was jednak spotkał Katję Bloch, proszę jej przekazać ode mnie, że jeśli nadal będzie wy-
kazywała tak niewiele zapału, nie powinna liczyć na zdanie matury. Po prostu nic z tego nie będzie! Nie
jest to przy tym mój odosobniony pogląd. Moi szanowni koledzy i koleżanki są bez wyjątku tego samego
zdania, co ja - zakończył Schluter i opuścił klasę.
- Zrobił się strasznie sarkastyczny - stwierdziła Tina. - Ale istotnie ktoś powinien zadzwonić do Katji.
- To nic nie da - oświadczy! Tommi. - Ona jest ze mną w tej samej grupie na angielskim i tam też się nie
pokazuje. Tak czy owak, będzie musiała powtarzać rok. To więcej niż pewne.
- Za wiele opuściła - dodała Tina - a nawet jeśli była, to nie zabierała głosu.
- Dla ciebie to prawdziwe szczęście - wtrąciłem - bo uwielbiasz przysłuchiwać się sama sobie.
Tina roześmiała się i dała mi kuksańca. Przez chwilę jeszcze wszyscy roztrząsali, dlaczego Katja nie przy
chodzi do szkoły, a potem każdy zajął się swoimi sprawami,
Kiedy szliśmy przez szkolne podwórze do wyjścia, Tina zapytała:
- Może pójdziemy gdzieś na kawę?
- Dobra!
- Do „Sowy"?
Kiwnąłem głową i po chwili powiedziałem:
- Schluter ma do pewnego stopnia rację. Cholernie mało wiemy o sobie nawzajem.
- Ach, dla ciebie Schluter zawsze ma do pewnego stopnia rację. Ale my - otarła się policzkiem o rękaw
mojej kurtki - my wiemy o sobie mnóstwo rzeczy.
Uśmiechnąłem się do niej.
- My oboje, owszem. Od dwóch lat zajmujemy się sobą. Ale reszta... Kiedy skończą szkołę, nie będzie mi
brakowało nikogo ani spośród uczniów, ani nauczycieli.
- Nauczycieli! - krzyknęła Tina z przerażeniem. -Do tego miałoby dojść?
- To nie jest śmieszne. Po tyłu wspólnie przeżytych latach...
- No, nie wiem. Zespół klasowy właściwie nie istnieje już od dwóch i pół lat, bo uczymy się w różnych gru-
pach. I to idiotyczne zbieranie punktów! Wszyscy mają teraz dostatecznie dużo roboty z odbębnianiem
tych gównianych wypracowań klasowych. Na wspominki będzie czas później, koło siedemdziesiątki. Hej!
Jesteśmy na miejscu. Otwórz oczy albo drzwi, albo jedno i drugie!
Weszliśmy do lokalu i zajęliśmy miejsca. Na stoliku stał wazonik z plastikowym tulipanem. Na ścianach
wisiały plakaty z różnymi hasłami: Wszyscy jesteśmy cudzoziemcami! Naziści precz! Moją ojczyzną jest Zie-
mia! Żadnych dzieci z komórki!
Roześmiałem się i przeczytałem Tinie ostatnie hasło.
3
- A niby skąd mają się brać dzieci, jeśli nie z komórki?
- Tu chodzi o to, żeby nie manipulować dziedzicznością - wyjaśniła Tina. - Żeby pewnego dnia ziemia nie
zaludniła się sklonowanymi zombi.
- Wyobraź sobie, że powstaje jeszcze jedna Tina. Ciekawe, w której się zakocham?
- W żadnej. Jeśli dojdziemy aż tak daleko, coś takiego jak miłość przestanie istnieć. Wszyscy będziemy
nudni, jak ten plastikowy kwiatek. Niektórzy ludzie już dziś są tacy. Na przykład Katja. Próhowałam
kiedyś z nią pogadać. Szlo to jak z kamienia! Wydawało się, że nic jej nie interesuje. Ani szkoła, ani kino,
ani w ogóle nic. Ona interesuje się tylko sobą.
- Porażająca logika - odparłem z rozdrażnieniem. -Dlaczego twoim zdaniem interesuje się sobą, skoro w
ogóle niczym się nie interesuje?
- To się po prostu wyczuwa. Poznaje po tym, jak chodzi, jak trzyma głowę, po wszystkim. Ty wiesz to
lepiej.
- Gadanie!
- Uważasz, że jest zwariowana? - dociekała Tina.
- Nie zastanawiałem się nad nią. Zwłaszcza ostatnio. Ale można powiedzieć, ze wyrastaliśmy razem.
Mieszkała kiedyś w sąsiednim domu.
- Opowiedz o tym.
- Kiedy nie ma o czym. A ja mam chwilowo inne sprawy na głowie niż Katja Bloch.
- Nie jesteś jedynym, który ma inne sprawy na głowie - westchnęła Tina.
Zapłaciliśmy rachunek i wyszliśmy. Po oświetlonym świecami lokalu świat na zewnątrz wydawał się
bardzo jasny. Tina spojrzała na mnie pytająco.
- Zobaczymy się dziś wieczorem?
- Myślę, że powinienem wreszcie zacząć coś robić. Sama obecność w szkole już nie wystarcza.
11
- Idiotyczna matura! - jęknęła Tina. - Będę szczęśliwa, kiedy ten stres wreszcie się skończy.
- Ja też. Zadzwonię wieczorem.
- No to cześć!
Cmoknęła mnie w policzek, zarzuciła torbę na lewe ramię i ruszyła w poprzek ulicy. W tej samej chwili
rozległ się pisk gwałtownie hamującego samochodu.
- Uważaj, do cholery! - wrzasnął rozjuszony kierowca.
- To ty uważaj, palancie! - rzuciła Tina z promiennym uśmiechem.
Popatrzyłem za nią i ruszyłem w przeciwnym kierunku. Powinienem pójść w stronę przystanku autobuso-
wego, ale nagle odechciało mi się wracać do domu. Właściwie nie miałem na nic ochoty, ale tak sterczeć
na ulicy też nie mogłem. Ostatnio często bywałem roz-kojarzony. Obojętnie, gdzie w danym momencie
byłem, nigdy nie wydawało mi się to miejscem właściwym.
Szedłem ulicą bez pośpiechu. Pod jedną z księgarni przystanąłem. Zatrzymywałem się tam prawie zawsze,
często zaglądałem do środka. Był tam również antykwariat, w którym trafiały się za bezcen książki w kie-
szonkowych wydaniach. Miałem czas, więc wszedłem. Znalazłem kilka nowych książek, niestety
opatrzonych stemplem: Defekt. Wolałem raczej używane, ale bez braków. W niektórych egzemplarzach
widniało czasem na stronie przedtytułowej nazwisko poprzedniego właściciela. Myszkowałem po regałach,
chociaż niczego nie zamierzałem kupować. Mówiłem to sobie za każdym razem, a mimo to niemal zawsze
wychodziłem z dwiema lub trzema książkami. Tym razem znalazłem W Meksyku śmierć przychodzi szybko
Raya Bradbu-ry'ego za trzy marki i jakąś książkę o motylach za dwie. Motyle mnie nie interesowały. To był
bzik Katji. Od pewnego czasu pod każdym listem, który do mnie pisała, naklejała motyla.
Na ulicy wsadziłem obie książki do torby i poszedłem
4
do pobliskiego ogrodu botanicznego. Odczytałem kilka łacińskich nazw na tabliczkach wetkniętych w
ziemię: wilczomlecz obrotny [Euphorbia helioscopis), wilczomlecz sosnka [Euphorbia ciparissias) i tak dalej.
Nie byłem w stanie zapamiętać tych nazw. Zresztą po co? Nie zamierzałem studiować botaniki. Jeśli w
ogóle chciałem cokolwiek studiować.
Ilekroć próbowałem trzeźwo zastanowić się nad swoją przyszłością, dostawałem zawrotu głowy, jakbym
posuwał się na dwoimetrowych szczudłach. Od nadmiaru możliwości całkowicie traciłem orientację.
Teraz jednak pozostawiłem przyszłość w spokoju i ruszyłem trochę szybciej. Z naprzeciwka szła jakaś
młoda kobieta z trzy- lub czteroletnim dzieckiem. Dzieciak wyrwał się matce i wpadł wprost na mnie.
- Tylko mnie nie przewróć, mały! - powiedziałem, przytrzymując chłopca za ramię.
Spojrzał i roześmiał się zadowolony. Potem uwolnił się z uścisku i pobiegł dalej. Nagle odwrócił się i za-
wołał:
- Nie jestem chłopakiem! Mam na imię Christina!
- A ja Michael! - odkrzyknąłem.
Katję poznałem, kiedy miałem pięć lat. Któregoś dnia odkryłem w ogrodzie sąsiedniego domu dziewczynkę,
kopiącą w ziemi niebieską łopatką. Przedarłem się przez jodły, przystanąłem.
- Mieszkasz tutaj? - zapytałem. Nie odpowiedziała.
- Mam na imię Michael.
- A ja nazywam się Katja Loch.
Pewnie powiedziała: Bloch, a ja po prostu źle zrozumiałem, w każdym razie nazywałem ją potem często
Katją Loch. Żeby ją rozzłościć.1
Chodziliśmy razem do szkoły, byliśmy przyjaciółmi.
13
1Po niemiecku der Bloch znaczy: pień, kłoda, a das Loch - dziura, jama (przyp. tłum.).
Kiedy Katja nie mogła przyjść na lekcje, przynosiłem jej tematy zadań domowych. Katja traktowała je bar-
dzo poważnie. Wszystko zresztą traktowała bardzo poważnie.
Na ulicy Dworcowej pod światłami stał sznur samochodów. Przemknąłem między nimi na drugą stronę,
na przystanek. Nadjeżdżał właśnie mój autobus. Usiadłem na samym końcu wozu i wyciągnąłem pod-
ręcznik do historii. W czasie półgodzinnej jazdy zawsze mogłem wkuć kilka ważnych faktów.
Mieszkaliśmy na wsi, pośród łąk i pól, kilka kroków od lasu. Mieliśmy kury, owce i kilka kotów.
Przed dwoma laty rodzice kupili stary wiejski dom, przedtem jednak zapytali nas po przyjacielsku o zda-
nie, OHver, mój młodszy brat, i ja byliśmy przeciwni przeprowadzce.
- Nigdy! - powiedziałem. - Nie wyniosę się na takie pustkowie. To przecież czyste szaleństwo!
- Zanudzicie się tam na śmierć - dodał OHver -a my razem z wami.
- W takim razie dokupię od razu kawałek gruntu na familijny grobowiec - powiedział spokojnie ojciec i na
tym się skończyło.
Początkowo często narzekałem na dojazdy autobusem, oddalenie od przyjaciół i inne niedogodności, ale z
czasem spodobała mi się i okolica, i nasze stare domostwo. Dom pełen był odgłosów - trzeszczały belki, w
okiennicach wył wiatr, deski podłogi skrzypiały przy każdym kroku. Na poddaszu można się było położyć
na starej słomie i marzyć. Tam nikt nikomu nie przeszkadzał. Co najwyżej jakaś mysz i polujący na nią
kot.
Rodzice spierali się jedynie o to, gdzie należy posadzić cebulki tulipanów i o tym podobne sprawy. Twier
5
dzili nawet, że sprzeczki są na wsi bardziej odświeżające niż w mieście. I rzeczywiście, do żadnych po-
ważniejszych sporów nie dochodziło. Życie na wsi pozwoliło im - jak mówili - przezwyciężyć kryzys. Bo był
czas, kiedy nie umieli niczego razem przedsięwziąć. To znaczy - niczego pięknego.
Wysiadłem z autobusu i głęboko odetchnąłem. Wiejskie powietrze naprawdę pachnie inaczej. Żadnych
spalin! Tylko wiosną i na jesieni zapach obornika. No i ten wypoczynek dla uszu. Żadnego warkotu
silników, jazgotu klaksonów i pisku hamulców.
Naprzeciw sunął na rowerze 01iver. Zahamował tuż przede mną, aż żwir prysnął mu do kolan.
- Hcdlo, brother! - rzucił na powitanie.
- Hallo - wymamrotałem niewyraźnie; dopiero teraz zwróciłem uwagę na jego ufarbowane na czerwono
włosy.
- Mam has been waitingfor you. We had dinner about two hours ago!
- Nie umiesz tego powiedzieć po niemiecku?
- Is German so beautiful? Mówisz, jak ci ze Związku Wypędzonych. Take it easy, big brother! - Poradził mi
na zakończenie i odjechał.
Ołiver ma piętnaście lat. Wygląda tak, jakby musiał donaszać ciuchy po młodszym bracie. Nogawki spodni
sięgają mu ledwie poza kolana, bawełniane koszulki nie zakrywają pępka, a wierzchnie okrycia są jeszcze
bardziej kuse. Nasza matka przepowiada mu wczesne dolegliwości związane z nerkami, ale on nie
zaprząta sobie tym głowy. Dopóki ma dostatecznie dużo na talerzu i nikt nie komentuje trądzika na jego
twarzy, dopóty świat jest wedle niego w porządku. Tak mi się przynajmniej wydawało, choć pewności nie
miałem.
Tuż przed domem podszedł do mnie kot. Pochyliłem się i zacząłem go głaskać. Zamruczał zadowolony, a
kiedy miał już dosyć karesów, poszedł swoją drogą.
Przed drzwiami domu stała matka.
15
- Gdyby trzy lata temu ktoś ml powiedział, że tak dobrze będę się czuła na wsi, roześmiałabym mu się w
twarz - oznajmiła.
- To zawsze jeszcze możesz zrobić. Co jest do jedzenia? - zapytałem.
- Zupa szpinakowa - odparła z taką dumą, jakby zapowiedziała menu złożone z siedmiu dań.
- Znowu?! Jeśli już żyjemy na wsi, to posiłki mogłyby być solidniejsze.
- Najważniejsze, że w ogóle są - odparła, wchodząc do kuchni. - Jak tam w szkole?
- Jak zawsze.
Zdjąłem kurtkę i rzuciłem ją na wolne krzesło. Matka nalała mi zupy na talerz. Jadłem, a ona usiadła na-
przeciw i przyglądała się w milczeniu. Wiedziała, że nie lubię rozmawiać o pustym żołądku.
Gdyby ktoś mnie zapytał, jaka jest moja matka, odpowiedziałbym, że to kobieta, która zdejmuje pokrywkę
z garnka, zanim mleko wykipi.
Kiedy zaspokoiłem pierwszy głód, powiedziałem:
- Właśnie spotkałem 01ivera. Ciągle jeszcze mówi stylem podręcznika Angielski dla początkujących.
- Każdy musi przez to przejść - stwierdziła spokojnie.
- Pomalował sobie włosy na czerwono!
- Na to wygląda.
- Kolor w sam raz do jego pryszczy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin