Rose Emilie - Syn milionera.doc

(1269 KB) Pobierz
Emilie Rosę

Emilie Rose

Syn milionera

 

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Lily West wpadła jak burza przez frontowe drzwi Restoration Specialists, Incorporated, firmy zajmującej się renowa­cją zabytków. Musiała rozprawić się z tym skunksem, który próbował oszukać jej brata i zatrzeć za sobą ślady.

RSI mogła mieć doskonałą reputację w adaptowaniu za­bytkowych budynków dla potrzeb nowoczesnego świata, ale to nie upoważniało do sporządzenia takiego kontraktu, któ­ry był dla partnerów niekorzystny i zmuszał do rezygnacji ze współpracy. A Lily nie mogła na to pozwolić, jeśli chciała utrzymać rodzinną firmę.

Obcasy jej butów stukały głośno o twardą drewnianą podłogę, gdy szła w stronę dziewiętnastowiecznej lady baro­wej, przerobionej na recepcję. Mimo wypełniającej ją złości nie mogła nie podziwiać sposobu przekształcenia zabytko­wej przędzalni w nowoczesną siedzibę RSI. Wysokie okna. Dużo światła. Doskonałe warunki dla roślin. Ale niestety, nie było tu żadnych. Dla kogoś kochającego rośliny tak jak ona, pomieszczenie wydawało się całkowicie nagie.

Za ladą recepcyjną nie było nikogo i komputer był wy­uczony. Ale jeśli wszyscy już wyszli, bo przecież rozpoczy­nał się weekend, to dlaczego frontowe drzwi zostawiono ot­warte?

Sfrustrowana, zabębniła krótko obciętymi paznokciami w błyszczącą powierzchnię lady recepcyjnej. Jeśli w prze­ciągu trzydziestu minut nie zostaną wniesione poprawki do kontraktu, Gemini Landscaping, rodzinna firma jej i jej bra­ta bliźniaka, przepadnie. Trzydniowy termin odwołania koń­czył się dziś o piątej po południu, a Trent nie uprzedził jej wcześniej, bo sam nie bardzo wiedział, co podpisał. Jak zwy­kle, nie zwracał uwagi na drobiazgi.

-              Jest tu ktoś? - zawołała głośno, ale wróciło do niej tylko echo, odbite od wysokiego sufitu i ścian.

Zacisnęła palce na zwiniętym w rulon kontrakcie i rozej­rzała się badawczo po -trzypiętrowym westybulu. Na drugim piętrze paliło się światło. Zaczęła wspinać się po kutych, że­laznych schodach, ciągnących się wokół balkonu otaczające­go obszar recepcyjny.

W oświetlonym pokoju siedział przy biurku barczysty mężczyzna o wypłowiałych od słońca włosach. Zapukała w otwarte drzwi.

Spojrzał na nią błękitnymi oczami. Wstrzymała z wraże­nia oddech. Zobaczyła przed sobą wspaniałą twarz o arysto­kratycznych rysach.

- Czego pani sobie życzy? - spytał głębokim głosem.

- Jestem Lily West z Gemini Landscaping. Muszę koniecznie porozmawiać z kimś z RSI o naszym wspólnym kontrakcie.

Podniósł się zza biurka. Był bardzo wysoki. Miał co naj­mniej sześć i pół stopy wzrostu, prawie tyle, co jej brat. Po­czuła się przy nim mała i krucha. Ubrany był w koszulę z lo­go firmy wyhaftowanym na przedniej kieszonce. Koszula i opinała mu dobrze rozwinięte mięśnie. Był prawdopodob­nie pracownikiem fizycznym.

- Muszę mówić z kimś z dyrekcji.

- Właśnie pani rozmawia. - Wyciągnął do niej rękę. - Je­stem Rick Faulkner, szef Biura Projektów Architektonicz­nych.

Nazwisko wydało się jej znajome, ale była pewna, że nie spotkała go wcześniej.

Przez chwilę patrzyli na siebie i Lily pożałowała, że przed przyjściem tutaj nie znalazła czasu na zrobienie sobie ma­kijażu.

- Czy ma pani jakiś problem, panno West?

Pytanie to uprzytomniło jej, że ciągle trzyma dłoń w jego ciepłym uścisku. Cofnęła rękę.

- Ten kontrakt śmierdzi jak świeży obornik. Albo zostaną wniesione do niego poprawki, albo wycofam się z umowy.

W zabójczym uśmiechu odsłonił wspaniałe białe zęby, a w jego oczach zapaliły się iskierki, które zagroziły stabil­ności jej nóg.

- Nie chce pani robić z nami interesów?

- Nie, jeśli zapłatą mają być kopniaki.

Jego uśmiech przygasł.

- To znaczy, że kontrakt nie jest w porządku?

- Nie. I daleko mu do tego.

- Czy to ten? - wskazał na papiery, które trzymała w ręku.

Rozwinęła dokument i podała mu.

- Podkreśliłam kwestionowane akapity. To one sprawiają, że kontrakt przestaje być dla nas opłacalny.

Schylił się nad papierami i zaczął je studiować. Lily rozejrzała się po pokoju. Był urządzony elegancko i z gustem.

- Dlaczego pani nie usiądzie, panno West. Proszę dać mi kilka minut na przestudiowanie tego. - Poczekał, aż zajęła krzesło stojące obok okna i dopiero wtedy zaczął przeglądać papiery Wyciągnął jakąś kartkę i skupił się nad kolumną liczb, przeciągając po niej długim palcem. W pewnym mo­mencie jego twarz zachmurzyła się i zaczął sprawdzać jesz­cze raz.

Lily wyjrzała przez okno. Widok centrum Chapel Hill, małego uniwersyteckiego miasteczka w zachodniej Karoli­nie, otoczonego wzgórzami, stanowił całkiem znośny obraz nawet dla niej, spędzającej większość czasu na łonie natury.

Był dopiero ostatni dzień sierpnia, a liście drzew zaczyna­ły już zmieniać koloryt z powodu suchego lata. Można było przypuszczać, że za miesiąc deszcz czerwonych, pomarań­czowych i żółtych liści obmyje wzgórza i jeśli będzie miała szczęście, dostanie pracę przy oczyszczaniu drzew z liści. Od ubiegłego roku, od śmierci ojczyma, liczyła się dla niej każ­da praca. Takie duże zamówienie jak to zdarzało się bardzo rzadko, ale co z tego, kiedy od samego początku przyprawia­ło ją o ból głowy.

- Czy coś zmieniała pani w tym kontrakcie? Odwróciła się do niego.

- Oczywiście, że niczego nie zmieniałam.

Skinął głową i powrócił do pracy.

Oderwała oczy od jego wypłowiałych blond włosów i za­częła studiować dyplom wiszący na ścianie. Faulkner. Tak, teraz już wiedziała, dlaczego jego nazwisko wydało się jej znajome.

-              Jest pan dzieckiem właściciela?

Zmarszczył brwi, a następnie spojrzał na nią.

-              Mam trzydzieści cztery lata i jestem za stary, żeby na­zywać mnie dzieckiem, ale tak, mój ojciec jest właścicielem RSI.

Nic dziwnego, że Broderick Faulkner III nie nosił garni­turu. Zasady i wymagania odnośnie do ubioru urzędników nie odnosiły się do syna właściciela, ale niewątpliwie miał dyplom architekta. Na półkach znajdowało się wiele modeli, wykonanych z drzewa balsa. W kolekcji były domy miesz­kalne, budynki przemysłowe i klasyczny mustang - wszystko wykonane było z dużą dbałością o szczegóły.

Skrzypienie skórzanego fotela ponownie zwróciło jej uwagę na człowieka siedzącego za biurkiem.

-              Nasz pracownik, zajmujący się tymi sprawami, wyjechał dziś rano na dwutygodniowy urlop. Czy chce pani unieważ­nić ten kontrakt, czy renegocjować?

Gemini bardzo potrzebowała tej umowy. Lily pochyliła się do przodu i oparła dłonie na kolanach.

-              Chciałabym współpracować z waszą firmą, panie Faul­kner, jeśli dojdziemy do porozumienia.

Oparł ręce o biurko. Miał zręczne ręce o długich palcach z zadbanymi paznokciami

-              Pani uwagi są napisane na marginesie kontraktu, prawda?

- Tak.

Bez żadnego komentarza zaparafował i napisał datę przy każdej jej uwadze.

- Czy Trent West, to pani mąż?

- Nie, to mój brat i partner. - Trenta oślepiła możliwość podpisania dwuletniego kontraktu z RSI i przegapił jego kontrowersyjne części.

-              Pani brat powinien dokładniej sprawdzać to, co podpi­suje - powiedział i wyciągnął papiery razem z piórem w jej kierunku. Poczuła dotyk jego ręki, który niczym iskra elek­tryczna podrażnił jej skórę.

Z wrażenia wstrzymała oddech. Niezdolna do zaciśnię­cia palców na piórze, sprawiła, że upadło i stuknęło głośno o blat biurka.

Podniósł je i wręczył jej powtórnie. Pióro rozgrzane było ciepłem jego rąk.

- Parafka i data przy poprawkach - poinstruował ją.

Zrobiła to. Poprawienie kontraktu wydało jej się nadzwy­czaj proste, zbyt proste. Z doświadczenia wiedziała, że boga­ty facet nigdy nie bierze odpowiedzialności za swoje błędy.
To może być jakiś kruczek.

-              Czy jest pan upoważniony do wprowadzenia popra­wek?

Jego usta, wspaniałe usta, zacisnęły się.

- Czy coś pominąłem? Uniosła do góry brodę.

- Tak? - zapytał.

Napotkała jego spojrzenie i odpowiedziała uczciwie.

-              Przyszło mi do głowy, że może byłoby lepiej załatwić to z pana ojcem.

Rick wstał gwałtownie. Jego twarz spoważniała, a mięśnie szczęk napięły się.

-              Ojciec będzie poza miastem aż do środy. Jest to świą­teczny weekend. Albo załatwia to pani ze mną, albo anulu­jemy poprawki i będzie pani zmuszona do renegocjacji kon­traktu z moim kuzynem, który zajmuje się tymi sprawami. Wraca za dwa tygodnie.

- Wobec tego muszę się zgodzić, ale chcę mieć kopię z na­niesionymi przez pana poprawkami - powiedziała, podając mu papiery.

Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i powiedział ener­gicznie.

- Rick Faulkner. - Skrzywił usta. - Przepraszam - powie­dział do niej.

Lily podeszła do okna.

-              Nie, nie zapomniałem o balu. - Jego głos złagodniał.

Lily spojrzała na niego przez ramię i spostrzegła grymas na jego twarzy.

-              Tak, przedstawię ci ją. Nie, nie powiem ci, kim jest... Nie, nigdy jej nie spotkałaś... Nie mogę teraz rozmawiać. Nie je­stem sam. Mamo, zadzwonię do ciebie później.

Odwiesił słuchawkę i przeczesał włosy palcami.

- Przepraszam za przerwę. Zaraz zrobię kopię.

- Matka pana swata?

Roześmiał się, ale nie był to wesoły śmiech.

- Tak i bezustannie prosi o wnuki.

- U mnie jest to samo. Trzeba mieć oczy wokół głowy, że­by uniknąć pułapki. Teraz czuję się, jakbym była na waka­cjach, ponieważ mama wyjechała na kilka miesięcy do Arizony ze swoją przyjaciółką. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Kocham mamę, ale przyjemnie jest przyjść po pracy do do­mu i nie natknąć się od progu na kogoś uważanego przez mamę za odpowiedniego kandydata na mojego męża.

Ten mężczyzna nie dba o twoje żałosne życie miłosne, Li­ly. Dlaczego wiec mówisz mu o tym?

Jego taksujące spojrzenie przyspieszyło rytm jej serca.

- Co pani robi za dwa tygodnie, licząc od jutra?

- Ja? A dlaczego pan pyta?

- Ojciec wydaje bal z okazji przejścia na emeryturę. Mu­szę na nim przedstawić swoją wybrankę, i chciałbym znaleźć taką, która wie, jak uniknąć swatania. Domyślam się, że pani wie, jak to robić.

Lily poczuła, jak skręca się w niej żołądek.

-              No, rzeczywiście - uniosła oczy ku niebu. - Bardzo pa­suję do pana towarzystwa.

Jego wzrok powędrował od jej rozwianych wiatrem wło­sów do roboczych butów i powrócił do oczu.

- Dlaczego nie?

Parsknęła śmiechem, zanim zdołała się powstrzymać.

- Ja noszę dżinsy powalane ziemią, a pana znajome drogie suknie i diamenty.

- A skąd pani o tym wie... ?

- Ponieważ skrupulatnie czytam kronikę towarzyską Chapel Hilł. Dlatego znam te kręgi.

- Czy to znaczy, że odkryłem u pani pewien rodzaj snobi­zmu, panno West?

- Raczej nie. To po prostu kawałek rzeczywistości.

- Rzeczywistość jest taka, jaką sami sobie stworzymy. Co mi odpowiesz, Lily. Pójdziesz ze mną na bal?

- Nie widzę na to szansy, panie Faulkner. Poza tym, nawet nie mam odpowiedniej sukni.

- Mam na imię Rick, a suknię ci kupię.

Z wrażenia cofnęła się do tyłu.

- Nie, nie chcę tego. 

Uśmiechnął się szelmowsko.

- Boisz się pokazać nogi? Uniosła do góry brodę.

- Mam świetne nogi. Mój kot mówi mi o tym za każdym razem, gdy przy nich mruczy.

- Lily, zjedzmy razem obiad. Może uda mi się namówić cię na bal.

Jego urok uderzył w nią niczym fala przypływowa, ale by­ła świadoma kłopotów, w jakie można popaść przez boga­tych facetów. Nagła myśl obudziła w niej podejrzenie. Po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin