Witold Walkiewicz - Archipelag.doc

(482 KB) Pobierz
Witold Walkiewicz

 

 

Witold Walkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Archipelag

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pragnę podziękować wszystkim tym, bez których powieść ta nie mogłaby powstać. Gdyby nie Wasza nieugięta wiara w moją wytrwałość, na pewno nie zabrałbym się do napisania tych stu stron maszynopisu znormalizowanego, chociaż mogłem oddać się w tym czasie dużo sympatyczniejszym zajęciom, jak na przykład podrywaniu panienek.

Moja Rodzina na wszystkie możliwe sposoby niezwykle uroczo przeszkadzała w tworzeniu tej – do granic przyzwoitości grafomańskiej – powieści, a wielu życzliwych ludzi udzielało mi przez ten rok bardziej lub mniej światłych rad. Im również składam gorące podziękowania.

W szczególności zaś dziękuję Osobie, która nawet nie podejrzewa, że to właśnie jej dziękuję, a dzięki której miesiąc temu ponownie zabrałem się za pisanie.

 

Witek Walkiewicz

8 XI 2001 r.

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SZANOWNI CZYTELNICY!

 

Moralny obowiązek, a także troska o ogólny bilans kłamstwa i prawdy w otaczającym nas świecie, każe mi poinformować Was, moich odbiorców i żywicieli, że nieustannie padacie ofiarą kłamstw i mistyfikacji, wynikających z dążenia do upraszczania wyjaśnień mechanizmów, rządzących tą planetą i zamieszkującego ją społeczeństwa. W gronie twórców owych kłamstw nieświadomie znalazłem się także ja sam. Żywię jednak głęboką nadzieję, że – niezależnie od tego, jak bardzo fakt ten wpływać będzie na Wasze życie – będziecie mogli znaleźć w tej lekturze coś, co pozwoli wam w bardziej świadomy sposób spojrzeć na świat was otaczający.

 

Pozostający w wielkim zakłopotaniu,

 

Autor


              Archipelag              Część pierwsza

 

część pierwsza

 

Tego wieczoru mgła unosiła się sennie nad ziemią. Rozpraszała światło latarni w sposób, który zdawałby się sugerować, iż to ona sama jarzy się jakimś nieziemskim blaskiem. Widok ten, chociaż zapierający swą niezwykłością dech w piersiach, wprawiał przemykających chyłkiem ludzi w przygnębienie. Uczucie to potęgowały pochylające się nad chodnikami dawno już ogołocone z liści gałęzie drzew.

              Nastrój owego wieczoru dziwnie współgrał z zachowaniem spokojnie przechadzającego się ulicą mężczyzny. Kraniec długiego, czarnego płaszcza dostojnie falował w rytm pewnie stawianych kroków. Sam mężczyzna szedł wyprostowany, sprawiając wrażenie, iż nie boi się nikogo i niczego. Czy tak było w istocie? Gdyby owego wieczoru ktoś spojrzał mu w oczy, ujrzałby w nich doświadczenie dużo większe, niż wynikałoby to z ilości zmarszczek na jego twarzy. Wiek mężczyzny trudny był do odgadnięcia tak samo, jak jego pochodzenie i zamiary.

              Z mgły wyłonił się ciemny, masywny kształt budynku. Za sprawą pogody zwyczajny, dwunastopiętrowy wieżowiec stał się nagle budowlą niezwykłą, wręcz monumentalną. Wyższe kondygnacje tonęły we mgle, przez co budynek sprawiał wrażenie nieskończenie wysokiego. Mężczyzna przystanął pod blokiem i odszukał wzrokiem okno na siódmym piętrze. Patrzył na nie przez długą chwilę, po czym ruszył w kierunku wejścia.

              Gdy tylko wszedł do środka, w oknie na siódmym piętrze zgasło światło.

 

 

Coś kazało mi zaczekać na autobus. Trasę od Obiaków do siebie pokonuję zazwyczaj na piechotę, albo – w chwilach nagłego napadu lenistwa – podjeżdżając jedną stację metrem. Tym razem było inaczej. Na próżno doszukiwałem się później źródeł impulsu, który kazał mi stanąć na tym przystanku, w samym środku gromady czekających na autobus ludzi. Najbardziej racjonalnym wytłumaczeniem jest fakt, iż akurat padał deszcz, a ja w owej chwili nie miałem najmniejszej ochoty posługiwać się jednym z najbardziej hałaśliwych środków komunikacji, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Czy tak było naprawdę – nie wiem. Osobiście jestem skłonny dopatrywać się w tym raczej jakiejś zewnętrznej interwencji w postaci bezwzględnego wewnętrznego nakazu, niż zwykłego zbiegu okoliczności. Na krótką chwilę Ktoś przejął kontrolę nad ukrytym gdzieś w moim mózgu ośrodkiem podejmowania decyzji. Taka władza, władza absolutna nad ludzkimi umysłami jest marzeniem rządzących i aspirujących ku temu. Aby kontrolowani nie przeczuwali nawet, że to nie oni podejmują ważne decyzje. Kiedy ktoś na Ziemi nauczy się tej sztuki całkowitej manipulacji, na naszej planecie ostatecznie zakończy się era demokracji – jeśli owa rzeczywiście kiedykolwiek istniała. Teraz, na szczęście, taką władzę posiadają czynniki niekoniecznie ludzkie. I używają jej oszczędnie, zapewne w celu zachowania jakiejś-tam, trudnej do zdefiniowania, równowagi we Wszechświecie. Albo i do czegoś zupełnie innego.

Niezależnie jednak od przyczyn takiego stanu rzeczy, tego dnia zatopiony byłem w rozważaniach innej nieco natury. Gdy stałem na przystanku, uwagę moją przykuła stojąca opodal pewna niepozorna osóbka. Kaptur przesłaniał częściowo jej twarz, jednak nie na tyle, aby nie można było dostrzec pewnych szczegółów. Wyda wam się to banalne ale, podziwiając kobiecą urodę, zawsze koncentrowałem swoją uwagę wokół oczu. W zdecydowanej większości przypadków można z nich wyczytać potencjalną inteligencję i usposobienie. I nie ma w tym nic niezwykłego – w czasie wzmożonych procesów myślowych bezwiednie napinamy mięśnie twarzy, na dłuższą metę nadając jej taki a nie inny wygląd. Podobnie ma się rzecz z wyrażaniem emocji; każdy uśmiech, który gości na naszej twarzy, kształtuje ją sprawiając, że stajemy się piękniejsi. Również i wewnętrznie, gdyż umysł także podlega podobnemu modelowaniu.

Owa nieznajoma miała twarz piękną i mądrą. Myśli jej błądziły gdzieś daleko, zapewne poza rejonem spraw przyziemnych. Taką ją też zapamiętałem – gdy stała zatopiona w myślach, z nasuniętym na głowę kapturem. Skapywały z niego pojedyncze krople deszczu, nadając jej sylwetce coś na kształt nieziemskiej szlachetności... Chwila, w czasie której patrzyłem zafascynowany na to niezwykłe zjawisko, wydawała się trwać całą wieczność. Świat wokół nas stał się nagle dziwnie odległy. Wszystko zdawało się być jakby na zwolnionym filmie. Doskonale pamiętam, jak odgarniała z czoła niesforny kosmyk ciemnych włosów. Czyniła to uroczo nieśmiałym gestem, jakby obawiała się, że ta jej podniesiona ręka mogłaby kogoś urazić.

Gdy zaczynałem już wierzyć, że ta chwila niezwykłej fascynacji trwać będzie wiecznie, nadjechał autobus. Nieznajoma oderwała się od swoich rozmyślań i nagle poczuła na sobie moje spojrzenie. Gdy odwróciła się do mnie, poczułem się jak jakiś bandyta, przyłapany na gorącym uczynku. Zmieszany odwróciłem wzrok i wsiadłem do autobusu.

Przez całą drogę unikałem patrzenia w jej kierunku, tym samym wyznaczając sobie jakby swoistą karę za tę moją natarczywość na przystanku. Wydawałoby się, że w naszych czasach konwenanse już nie istnieją. Kto tak sądzi, bardzo się myli.

Dopiero gdy wysiadła, odważyłem się na nią spojrzeć. Była jeszcze piękniejsza niż sądziłem. Przemykała szybko w kierunku leżących nieopodal przystanku podwórek. Gdy autobus ruszył, a nieznajoma znikła mi z oczu, skierowałem spojrzenie do wnętrza autobusu i miejsca, które przed chwilą zajmowała. Leżała na nim damska torebka. Zmieszałem się. W pewien sposób czułem się za moją nieznajomą odpowiedzialny. Pozostawiła torebkę przez nieuwagę, być może spowodowaną moim zachowaniem na przystanku, toteż nie mogłem nie zareagować. Z drugiej jednak strony nie mam w zwyczaju zabierać pozostawionych bezpańsko rzeczy i jestem niemal pewny, że ludzie wokół mnie także nie. Gdy tak rozmyślałem, autobus zatrzymał się i otworzył drzwi. Trzeba było działać szybko. Pchany nagłym impulsem, podbiegłem do siedzenia zajmowanego przed chwilą przez nieznajomą, porwałem torebkę i wyskoczyłem na przystanek.

Usiadłszy pod wiatą, zacząłem niepewnie obracać w rękach zgubę nieznajomej. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że serce wali mi jak młotem. Najwyraźniej w podjęciu decyzji o zabraniu torebki mocno dopomogła mi adrenalina. Wziąłem kilka głębokich oddechów i wytarłem spocone dłonie w spodnie. Poczułem się zażenowany własną słabością. Raczej nie nadawałbym się na złodzieja. A teraz czekało mnie zadanie dużo trudniejsze: trzeba było otworzyć torebkę, w nadziei na znalezienie adresu właścicielki. Gdy powiedziało się „A”, trzeba też powiedzieć „B”. Mimo to, wciąż jeszcze miałem wątpliwości. Pozostaje wszakże kwestia prywatności. Nie zagląda się do cudzych torebek tak samo, jak nie czyta się cudzej korespondencji czy pamiętników. A co, jeśli ona ma w środku bombę albo, nie daj Boże, wibrator? Mam swoje zasady i nie mam w zwyczaju ich łamać. Trudne czasy nastały, pomyślałem, otwierając torebkę.

Wibratora ani bomby w środku nie znalazłem. Była tam za to kosmetyczka, miotacz gazu paraliżującego, jakaś niewielka, zawinięta w biały papier, paczuszka oraz dokumenty w postaci dowodu osobistego i legitymacji studenckiej. Mgiełka tajemniczości, otaczająca nieznajomą, powoli zaczęła opadać. 

Imię jej wypadło mi z pamięci równie szybko, jak się w niej pojawiło. Uważałem wtedy, że to, jak się nazywa, jest sprawą drugorzędną. Była dla mnie Piękną Nieznajomą. A to chyba najwspanialsze imię, jakie może nosić kobieta.

Studiowała na tej samej uczelni co kiedyś ja, chociaż jej kierunek diametralnie różnił się od obranego przeze mnie. Zawsze zastanawiałem się, co tracę, rezygnując z wykształcenia humanistycznego. Pewien znajomy student wydziału historii próbował mi kiedyś coś w tej kwestii tłumaczyć, z marnym jednak skutkiem. Teraz pracuje w szkole jako nauczyciel. Świeć, Panie, nad jego duszą.

Wątpliwości spowodowane wykształceniem Nieznajomej rozwiała fotografia w jej dowodzie osobistym. Spoglądała z niego osoba światła i wyjątkowa. A osoby światłe i wyjątkowe są, z definicji, w najwyższym stopniu warte poznania..

W międzyczasie wyjrzało słońce, zachęcając mnie do spaceru w kierunku mieszkania Nieznajomej. Idąc zastanawiałem się, co jej powiem. Czułem się niepewnie i kurczowo ściskałem torebkę, jakby miało od niej zależeć moje życie. I im mniej drogi miałem przed sobą, tym wolniej szedłem. Irracjonalny strach przed spotkaniem sprawiał, że miałem ochotę uciec i zamknąć się w domu. Twardo jednak przygotowywałem się do tej rozmowy, która zdążyła w międzyczasie nabrać ogromnej wagi. Jak zacząć? Zapewne od „Dzień dobry”. To chyba dobry początek rozmowy – uniwersalny i spokojny. A może „Dzień dobry pani”? Okażę tym samym należny jej szacunek. Nie, to będzie nazbyt oficjalne. Lepiej zostańmy przy „Dzień dobry”. Co dalej? Aha, „zostawiła to pani w autobusie”. Znowu ta kurtuazja! Spróbujmy inaczej: „Znalazłem w autobusie tę torebkę”. Bez zatrącania o adresata wypowiedzi. W ten sposób uniknę problemu, jak mam się do niej zwracać. Ale może lepiej będzie przedstawić się przedtem? A więc dobrze. „Dzień dobry! Nazywam się...”. Taki wstęp idealnie pasuje do akwizytora. Zawsze zaczynają w ten sposób. Nie mam wprawdzie niebieskiej koszuli i żółtego krawata w kropki, ale i tak mógłbym być na samym wstępie pomylony z jakimś domokrążcą. Katastrofa! Nawet, jeśli potem wszystko się wyjaśni, złe wrażenie ostatecznie pozostanie.

Nagle uświadomiłem sobie, że zachowuję się tak, jakby owo spotkanie miało być w moim życiu jakimś niezwykłym wydarzeniem. Miłość po wsze czasy i ślub po grób, czy co? Umysł postanowił na chwilę odpocząć, ja zaś pozwoliłem myślom błądzić po nim bez wyraźnego celu. Gdzie przysiąg trzeba, tam nikną rozkosze. Kobieto! Puchu marny! Ty wietrzna istoto! Czym jest miłość? Dziewczęcym udkiem bronię się przed smutkiem. Kręte są ścieżki miłości, długie i taram tararam. Wróć. O czym to ja myślałem? Aha. Miałem jej coś zanieść. Torebkę. Torebkę? Jedynie torebkę? Romantyzmu za grosz.

Nagle wyobraziłem sobie siebie w garniturze, z kwiatami w dłoni. Nie mam zbyt bujnej wyobraźni, toteż naturalny wydał mi się w tej sytuacji jedynie bukiet czerwonych róż. I muzyka. Ta muzyka! Spokojny dźwięk skrzypiec przemieszany z harfą, może jakiś sopran, zaś w najbardziej podniosłej chwili chór i sekcja dęta. I talerze. I fagoty. Głośniej smyczki! Teraz róg. Co z tą tubą?! Nagle cała partytura zaczęła rozbrzmiewać w moim umyśle. Był to jeden z tych niepowtarzalnych utworów, które stanowią czystą Muzykę, bez niepotrzebnego ranienia uszu. Ogarnął mnie smutek, że nie potrafię jej przekazać innym. Kiedyś próbowałem zapisywać swoje pomysły, jednak to, co powstawało, było jedynie marnym odbiciem ideału. W takich chwilach czułem się szczególnie wyróżniony – słyszałem to, czego inni usłyszeć nie potrafili – i przeklęty. Jak w tej bajce o pieniądzach, którymi nie można się z nikim podzielić. W pewnej chwili orkiestra przycichła, pozostawiając tylko chwytające za serce tony skrzypiec. Poczułem, że moje oczy stają się wilgotne. Muzyka zawsze bardzo na mnie działała, nawet, jeśli rozbrzmiewała tylko w mojej głowie. Przysiadłem na ławce obok jakiejś staruszki, żeby odczekać, aż mi przejdzie. Nagle zauważyłem wysuniętą w swoją stronę chusteczkę do nosa. Starsza pani miała zatroskany wyraz twarzy.

– Nie martw się, młody człowieku – powiedziała. – Dziś dwója, jutro piątka. Dziś jedna dziewczyna, jutro następna.

Chciałem podziękować, jednak coś ścisnęło mi gardło. Wycierając nos, skinąłem więc tylko głową.

– Wiem, co mówię – kontynuowała staruszka. – Pamiętam, jak byłam w twoim wieku, może nawet trochę młodsza. Pełna marzeń i ciekawa świata, naiwna i pełna wiary w ludzi. No i trochę ładniejsza, niż teraz. Co to ja miałam? Aha! I wtedy pojawił się on. Bardzo przystojny młodzieniec. Wyglądał jak ten młody aktor... jak mu tam... Alain Delon.

Dyplomatycznie nie wyraziłem na głos swoich wątpliwości co do młodego wieku Delona. Dla starszej osoby z pewnością wszyscy naokoło to młodzieńcy. Swoją drogą to fascynujące, jak z wiekiem zmienia się spojrzenie człowieka na świat. Kiedyś wszyscy wokół mnie byli dorośli, w pewnej zaś chwili nagle zaczęli zachowywać się jak dzieci. Aby przekonać się o tym, wystarczy włączyć telewizor na dowolnym programie publicystycznym i posłuchać, o czym oni tam rozprawiają. W pewnym momencie swojego życia doszedłem do wniosku, że dojrzałość jest swego rodzaju asymptotą. Czymś, do czego można się zbliżyć, ale czego nigdy się tak naprawdę nie osiągnie. Ludzie na co dzień poważni i stateczni, czyli tacy, do których słowo „dorosły” pozornie najlepiej pasuje, nie dostrzegają, jak dziecinne jest ich zachowanie dla kogoś z zewnątrz. Ich problemy sprowadzają się najczęściej do spraw niezwykle przyziemnych, a rozmiary świata, w którym żyją, są porównywalne z rozmiarami świata widzianego oczami dziecka.

Złapałem się na tym, że od jakiegoś czasu nie słucham starszej pani, tylko zajmuję się swoimi myślami. Ona tymczasem rozprawiała o swojej pierwszej miłości.

– ...zaś światło księżyca odbijało się od szklanej tafli wody – mówiła. – To było niezwykle romantyczne. Wiesz jak to jest, ten pierwszy pocałunek, bardzo nieśmiały i przez to taki cudowny! Czułam się jak w raju. Ponad wszystko na świecie pragnęłam jego dotyku, chciałam słuchać jego miękkiego głosu i patrzeć w te przepiękne, niebieskie oczy. To jego spojrzenie! Wspaniałe. Zawsze było jakby nieco nieobecne. Czasami wierzyłam, że jest aniołem.

Westchnąłem w duchu. Aniołowie mają to do siebie że, z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn, lubią upadać. Zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, skoro są ponoć dużo inteligentniejsi od ludzi. Widocznie upadanie nie jest wcale takie głupie, jak by się mogło wydawać. Przypomniał mi się pewien odwieczny problem – czy Bóg potrafi stworzyć taki kamień, którego nie mógłby podnieść? Oczywiście potrafi, bo jest wszechmocny. Skoro tak, to jednak nie jest wszechmocny, no bo co to za wszechmoc, jak głupiego kamienia podnieść się nie potrafi. Pewien człowiek wyjaśniał w jakiejś książce że używana przez nas na co dzień logika nie dotyczy Boga. Innymi słowy jest On w naszym pojęciu całkowicie niepoznawalny oraz niezrozumiały i możemy sobie ten cały nasz kamień wsadzić do lamusa. Argumentacja używana tutaj była dla mnie mocno zagmatwana, toteż nie do końca do mnie dotarła, ale przyjąłem ją za dobrą monetę. Nic dziwnego, że aniołowie upadają. Na boskiej logice szalenie łatwo się przewrócić. Może chcieli po prostu zobaczyć, jak to wygląda u pana Boole’a. Wychodzi na to, że – aby zbliżyć się do Ideału – należy porzucić myślenie logiczne i przestawić się na coś, przy czym podniesienie kamienia, którego nie można podnieść, przestaje być zagadnieniem sprawiającym problem. W tym rozumieniu materiał tworzony jest utożsamiany z tworzącym. Język opisu opisany samym sobą. Bóg tworzy ów język i sam go implementuje. W ten sposób problem kamienia został ostatecznie rozwiązany poprzez zręczne ominięcie. Ciekawe możliwości ma ten Pan Bóg. Może zmieniać pojęcia i zasady rządzące światem. Jego one nie dotyczą, ponieważ sam je tworzy. Nie tylko może zmieniać Wszechświat, ale i prawa nim rządzące. Gramy w Wielkiej Grze, a tylko On zna jej reguły. I może zmieniać je w czasie jej trwania. Kilku graczy zbuntowało się i zapragnęło te zasady ujawnić. W obliczu czegoś takiego upadłe anioły jawić się zaczynają jako obrońcy porządku i elementarnej sprawiedliwości. Pokiwałem głową w zadumie. Nie tylko ludzie denerwują się, że nie mogą poznać sensu tego wszystkiego.

– ...a ja mu uwierzyłam – kontynuowała staruszka. Znów przegapiłem fragment historii. I to ten najciekawszy, jak sądzę. – Mój Boże! Jak ja byłam wtedy zakochana. Nigdy już potem nie przeżyłam takiej miłości, jak wtedy. I wszystko mu wybaczyłam. Tak bardzo chciałam, żeby był ze mną. Tylko ze mną. I z nikim innym. A od środka zżerała mnie zazdrość. Jak on mógł pójść do łóżka z tą lafiryndą?

Pokręciłem głową z dezaprobatą dla zachowania owego, podobnego do Alaina Delona młodzieńca myśląc sobie po cichu, że zapewne staruszka (która jeszcze nie była staruszką, bo była młoda i ładna, westchnienie, nie to co teraz) i ta druga, były niegdyś najlepszymi przyjaciółkami.

– Ale poszedł, łobuz jeden.

Starsza pani przez chwilę popatrzyła w przestrzeń przed sobą, jakby chcąc przywrócić czas, jaki przepłynął obok niej wiele lat temu.

– Poszedł – powtórzyła cicho, po czym dodała już dużo głośniej: – I ja już pójdę. Muszę nakarmić koty.

Gdy pomogłem jej podnieść się z ławki, popatrzyła na mnie z uśmiechem na twarzy.

– Dziękuję ci, młody człowieku. Bardzo miło mi się z tobą rozmawiało.

Ściszyła nieco głos.

– Zajrzyj kiedyś do mnie na herbatkę – powiedziała konfidencjonalnym tonem. – Mieszkam tu, pod piętnastką.

Wskazała na budynek za moimi plecami.

– I pamiętaj: niczego w życiu nie żałuj – dodała, odchodząc.

              Skłoniłem się w odpowiedzi i jakiś kawałek odprowadziłem starszą panią wzrokiem. W końcu i na mnie przyszedł czas.

 

 

Dlaczego?! To pytanie, przytłaczające ponad ludzką wytrzymałość, towarzyszy mi już od sześciu miesięcy i tysiąca lat, pełnych nieopisywalnego wręcz bólu. Dlaczego Ty? Byłaś taka młoda! Wszyscy byliśmy młodzi. Teraz czuję, że czas przestał dla mnie istnieć. Przepływa gdzieś obok, a jakaś część mnie ciągle trwa w tej chwili bolesnego niedowierzania zmieszanego z bolesną świadomością spełnienia się najgorszych i najgłębiej przed samym sobą skrywanych przeczuć. Bez Ciebie życie pozbawione jest sensu. Czułem, że jestem stworzony dla Ciebie i tylko dla Ciebie. A teraz? Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. A ta natrętna myśl krąży ciągle wokół mojej głowy...

To przez tę chorobę. To była choroba, prawda? Oczywiście, że tak, skoro ludzie od niej umierają. Skoro Ty umarłaś. Najgorsza jest ta świadomość, że nie zapobiegłem temu. Że wszystko widziałem, ale nie zrobiłem nic, aby temu zapobiec. Czuję się w jakiś sposób winny i tak bardzo przepełniony bólem... Dlaczego?!!!

Czy aby poznać odpowiedź na to pytanie, sam muszę poddać się tej chorobie?

 

 

Norbert Tras był w paskudnym nastroju. Wprawdzie po tragicznej śmierci rodziców i Magdy doszedł już do siebie, ale teraz miał problemy bardziej trywialne, lecz i tak bardzo denerwujące. Jutro miał oddać gotowy artykuł, a pisanie szło mu dzisiaj wyjątkowo słabo. Słuszniej byłoby jednak powiedzieć, iż nie szło mu ono wcale. W naukowym dodatku do szmatławego nieco dziennika dostał stałą, cotygodniową rubrykę – „Łopatą archeologa”. Dziś przeklinał sam siebie, gdyż w ostatnim artykule obiecał czytelnikom, iż dziś napisze coś o Achemenidach. Zasadniczo takie zadanie nie nastręczało mu nigdy większych trudności. Problem zaczynał się, gdy przychodziło do przetłumaczenia artykułu z języka polskiego na język zrozumiały przez przeciętnego czytelnika. A ten z całą pewnością nie miał zielonego pojęcia o tym, że coś takiego jak dynastia Achemenidów kiedykolwiek chodziło po Ziemi. Trzeba więc było wyjaśniać wszystko łopatologicznie (słowo to miało dla Trasa dość szczególne znaczenie). Poprawnie napisany artykuł to taki, przy którym nawet pan Sławek (absolwent szkoły zawodowej, dzięki podejrzanym znajomościom pełniący funkcję sekretarza redakcji) nie ma kłopotów ze zrozumieniem treści. A te zaczynały się już przy zdaniach dłuższych niż czterowyrazowe.

              W takich chwilach Norbert cieszył się, że w tym momencie jest w maleńkim mieszkaniu sam. Dzięki temu nikt mu nie przeszkadzał. Nie było też nikogo, kto musiałby wysłuchiwać przekleństw pod adresem całego świata, który zmusza Trasa do pracy z takimi ludźmi, jak pan Sławek.

              Norbert poszedł do kuchni, zrobił sobie piątą już dzisiaj kawę, po czym wziął szybki, zimny prysznic. W zasadzie miała to być długa kąpiel w gorącej wodzie, ale ta ostatnia, najwyraźniej, nie miała najmniejszej ochoty wydostawać się zardzewiałego kranu. Tak orzeźwiony skończył wreszcie artykuł i udał się na zasłużony odpoczynek. Jutro czekał go ciężki dzień.

              Ledwo zamknął oczy, rozległ się dzwonek do mieszkania. „Ki diabeł?!” – zdenerwował się Tras. Odczekał chwilę, chcąc sprawdzić, czy niespodziewany gość zadzwoni ponownie, czy też sobie pójdzie. W końcu, zaintrygowany, podszedł do drzwi i otworzył je. Za nimi stał spokojnie wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu. Pod wpływem jego spojrzenia Tras poczuł się nieco niepewnie.

              – Norbert Tomasz Tras? – zapytał głosem, który zdawał się sugerować, iż pytanie to jest pytaniem retorycznym.

              Tras rozejrzał się nerwowo, jakby w poszukiwaniu kogoś, kto zgłosi się na ochotnika. Niestety, nikogo takiego jak na złość nie było w pobliżu.

              – To... ja – wystękał w końcu.

              Przybysz nieodgadnionym, świdrującym wzrokiem popatrzył jeszcze przez chwilę na Trasa, po czym zdecydowanym ruchem wyjął zza pazuchy kopertę.

              – To dla pana – powiedział.

              Norbert zabrał kopertę, wybełkotał coś na kształt podziękowania, po czym z wyraźną ulgą zamknął drzwi.

              Przeszedł do pokoju i zaczął oglądać niespodziewaną przesyłkę. Zwyczajna, biała koperta, bez żadnego napisu. Ponieważ nie była zaklejona, Tras pomyślał, iż jest to zaproszenie na jakąś ważną uroczystość. Rozłożył wyjętą ze środka pojedynczą kartkę. Na nieskazitelnie białym papierze widniał czarny, starannie wykaligrafowany napis. Tras poczuł, że po plecach przechodzą mu ciarki.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin