Lebbon Tim - Noreela 01 - Zmrok.doc

(2520 KB) Pobierz
Tim Lebbon - Zmrok

Tim Lebbon

ZmroK

Przekład Sławomir Kędzierski

2010


Tytuł oryginału

Dusk

 

Warszawa 2010

Wydanie I

 

ISBN 978-83-241-3656-8

 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63

tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl


Tracey, Ellie i Donowiz miłością



Część 1

Zwiastuny nocy


1

Kiedy Kosar zobaczył jeźdźca, znów rozpoczął się koniec świata.

Koń szedł stępa w stronę wioski, jeździec poruszał się płynnie w rytm kroków wierzchowca, otulony ciemnoczerwonym płaszczem z kapturem ocieniającym twarz. Dłonie miał oparte na udach. Koń sam wybierał drogę. Wodze zwisały luźno po obu stronach łba, grzywę zlepiał brud, niepodkute kopyta stukały, wzbijając obłoki kurzu z wysuszonej ziemi. Tylko jeden jeździecchyba nieuzbrojony.

Skąd więc Kosar mógł wiedzieć, że za nieznajomym podąża śmierć?

Skrzywił się, przerwał pracę i przykucnął. Ciepły wiatr muskał obdarte ze skóry czubki palcówpiętno złodziejai na kilka bezcennych chwil łagodził ból. Krew ciekła, mieszała się z kurzem na rękach i między palcami, po czym krzepła w strup pękający przy każdym napięciu mięśni dłoni. Jątrzące się rany stale przypominały o błędach przeszłości.

Kosar uznał, że rowy melioracyjne mogą jeszcze trochę poczekać. Podjęcie decyzji o ich poprowadzeniu zajęło wiosce dwa lata i chwila dłużej nie ma znaczenia dla zbóż marniejących i umierających na polach. Poza tym uprawy potrzebowały czegoś więcej niż tylko wody, chociaż większość mieszkańców nie chciała przyjąć tego do wiadomości. A teraz jego uwagę przykuło coś o wiele ciekawszego, coś, co mogłoby wnieść nieco emocji w nędzne zbiorowisko chałup, bud i zaniedbanych domostw, które ośmielało nazywać się wioską.

Patrzył na drogę i postać w oddali. Tak, tylko jeden człowiek, ale groźna aura spowijała go niczym mgliste wspomnienie złych czynów. Kosar spojrzał w drugą stronę, ponad starym kamiennym mostem, na wioskę. Nad strumieniem bawiły się dzieci; nurkowały i wynurzały się z radością, gdy udało im się złapać rybę. Pijaczkowie siedzieli w milczeniu przed karczmą, wypełnione do połowy kubki z berbeluchą nagrzewały się na słońcu, a połowa ich zawartości już krążyła w żyłach, zapewniając kilka bezcennych godzin otępienia. Pozorną ucieczkę, na którą Kosarowi złodziejowi nikt nigdy nie pozwoli. Przynajmniej nie tam, gdzie przestrzega się jakiegoś prawa.

Tego dnia na rynku był niewielki ruch, ale paru handlarzy wystawiło towary i w zamian za nie dostawało od wieśniaków tellany lub coś na wymianę. Na jednym straganie wisiały obdarte ze skóry futroperzeich wątroby wchłonęły rhellim, narkotyk wywołujący seksualną ekstazę. Kosar zdążył dostrzec już troje ludzi odchodzących ukradkiem z oczami wbitymi w ziemię i futroperzami ukrytymi pod koszulą. Może dziś wieczorem ich dzieci nie będą miały co jeść, ale przynajmniej rodzice naprawdę sobie dogodzą. Inny przekupień sprzedawał amulety, jakoby z Kang Kang, licząc na to, iż strach i lęki związane z tym miejscem sprawią, że nabywcy nie zauważą, że świecidełka są fałszywe. Byli też handlarze żywnością, oferujący owoce z Równin Cantrass. Ale podróż stamtąd trwała długo, droga była trudna i większość owoców straciła żywe barwy.

Kosar znowu spojrzał w stronę obcego. Był już o wiele bliżej i w ciężkim powietrzu niósł się stukot kopyt. Postać w siodle niemal niedostrzegalnie uniosła głowę. Płaszcz zafalował, wpuszczając w siebie promień światła. Kosar zmrużył oczy, usiłując dostrzec twarz ukrytą pod kapturem. Jego wzrok osłabiony latami spędzonymi w jaskrawym słońcu i kiepskim jedzeniem nie był już tak dobry jak kiedyś, ale nigdy go nie zawiódł.

Twarz nieznajomego była równie czerwona jak jego płaszcz.

Kosar wstał i osłonił oczy przed słońcem. W pierwszym odruchu chciał złapać kilof, aby w razie potrzeby zatoczyć nim morderczy łuk. Potem zapragnął odwrócić się i uciec. Zdziwiło go to. Zawsze był złodziejem, ale nigdy tchórzem. Dlatego wciąż żył i dlatego mógł żyć wśród ludzi nawet ze straszliwymi, niegojącymi się piętnami na palcach.

Słuchał także głosu wewnętrznego. Do przetrwania potrzebny był instynkt i Kosar kierował się nim zawsze, kiedy tylko mógł.

Ale nie tym razem. Ukradkiem ruszył rowem w stronę mostu. Każdy krok wymagał wysiłku, każdy ruch kłócił się ze zdrowym rozsądkiem. Coś w jego głowie krzyczało: odwróć się i uciekaj, pozostaw wioskę losowi, który czerwony człowiek na nią sprowadzi! Jej mieszkańcy nigdy tak naprawdę nie zrobili nic dla Kosara. Zgody na pobyt udzielono mu niechętnie, nigdy nie okazano sympatii, nie pozwolono, by poczuł, że przynależy do tej społeczności. Znosili jego obecność, bo dla nich pracował, to wszystko. Święto letniego przesilenia spędził za kamiennym mostem, gdy w tym czasie starszyzna rozdawała piwo i jedzenie. Oglądał zachód słońca, a ogólną wesołość panującą w wiosce odbierał jak kpinę z siebie, chociaż w istocie sam to sobie wymyślił.

Odwróć się i uciekaj.

Nie mógł.

Kosar, cholerny idioto, odwróć się i uciekaj!

Chociaż instynkt kazał mu uciekać, a zdrowy rozsądek podpowiadał, że cień śmierci już gęstnieje nad wioską, to przecież wciąż były tam dzieci, które bawiły się teraz w strumieniu. A w wiosce pozostało kilka kobietlubił je, a raczej chciałby lubić, gdyby dostał taką szansę. Przede wszystkim jednak Kosar był dobrym człowiekiem. Złodziejem, przestępcą napiętnowanym na zawsze jako ktoś, komu nie można ufać, ale dobrym człowiekiem.

Jeździec coraz bardziej zbliżał się do wioski; dzieliły go od niej nie więcej niż dwie minuty jazdy. Kosar prawie dotarł już do końca rowu, do miejsca, gdzie w odległości stu kroków od mostu łączył się ze strumieniem. Dzieci przestały łapać ryby i się bawić, wyszły na brzeg, usiadły na balustradzie mostu i zaczęły machać nogami. Śmiały się i żartowały, przyglądając się nadjeżdżającemu nieznajomemu. Cóż za wielkie zaufanie w świecie, w którym głód i strach uczyniły to uczucie tak cennym.

Kosar miał właśnie zawołać do dzieci, kiedy koń ruszył galopem.

Powinien był je ostrzec, krzyknąć do nich, żeby uciekały, pobiegły do domów i powiedziały rodzicom, by zaryglowali drzwi. Doświadczył już w życiu dosyć kłopotów, by zorientować się, że nadchodzą, i od chwili, kiedy dostrzegł jeźdźca, wiedział, iż nie przybywa tu napić się, zjeść czy przenocować. Powinien był je ostrzec, ale okrzyk zwróciłby na niego uwagę. I instynkt zwyciężył.

Na moście mężczyzna w czerwieni zsiadł z konia i podszedł do dzieci. Koń nie podążył za nim, stał z opuszczonym łbem, jakby przez gruby kamień czuł zapach wody. Dzieci podskakiwały i chichotały. Kosar spojrzał na wioskę i dostrzegł kilkoro ludzispoglądali w stronę mostu. Parę osób szło ku niemu szybkim krokiem, a jedna z kobiet wbiegła do burdelu, w którym trzech wioskowych milicjantów spędzało większość czasu.

Na chwilę wszystko zamarło. Kosar zastygł w bezruchu. Wiatr ustał, jakby świat wstrzymał oddech. Nawet strumień zdawał się płynąć wolniej.

Mężczyzna w czerwieni odezwał się. Jego głos był jak woda płynąca pod górę, jak ptaki spadające z nieba, jak piasek drążący skałę.

Gdzie jest Rafe Baburn?zapytał.

Dzieci popatrzyły na siebie. Jedna z dziewczynek uśmiechnęła się nerwowo.

Później Kosar mógłby przysiąc, że przybysz nawet nie dał im czasu na odpowiedź.

Chwycił uśmiechającą się dziewczynkę za długie włosy, wyciągnął rękę spod czerwonej szaty i poderżnął jej gardło. Nóż zdawał się wydłużać, zmieniać w miecz, jakby wchłaniał świeżą krew plamiącą jego głownię; mężczyzna machnął nim w powietrzu. Troje innych dzieci, śmiertelnie ranionych spadło z krzykiem z balustrady i zniknęło z oczu Kosara. Dwaj pozostali chłopcy chcieli uciekać, ale zakapturzony mężczyzna dosięgnął ich, właściwie nie ruszając się z miejsca. Ściął im głowy jednym ruchem nadgarstka.

Kosar opadł na kolana, nie mogąc złapać tchu, i stoczył się do rowu melioracyjnego. Skrzywił się, słysząc plusk, ale zakapturzony mężczyzna nie zatrzymał się i przeszedł przez most do wioski. Kosar wyjrzał znad krawędzi rowu i przez brązowe trzciny patrzył, jak obcy zbliża się do pierwszego budynku.

W wiosce zapanował popłoch. Jakaś kobieta krzyknęła przeraźliwie, widząc masakrę na moście, inni też zaczęli krzyczeć. Mężczyźni wypadali z chat uzbrojeni w kusze i miecze. Dzieci biegły ulicą. Oczy miały szeroko otwarte, przeraził je widok zamordowanych przyjaciół. Kozy i owcolopy dreptały w kurzu, napinając postronki, beczały i dusiły się, gdy rzemienne sznury wbijały się w ich szyje. Mężczyzna w czerwieni wszedł do wioski. Szata wciąż ściśle go otulała, kaptur osłaniał głowę. Kosar widział tylko jego plecy i był z tego zadowolony. Od kiedy przez ułamek sekundy dostrzegł jego twarz, nie chciał ponownie zobaczyć tego, co skrywał kaptur.

Oszalała z rozpaczy kobieta próbowała przebiec obok obcego, by przytulić swoje martwe dziecko. Ręka przybysza wystrzeliła do przoduwbił miecz w jej brzuch, po czym wyszarpnął go, nie zwalniając kroku; krew kobiety chlusnęła mu na szatę. Jej krzyk ucichł jak echo w jaskini. Od strony wioski dobiegł kolejny krzyk i świst przeszywającego powietrze bełtu z kuszy.

Trafił mężczyznę w ramię. Obcy zatrzymał się na chwilę...

Teraz upadnie, pomyślał Kosar, a wtedy rzucą się na niego i rozerwą na strzępy.

...a potem ruszył dalej. Bełt sterczał mu z ramienia, jeszcze mocniej przypinając płaszcz do ciała. Strzelec znów naciągnął kuszę, włożył następny bełt i wystrzelił. I choć oczy przyćmiewała mu udręka, mierzył celnie. Tym razem trafił obcego w twarz. Ten znowu zatrzymał się, gdy strzał szarpnął jego głową. I znów ruszył przed siebie, szybciej. Kurz unosił się kłębami spod jego czerwonej szaty pokrytej czarnymi plamami jego krwi.

Ktoś wytoczył się z drzwi burdelu w głębi ulicy. Milicjant, nagi, czerwony na twarzy i z erekcją, bo jak zwykle po południu uraczył się rhellimem, ale wystarczająco przytomny, by chwycić długi łuk. Dziwka wyszła za nim chwiejnym krokiem, podniecona potężną dawką rhellimu, i złapała go za krocze, kiedy napinał łuk i celował do mężczyzny w czerwonej szacie. Kopnął ją kolanem. Wylądowała w kurzu, wrzeszcząc na niego rozwścieczona. A on wypuścił strzałę.

Wbiła się w pierś mężczyzny i przeszła na wylot. Morderca stał przez chwilę niczym czerwony motyl przyszpilony do powietrza. Człowiek z kuszą podbiegł do niego, unosząc broń, by uderzyć go w twarz, ale napastnik poruszał się tak szybko, że Kosar ledwie zauważył błysk miecza. Upadająca kusza odbiła się od ziemi i wpadła do strumienia, a za nią potoczyła się głowa kusznika z ustami wciąż otwartymi w bezgłośnym krzyku.

Kolejny bełt wystrzelony z miejsca, którego Kosar nie widział, trafił w cel. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Obcy już prawie nie reagował, jakby przyzwyczaił się, że godzi w niego drewno i żelazo, a jego ciało przystosowywało się do przebijających je i szarpiących ostrzy. Dotarł do karczmy, gdzie sześciu stałych klientów budziło się z pijackiej drzemki, i zabił wszystkich. Zrobił to wolno, jakby napawał się każdym pchnięciem i cięciem miecza, nie zważając na bełty i strzały wbijające się w jego spowite w czerwień ciało.

Z burdelu wyszli dwaj pozostali milicjanci i cała trójka stała na ulicy; absurdalnie nadzy, spoceni i z erekcją wywołaną rhellimem. Dziwki kuliły się pod ścianą i patrzyły, jak ich mężczyźni wyciągają strzały z kołczanów, napinają łuki, strzelają, napinają łuki, strzelają. Wszystkie pociski trafiały w cel, a im bardziej zbliżał się człowiek w czerwieni, tym większe niosły zniszczenie.

Jedna strzała trafiła go w gardło i wyszła karkiem, oblepiona włóknistymi chrząstkami i żyłami. Powietrze zgęstniało od krwi. Kosar nie wierzył własnym oczom. Ten człowiek powinien już nie żyć. Przypominał kaktusnajeżony strzałami, a co kilka sekund trafiały w niego następnejednak szedł. Ciął mieczem, rąbiąc na kawałki wieśniaków, z ciał tryskały strugi krwi. Kosar obserwował z przerażeniem, jak mężczyzna w czerwieni zbliża się do milicjantów. Stali w miejscu, tak jak ich uczono, przerażeni, z szeroko otwartymi oczami. Unieśli miecze, razem zaatakowali najeżoną strzałami postać i razem zginęli. Jeden został rozcięty mieczem od gardła po mostek, drugi stracił sterczące genitalia, po czym morderca wypruł mu wnętrzności. Trzeci oszalały, doprowadzony do ostateczności, rzucił się na wroga, zamierzając go powalić. Zakapturzona postać odwróciła się w ostatniej chwili i milicjant nabił się na własne strzały.

Kiedy milicjanci zginęli, rozpoczęła się prawdziwa masakra wieśniaków.

Twarz mężczyzny w czerwieni wciąż była ukryta pod kapturem. Jego dłonie niemal się nie poruszały, kiedy kolejne ciało padało na ziemię. A strzały i bełty wciąż się w niego wbijały.

Kosar wiedział, że pora odejść. Zerknął na most, czując mdlące wyrzuty sumienia, że nie ruszył dzieciom na pomoc. Ale dzięki temu przynajmniej miał jeszcze żołądek, by móc czuć nudności.

Odwrócił się i na czworakach ruszył rowem. Każdemu pluśnięciu wody towarzyszył dobiegający z wioski wrzask, jęk albo świst strzały na darmo trafiającej w cel. Widywał już różne rzeczyniektóre dziwne, inne nieprzyjemne, czasami niesamowite i cudowne. Ale nigdy nie widział zakrwawionego walczącego człowieka z trzydziestoma strzałami szarpiącymi mu wnętrzności.

Zaczął dyszeć i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wpadł w panikę. Odgłosy z wioski cichły, w miarę jak odchodził coraz dalej. Stały się bardziej przerażająceznowu krzyki dzieciale teraz już coraz słabsze. Na pewno nie było mu łatwiej ich słuchać, ale świadczyły, że zagrożenie jest mniejsze.

Kosar zatrzymał się na chwilę i wyciągnął dłonie z mulistej wody. Ziemia była tu gliniasta, nie najlepsza do siania zboża, lecz idealna dla osłony kogoś, kto pozostawił ślad krwi. Kosar opuścił głowę i jego długie włosy też zanurzyły się w wodzie, tak jakby on również pragnął się wykrwawić. Nic nie zrobił. Te dzieci, na moście, niewinne, świadomeich rodzice także nie wiedzieli, co się dziejetakie żywe, takie ufne...

A on nic nie zrobił.

Och, kurwaMagszepnął zrozpaczony.

Hałasy w wiosce ucichły. Nikt już nie krzyczał. Nie słychać było brzęknięć cięciw kusz, świstu strzał przecinających powietrze, mieczy krzeszących wściekłe iskry. Nic poza wolnymi, miarowymi krokami jednego człowieka.

Kosar wstrzymał oddech i uniósł lekko głowę, zerkając przez ramię. Teraz słyszał tylko odgłos wody ściekającej z jego włosów. Jego dłonie powoli zapadały się w mule na dnie rowu, poranione czubki palców piekły od jego chłodnej pieszczoty. Miał wrażenie, jakby wciskały się w rozwłóczone wnętrzności, i obraz ten go przeraził. Był złodziejem, nie mordercą.

Skąd miałby wiedzieć, jakie to uczucie dotknąć wnętrzności?

A potem uświadomił to sobie. Kiedy jego oczy znalazły się na wysokości wysuszonej trawy i zobaczył mężczyznę w czerwieni chodzącego wśród martwych, już wiedział. Zdawał sobie sprawę, jakie to uczucie, bo widział, jak są wypruwane, czuł ich ostry odór, słyszał wrzaski ofiar. Wiedział, bo stał i patrzył, jak umierają dzieci, chociaż powinien przynajmniej je ostrzec, że ten człowiek jest niebezpieczny, że ten człowiek to śmierć! I ponieważ teraz nagle doświadczył przyprawiającego o mdłości olśnieniapoznał tego człowieka, wiedział, kim jest i skąd przybywa. W dawnym życiu wciąż słyszał przekazywane sobie szeptem legendy, słuchał niezwykłych opowieści przy ogniskach lub w zadymionych karczmach.

Obcy byt Czerwonym Mnichem.

A to znaczy, że gdzieś na tej ziemi odrodziła się magia.

 

* * *

 

Ze wzgórz nad Trengborne Kosar patrzył, jak Czerwony Mnich chodzi po pogrążonej w ciszy wiosce. Z tej odległości przypominał wielkiego pająka; ciało najeżone drzewcami strzał, a za nim sieć z krwawego śladu w kurzu. Czasami wchodził do chaty i niekiedy rozlegał się odległy krzyk, świadczący, że kogoś jeszcze znalazł i uciszył. A kiedy jego krwawa ścieżka skrzyżowała się już wielokrotnie, przestał się poruszać.

Kosar ukrył się w cieniu nawisu skalnego na zboczu doliny, zafascynowany i przerażony tym, co widział. I na chwilę przed tym, zanim zobaczył, jak Mnich przewraca się i wreszcie zamiera w bezruchu, dostrzegł za wioską inną postaćna przeciwległym zboczu, tak odległym, że wydawała się tylko ruchomą kropką na szarym tle skał. Ktoś wspinał się szybko, gnany strachem. Jeszcze jeden człowiek, któremu udało się przeżyć.

Kosar zastanawiał się, kto to taki. Tam na dole wielu nigdy by nie opłakiwał, ale byli też tacy, którzy okazali mu trochę życzliwości. Patrząc na krwawe słońce nad horyzontem, zrozumiał, że musi się tego dowiedzieć. Pójdzie za ocalałym i może będą mogli opowiedzieć sobie, czego doświadczyli.

Kosar, napiętnowany złodziej, utracił jedyne miejsce, które mógł w myślach nazwać domem. Nie pozostało mu już nic innego, jak udać się za ocalałym z masakry.


2

Rafe Baburn siedział skulony na zboczu i patrzył w dół, na ruiny swojego życia.

Dygotał, chociaż wciąż było ciepło. Pot kroplił się na jego czole i ramionach, a zachodzące słońce wciąż tak grzało, że przypiekło mu skórę na głowie; mimo to trząsł się i drżał jak owcolopa wyciągnięta z górskiego strumienia. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle odebrany przez strach. Jego pamięć także została zamordowana, równie zdecydowanie jak tamte dzieci na moście, milicja przed zamtuzem. I jego rodzice.

Jego ojciec zapewne wciąż ściskał w ręku zardzewiałą starą kuszę, z której nie miał szansy wystrzelić.

A matka...

Nie, nie będzie o tym myśleć. Nie może. Musi zająć umysł czymś innym, stanąć tyłem do wioski i patrzeć na skałę, zastanawiać się, co widziała w swoim długim życiu, drążyć pod nią, żeby sprawdzić, czy kryją się tam jakieś sekrety...

Matka pobiegła do ojca leżącego na ganku przed domem. Krwawił. Rafe wiedział, że już nie żył, a mimo wszystko matka poszła do niego, myśląc może, że jej miłość uleczy rany. Miecz świsnął w powietrzu i zaśpiewał pieśń przemocy, wbijając się w jej pierś. Upadła, a zabójca, ten krwawy morderca, przydepnął ją stopą w czerwonym bucie, by wyszarpnąć głownię z jej ciała, z jej kości.

Rafe chciał zamknąć oczy. Ukrywał się pod gankiem, pył sypał się mu na twarz. Krew ojca zachlapała mu czoło i kapnęła do oka, a teraz spływała na niego również krew matki, zachęcając go, by odszedł, zapomniał, co widział, i nigdy więcej o tym nie śnił. Krew była ciepła jak ręce rodziców na jego czole, kiedy w dzieciństwie dręczyły go koszmary. Albo dłoń ojca masująca napiętą skórę na głowie Rafea, gdy jeszcze niedawno budził się z dziwnych snów, wciąż słysząc szepty i mamrotania nieznośnych głosów.

Ale nie był w stanie odwrócić wzroku. Obawiał się, że gdyby zamknął oczy, mężczyzna w czerwienistrzały przeszywające jego ciało, z brzękiem zderzające się ze sobąby go odnalazł. Morderca stanął okrakiem nad zwłokami matki Rafea i zajrzał do domu. Rafe usłyszał, że szybko wciąga powietrze nosem, jakby węszył. Sprawiał wrażenie niezdecydowanego; wejść do domu czy iść dalej? Ktoś podjął decyzję za niego: dwóch mężczyzn z krzykiem wskoczyło na ganek, atakując go zardzewiałymi mieczami.

Obcy odtrącił ich na boki i rozpłatał, gdy padali na ziemię. W powietrzu świsnęło kilka strzał, ze stukotem wbiły się w jego tors i ramiona; zabójca zszedł z ganku, by ścigać łuczników.

Rafe zbyt przerażony, by się ruszyć, odczekał chwilę. Wsłuchiwał się w odgłosy śmierci wokół niego. Płynęły przez wioskę, związane z człowiekiem w czerwonej szacie jak jego cień, i kiedy Rafe uznał, że są odpowiednio daleko, postanowił uciec.

Starał się nie patrzeć na rodziców. Kiedy wypełzał spod ganku, czuł ich i słyszał, jak kapie ich krewściekała między deskami. Nie chciał widzieć ich martwych. Pragnął zapamiętać ich, jakimi byli dawniej, a nie teraz.

Ale spojrzał. Nie mógł się powstrzymać i zobaczył, co zostało z mężczyzny i kobiety, którzy go przyjęli, wychowali od dziecka i zginęli, zapewne usiłując go chronić. I kiedy popatrzył na zakrwawione zwłokimuchy już siadały na ranachw jego głowie znowu pojawił się dziwny głos. Zamknął oczy i zacisnął pięści, rozpaczliwie pragnąc odpędzić go tam, skąd przyszedł. Nie wiedział jednak ani gdzie to jest, ani dlaczego go dręczy, był więc bezsilny wobec dziwacznych słów odbijających się echem w jego umyśle.

Nagły krzyk przeciął te dźwięki i zagłuszył je na jakiś czas. Po chwili rozległ się znów, tym razem bliżej. Rafe odwrócił się i zaczął biec. Czuł brzemię winy, jak spojrzenie umarłych. Jego rodzice leżeli niepogrzebani, zdani na łaskę i niełaskę świata, składając się w ofierze ścierwojadom, które wkrótce nadlecą z pól i wzgórz. Ale gnało go coś jeszczewidok śmierci rodziców widzianej przez szpary między nieheblowanymi deskami, odgłos miecza wyrywanego przez mężczyznę spomiędzy rozciętych żeber jego matki, świadomość, że jeżeli wróci i podda się temu samemu losowi, bardziej już zdradzić ich nie może.

Martwa rzecz po prostu jest martwapowiedział mu kiedyś ojciec.Martwa rzecz znaczy mniej niż kamień na polu. Kamień widział przeszłość i zobaczy przyszłość, martwa rzecz, gnijąc, wróci do ziemi i być może weźmie udział w następnym cyklu sadzenia i zbiorów. Ważne jest, czym ta martwa rzecz była, a nie czym jest teraz.

Jego rodzice nie żyli. Odeszli tam, dokąd żywi myślą, że pójdą po śmierci. Do pamięci albo do życia pozagrobowego, albo po prostu do Czerni, aby dołączyć do historii.

Siedział teraz na nagim zboczu wzgórza, rozdygotany patrzył na martwą wioskę w dolinie. Dziesięć minut temu mężczyzna w czerwieni przeczołgał się po zakrwawionej ziemi, pozostawiając za sobą ślad w pyle. Wyglądał jak umierający powoli jeżozwierz albo kaktus, który ożył na chwilę. Szata ściśle opinała jego ciało przyszpilone licznymi strzałami, stała się jeszcze intensywniej czerwona od wsiąkającej w nią krwi. A potem znieruchomiał. I więcej już się nie poruszył.

Rafe bardzo chciał wrócić do wioski i upewnić się, że zabójca jest martwy. A przecież nie mógł żyć już w chwili, gdy zabijał jego rodzicównie naszpikowany tyloma strzałami. Teraz mężczyzna w czerwieni był milczący i nieruchomy, a Rafe chciał się upewnić. A także, być może, dokonać jakiegoś daremnego aktu zemsty. Wziąć miecz leżący przy zwłokach. Rozwłóczyć trupa po całej wiosce, by na zawsze towarzyszył zamordowanym przez siebie ludziom.

Nastolatekledwo mężczyzna, chociaż lubił się za takiego uważać, z krwią rodziców zasychającą na policzkach i czolezrobił najtrudniejszą rzecz w całym swoim dotychczasowym życiu. Odwrócił się plecami do wioski i zaczął się wspinać. Za górskimi przełęczami, w następnej dolinie leżało Pavisse. Mieszkał tam jego wuj Vance; on mu pomoże. On będzie wiedział, co robić. Tylko on pozostał Rafeowi.

Pogrążony w bólu ruszył niepewnym krokiem pod górę. Łkał i płakał, przy każdym kroku słysząc przedśmiertny krzyk matki.

Wysoko w górze czaszkokruki unosiły się w powietrzu i patrzyły w dół.

 

* * *

 

Było już po północy, kiedy Rafe minął przełęcz i zaczął schodzić do kolejnej doliny. Pavisse widniało w oddali jak skrzący się klejnot, rozpostarte na dnie doliny, wspinało się też na zbocza, na których kopalnie wydrążyły głębokie rany w ziemi Noreeli. Ognie migotały w nocy, lampy uliczne ciągnęły się szeregami i tętniące życiem odgłosy miasta docierały do niego nawet tu, tak wysoko.

Słyszał wiele opowieści o Pavisse, ale nigdy w nim nie był. Różnych opowieściod łagodnych, lecz zdecydowanych p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin