Marion Lennox
Nie bój się uczuć
Minęły już tezy godziny, a nie pojawił się jeszcze żaden krokodyl. Turyści byli niezadowoleni i rzucali niechętne spojrzenia na Rose O’Meara. Wynajęli ją, żeby w trzęsawiskach rzecznych zobaczyć gada i tylko jego widok mógł zmienić ich nastrój.
Niewielka łódź Rose wpływała w kolejne odnogi rzeczne, a właścicielka bacznie rozglądała się po brzegach i jednocześnie opowiadała o życiu zwierząt na namorzynowych mokradłach. Pokazywała różne rodzaje błotnych krabów, kilka razy wyłączała silnik, aby jego warkot nie zakłócał ptasiego śpiewu. Wysoki, słodki krzyk kacyka wart był podróży w górę rzeki, a czasami Rose wręcz myślała, iż wart jest niemal rezygnacji z kariery zawodowej.
Turyści na ogół zgadzali się z nią, ale obecna grupa natarczywie domagała się krokodyla. Zbliżali się do ostatniego zakola i Rose ciężko westchnęła. Będzie musiała zaproponować im zwrot opłaty za rejs, co oznacza utratę tygodniowego zysku.
Ostatecznie jednak Wielka Berta jej nie zawiodła. Olbrzymi krokodyl do połowy skrył się w korzeniach drzew tropikalnych i wygrzewał w błocie, z daleka bardzo podobny do nieszkodliwego pniaka. Rose podpłynęła trochę bliżej, a wśród turystów wreszcie zapanowało podniecenie.
– Czy on pożera ludzi? – dopytywał się ze zgrozą mały chłopczyk, któremu bardzo podobała się pani kapitan. Ktoś na przystani nazwał ją „panią doktor”, co było zabawne w przypadku „łowczyni” krokodyli, potem jednak, gdy „pani doktor” wyciągnęła chłopcu ze stopy wielką drzazgę i nic nie zabolało, mały pomyślał, że może stąd ten przydomek.
Jego zdaniem, właścicielka łodzi była bardzo ładna. Miała gęste, ciemno-rude włosy i błyszczące, zielone oczy, aczkolwiek wyglądała na nieco zaniedbaną.
– Jest bardzo wielki – powiedziała Rose i aby zaspokoić dziecięcą potrzebę emocji, dodała: – Na twoim miejscu nie wystawiałabym palców za burtę.
– A skąd pani wie, że to ludożerca? – napastliwie zapytała starsza dama, która przez cały czas podróży najgłośniej dawała wyraz swoim pretensjom.
– Najlepiej chyba sprawdzić – oznajmiła Rose z wymuszonym uśmiechem. – Gdyby ktoś z państwa chciał zgłosić się na ochotnika...
Turyści wybuchnęli chóralnym śmiechem i nastrój całkowicie się zmienił. Uczestnicy wycieczki uznali na koniec, że nie był to stracony czas. Dzięki Bogu, myślała ponuro Rose. W końcu obwoziłam ich godzinę dłużej niż zwykle, na co poszło mnóstwo paliwa. A przy stanie jej interesów...
W drodze powrotnej już na wirażu rzeki zobaczyła, że jej miejsce na przystani jest zajęte. To była kropla, która przepełniła czarę. Rose dopłynęła do burty wielkiego jachtu i zawołała na cały głos:
– Hej! Jest tam kto? Zajęliście moje miejsce.
Nikt nie odpowiedział. Lśniący bielą i niebieskością jacht kołysał się lekko na cumie i dopiero teraz Rose dostrzegła starannie wymalowany napis: „Wodne ambulatorium”.
Ambulatorium? Co tu się...
– Czy wysadzi nas pani wreszcie? – dopytywała się zirytowana dama. – Jesteśmy już ponad godzinę spóźnieni.
W tej sytuacji Rose mogła jedynie wysadzić pasażerów przy drugiej przystani, co zdecydowanie nie przypadło im do gustu. Kiedy przeprosiła już po raz dziesiąty i po raz kolejny zdecydowanie odmówiła zwrócenia pieniędzy pani Henry – która zapłaciła, owszem, za przejażdżkę, ale nie za półkilometrowy marsz do miasta – była na granicy histerii. Pożegnawszy się z turystami, zdecydowanym krokiem ruszyła ku górnej przystani, aby powiedzieć właścicielowi jachtu, co o nim myśli.
Ten jacht, który zajął jej miejsce, był dziesięć razy większy i milion dolarów droższy od jej łodzi. Sama kabina jest większa od mojego domu, pomyślała Rose z goryczą. Ogromne okna były przyciemnione, aby nie pozwolić gapiom na zaglądanie do środka. „Wodne ambulatorium”, przypomniała sobie ze złością.
Wejście na pomost – pomost opłacany przez Rose – blokował szlaban i tablica z napisem: „Porady medyczne na pokładzie jachtu od poniedziałku do piątku. Proszę o wcześniejsze zgłaszanie wizyt. Dr med. Ryan Connell, AKTM”. I numer telefonu oraz godziny przyjęć.
AKTM – czyli członek Australijskiego Królewskiego Towarzystwa Medycznego. Proszę, proszę. Rose przemknęła pod barierką i wkroczyła na pokład „Mandali”.
Nigdy jeszcze nie była na tak wielkiej łodzi. Luksusowe jachty zawijały niekiedy do Kora Bay, ale ich właściciele nie zadawali się z osobami takimi jak Rose, która patrzyła teraz zazdrośnie na olinowanie i mosiężne skuwki. Gdyby mogła sobie na takie pozwolić... Ale jej „Krokodylek” urządzony został z myślą o oszczędności, ale to słowo było chyba nie znane właścicielom jachtu.
Wydawało się...
stare_pudlo