Zyke Cizia - Sahara.rtf

(2084 KB) Pobierz
Cizia Zyke - Sahara

 

 

CIZIA ZYKË

SAHARA

(Sahara)

Przełożył Stanisław Wojnicki


Część pierwsza

 

Niamey. Z ciężarówki zeszliśmy zmęczeni i pokryci kurzem. Za ostatnie centymy kupuję dwa lodowate piwa miejscowej produkcji i rozkoszujemy się nimi spędzając chwilę w spokoju i chłodzie.

Ponieważ ma klimatyzację i wygodne wnętrze, Rivoli - bar, w którym znaleźliśmy schronienie - przeznaczony jest w zasadzie dla białych, do których dołączają nieliczni zamożni czarni, na ogół kupcy lub młodzi nigerscy studenci. Właścicielka, gruba matrona o wyblakłym i nieświeżym wyglądzie, ma niesamowity marsylski akcent.

Na zewnątrz jest gorąco i wilgotno. Na ulicach faluje niespokojnie tłum dzikich, ubranych w kolorowe bubu albo w cokolwiek. Powoli, niosąc na głowie miednicę, przechodzą kobiety o imponujących zadkach, zaledwie przysłoniętych kawałkiem materiału. Ten obrazek jak z pocztówki dopełnia widok małych czyścibutów i sprzedawców owoców mango.

Kiedy Miguel opowiadał mi o Afryce, nie zdawałem sobie sprawy Jak bardzo są czarni i jak jest ich dużo. Dla mnie Afryka to była dżungla i pełno zwierząt: przy barze, sącząc whisky, stał podróżnik w kolonialnym kasku, do jego ramienia tuliła się blondynka o ochrypłym głosie, a nad ich głowami pracował ogromny wentylator. Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi szwajcarskiego mieszkania, wiedziałem tylko, że to gdzieś na dole. Na południe, w kierunku słońca?

Po niebezpiecznych związkach z heroiną haust świeżego powietrza stał się konieczny. Powziąłem decyzję w ciągu dwóch minut, i z rękami w kieszeniach zagłębiliśmy się w ten nieznany kontynent... Nieznany, ale nie bezludny! Afryka to przede wszystkim czarni; jest ich dużo i są wszędzie, wielkie roześmiane dzieci ciekawe wszystkiego, do tego stopnia, że chwilami staje się to trudne do zniesienia. Prywatność tutaj nie istnieje.

Najdrobniejszy nasz ruch wydaje się mieć kapitalne znaczenie.

Otacza nas tłum dzikich, którzy obserwują, komentują, opowiadają co widać tym, którzy stoją z tyłu, albo po prostu patrzą na tych dwóch dziwnych facetów. Faktem jest, że nie mają absolutnie nic innego do roboty. Ta świadomość, że jest się gwiazdą otoczoną reporterami, jest z początku przyjemna, ale szybko staje się nużąca. Nie można zrobić kroku, żeby spod ziemi nie wyrosło Murzyniątko, które prosi wrzaskliwie: DDać prezent, szefie?.

Dla nich biały, tubab, to worek z forsą: jest zawsze bogaty. Odkąd zaczęliśmy z Miguelem tę podróż, nie potrafię wbić im do głowy, że należymy do nowego plemienia, o którym tu nie słyszano, plemienia białych bez forsy. Konieczne są długie dyskusje, by to mogli pojąć. Wszystko ma swoją wartość, nawet kawałek sznurka podtrzymujący spodnie Miguela. Każdy ma coś do sprzedania: skórę kajmana, posążek albo siostrę. W Niamey wszyscy interesują się samochodami. Od naszego przyjazdu przychodzą bezustannie.

- Kupię twój samochód, szefie.

- Nie mam samochodu.

- Bardzo dobrze zapłacę, szefie.

- Mówię ci, że nie mam.

- Znam kogoś, kto go kupi, szefie.

Męczą mnie. Odysłam dwóch, dwudziestu, pięćdziesięciu, zanim udaje mi się zaznać chwili spokoju.

- Bardzo przepraszam, przyjechali panowie samochodem?

Zaczyna się.

Ale postać, stojąca przed naszym stolikiem, od razu wydaje mi się bardziej interesująca niż wszyscy poprzedni handlarze razem wzięci. To wysoki facet, bardzo stary i pomarszczony, w niebieskim bubu, w białej mycce na głowie. Ten Murzyn jest muzułmaninem. Ma sympatyczny uśmiech, a jego spojrzenie jest nieprawdopodobnie sprytne. Z tego staruszka tryska inteligencja, tutaj to raczej rzadkość.

- Słuchaj, nie mamy samochodu, nie mamy forsy i chcemy mieć spokój. Jasne? Uśmiecha się jeszcze szerzej i kłania się.

- Czy mógłbym się przysiąść?

Kiedyś wbito mi do głowy, że na osoby starsze nie należy podnosić ręki, a poza tym jego spojrzenie budzi sympatię. Siada i przedstawia się.

- Jestem Ministrem Dobrych Interesów. Wszystko sprzedaję Wszystko kupuję. Śmieje się.

- Jestem Charlie. A to jest Miguel.

Minister. Dobrych Interesów oznajmia, że jest mu bardzo miło, i wyciąga z małego jutowego woreczka orzeszek cola, który zaczyna przeżuwać nie przerywając rozmowy. Tu, w Niamey, podobnie jak w całej Afryce, wszystko można wymienić, kupić lub sprzedać. Robi wrażenie króla handlu, dobrego i sprytnego złodzieja, ale inteligentniejszego od innych, bo bardzo szybko pojmuje, że mówimy prawdę; nie mamy samochodu, ani nawet jednego centyma. Zaskoczenie: zaprasza nas do siebie. Przyjmujemy zaproszenie bez ceregieli.

***

Na zewnątrz nadal piekielny żar i ogłuszający hałas. Nasz nowy przyjaciel kupuje w skleconym z paru desek stoisku trochę cukierków i tłumaczy, robiąc do mnie oko, że ma dużo wnucząt. Zatrzymuje taksówkę, rozklekotanego peugeota 404, która pędzi przez Niamey trąbiąc nieustannie. Minister Dobrych Interesów mieszka w ogromnej kolonialnej willi, koloru brudnożółtego. Kiedy tylko pojawia się, nadbiega chmara dzieciaków i wszystkie wczepiają się w jego bubu. Szczęśliwy wśród tych Murzyniątek, rozdziela wkoło cukierki i klepnięcia w głowę.

Ogród, który kiedyś musiał być pięknym parkiem, zamieniony został w rodzaj wysypiska; pełno tam wraków samochodów na kołkach, rozebranych niemal doszczętnie, starych opon, kawałków żelastwa i bliżej nie zidentyfikowanych przedmiotów. To prawdziwe rumowisko, nieopisany burdel. Willa ma co najmniej piętnaście pokoi, w których roi się od dzieci, lecz są tam także mężczyźni w różnym wieku oraz mnóstwo kobiet. Większość tych ostatnich ma obnażone piersi, noszą tylko rodzaj długiej spódnicy zawiązanej dookoła talii. Tłok panuje wszędzie, w każdym pokoju i nawet na korytarzach; to potomstwo naszego gospodarza. Minister prowadzi nas do pustego pokoju, w którym kilka kobiet pośpiesznie ustawia stolik i żelazne krzesła. Siadamy we trójkę. Mały chłopak przynosi miskę ryżu w sosie, po czym idzie usiąść w kącie pokoju. Tym razem nie chodzi o wnuka, lecz o sierotę, którego Minister Dobrych Interesów przygarnął i który służy mu za boya.

- Jesteś żonaty, Charlie?

- Nie.

- A więc jesteś mądry...

Przerywa, piorunując wzrokiem Miguela, który, nie mogąc się już powstrzymać, zaczął jeść zanurzając rękę w ryżu. Ten dureń pomylił ręce: u muzułmanów jada się wyłącznie prawą ręką. Lewa służy do podmywania tyłka. Tłumaczę to Miguelowi. Minister natychmiast odzyskuje dobry humor i kontynuuje swoje wywody.

- Kobiety są do niczego, Charlie. Kto może o tym wiedzieć lepiej niż ja, który miałem ich siedem i który codziennie patrzy na rezultaty?

Wskazuje mi na otaczające nas ludzkie mrowie i wzdycha. Miał osiemnaście córek i dwóch synów, z których jest bardzo dumny. Za każdym razem, kiedy któraś z tych panienek się puści, przybywa mu nowy smarkacz.

- Więc co mam zrobić, żeby ich wyżywić, hę? Robię biznes, to jedyne wyjście; wszystko sprzedaję, wszystko kupuję...

Śmieje się, a z oczu tryska mu wesołość.

- I zarabiam. Widzisz, Charlie, tutaj kobiety drogo kosztują.

Afryka ma więc przynajmniej jedną cechę wspólną z innymi krajami Trzeciego Świata, w Azji i Ameryce, które poznałem. Wydaje się, że miłość to choroba Zachodu. Romanse są mniej ważne niż przeżycie, trzeba mieć pełny żołądek, żeby zajmować się miłosnymi uniesieniami.

- Tutaj, Charlie, masz pieniądze, to masz kobiety. Ale uwaga: no money, no fuck.

Sam to też tak zrozumiałem; najpiękniejsza gęba na nic się nie przyda, afrykańskie damy czułe są jedynie na banknoty.

Zajadając i żartując. Minister tłumaczy mi, jak zarabia swoje pieniądze. Większość jego interesów to samochody, używane części zamienne i wozy, których sprzedaż w tym kraju, jak się wydaje, może być bardzo intratnym zajęciem. Sprzedaje swoim rodakom, ale robi również interesy ze swoimi dostawcami, Europejczykami.

- W tej chwili pracuję z dwoma Francuzami, z Bordeaux, będą tu dziś wieczór. Ale teraz czas, żebyście trochę odpoczęli.

***

Mały boy prowadzi nas do pokoju, gdzie czekają na nas dwa cebrzyki z wodą. Dostosowujmy się do miejscowego zwyczaju, nakazującego spać, kiedy jest zbyt gorąco, by pracować.

Na krótko przed kolacją pojawiają się Europejczycy. Jest ich trzech, a raczej dwóch i jeden. Ten ostatni to klasyczny turysta, mały z brzuchem wystającym poza szorty, prościutki przedziałek z boku, nie zagojone oparzenia słoneczne, kraciasta koszula i sandały, krótko mówiąc, przeciętny bałwan na wakacjach.

Minister przedstawia mi go jako Ciastkarza.

Dwaj pozostali to cwaniacy, gangsterzy z francuskiego południowego zachodu. Frederic to wysoki, milczący brunet. Nosi okulary intelektualisty, zza których patrzą zimne oczy: prawdziwy skurwysyn. Alain, jego kumpel, też wygląda na skurwysyna, ale dużo sympatyczniejszego.

Jestem jeszcze zmęczony, ale po tej długiej sjeście czuję się odprężony i nie mam zupełnie ochoty na nawiązywanie bliższej znajomości. Nie zdradzam im, że całą swoją młodość spędziłem w Bordeaux. Sami też nie podejmują wysiłków, żeby ze mną rozmawiać.

Na kolację znowu dostajemy ryż podlany pikantnym sosem z roślinnymi przyprawami. Dla Afryki nie ma miejsca w przewodniku gastronomicznym.

Miejscowa trawka jest za to doskonała. Miguel zrobił ogromnego skręta za pomocą kartki z Biblii, którą ukradł w Watykanie. Ponieważ wewnątrz żar jest nie do zniesienia, rozkładamy sobie na noc posłania na dachu. W Afryce jednym z nielicznych przyjemnych momentów jest chłód świtu: kilka minut spokoju. Ale dzisiaj Miguel zadecydował, że będzie inaczej. Miguel to mój towarzysz podróży, miły wariat. Dlatego właśnie postanowiłem mu pomóc i jest jeszcze ze mną.

Bardzo wysoki, chudy jak pająk, podkreśla jeszcze to wrażenie nosząc stale czarne spodnie, obcisłe niczym druga skóra. Ogromna klamra u pasa robi wrażenie, jakby miała przeważyć go do przodu. Jego włosy, czerwone, zielone i niebieskie, dawniej wygolone po bokach, zwisają mu na plecy w postaci długiego, brudnego końskiego ogona.

Jego kostki i przeguby pokryte są bransoletami, które brzęczą przy każdym kroku. Mówi mało, ale dużo się śmieje. Choć jest całkowicie nieodpowiedzialny, Miguel ma czasami przebłyski geniuszu, jak tego ranka, kiedy zamienił część swojego żelastwa na starą trąbkę, poniewierającą się w ogrodzie Ministra. Teraz, stojąc na baczność i na granicy apopleksji, usiłuje wydobyć z niej jakieś dźwięki i działa wszystkim na nerwy. Nalewam sobie kawy do pożyczonej menażki. Boy wykorzystuje krótką chwilę ciszy, by włączyć na cały regulator radio, ale nie udaje mu się złapać żadnej stacji. Wychodzę pogadać z Alainem, małym cwaniakiem z Bordeaux, który ziewa przyglądając się, jak kilka wnuczek Ministra myje się na podwórzu, co stanowi piękny, wzruszający widok. Woda ścieka po ich ledwo rozkwitłych ciałach, młode piersi sterczą dumnie, krągłe pośladki dopraszają się gwałtu. To jeszcze uczennice, ale już kobiety.

- Piękne są, co?

- O, kurwa!

- Jesteś z Brodeaux, Alain?

- Tak.

- Ja też.

Alain patrzy na mnie zaskoczony:

- Niemożliwe, jesteś z Bordeaux?

- No przecież ci mówię.

I już. Szowinizm przydaje się również do zdobywania sobie kumpli. Dołączył do nas Fred i po półgodzinie, siedząc przy pierwszej tego dnia anyżówce, doszukujemy się wspólnych znajomych. Dyskutujemy tak cały ranek, a popołudnie schodzi nam na opowiadaniu o naszych najlepszych numerach. Po niezawodnym wieczornym ryżu Alain, coraz bardziej rozgadany i chełpliwy, wyjaśnia mi, na czym polega ich handel.

Wystarczy kupić we Francji używany samochód, jak najtaniej, sprowadzić go stamtąd, przejechać przez pustynię i sprzedać go za dobrą cenę w Niamey, gdzie oczywiście Minister Dobrych Interesów zajmuje się negocjacjami.

Przejechać przez pustynię, żeby dotrzeć aż tutaj, to mnie interesuje.

- I można na tym zarobić?

- Człowieku, to kopalnia złota! To interes stulecia! Te czarne bałwany kupują byle co, i wierz mi, że mają forsę. Masz cztero albo pięciokrotne przebicie za każdym razem.

Piętnaście dni na podróż i przejazd przez pustynię, tydzień do dziesięciu dni na sprzedaż, zabawa tu, zabawa w Bordeaux, i następny kurs.

- A przejazd przez pustynię?

- Pustynia? Spokojnie! To pestka.

Nie może się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć mi o podróży hiszpańskiego księdza, którego ostatnim razem zabrali na południu Algierii.

- Utknął tam. Więc powiedzieliśmy mu: DProszę księdza, prosimy do nas, a on nam na to: dziękuję.

Wybucha śmiechem, i opowiada dalej:

- Po paru kilometrach Alain otworzył torbę Wielebnego Ojca i dla żartu wyrzucił przez okno pierwszą rzecz, jaka wpadła mu pod rękę. Ksiądz nie śmiał nic powiedzieć. Zachęcony tym Alain powyrzucał po kolei wszystkie jego rzeczy. Ponieważ szary ze strachu ksiądz nadal nie reagował, rozwścieczony Alain kazał mi się zatrzymać, nasrał w piach, sprofanował kilka stron Biblii, po czym, żeby zwiększyć jeszcze świętokradztwo, wsadził krucyfiks w swoje odchody. Nie pozostawało nam nic innego, jak zostawić świętego męża, który zaniemówił ze strachu, na środku szlaku, żeby poczekał na następną ciężarówkę.

Wydaje się, że jest to dla nich świetny dowcip do opowiadania i tarzania się ze śmiechu! Tacy to właśnie ludzie...

Najzabawniejsze jest to, że obaj skończyli tę samą surową religijną szkołę, która zrobiła z nich bandytów. To sympatyczni kłamcy i oszuści pozbawieni jakiejkolwiek moralności. Spokojnie upływają mi dni spędzone na rozmowach z Ministrem i tymi dwoma aniołkami.

Dziś wcześnie rano poszedłem się przejść. Niamey to miasto wilgotne i hałaśliwe. Ranne godziny to okres największego rozgardiaszu na ulicach, zwłaszcza w dzielnicy wielkiego bazaru, prawdziwego labiryntu słomianych dachów, kipiącego krzykliwymi kolorami i ruchliwym tłumem.

Większość Afrykanów to handlarze. Ci, którym wiedzie się najgorzej, siedzą na ulicy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin