Niziurski Edmund - Opowiadania (m76).rtf

(783 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Edmund Niziurski

Opowiadania

Wydawnictwo Harcerskie Horyzonty
Warszawa, 1973
Wydanie I


Spis treści:

 

OD AUTORA

SPRAWA KLARNETA

GRUBAS

SZKIELET

LALU KONCEWICZ, BRODA I MIŁOŚĆ

RÓWNY CHŁOPAK I REZUS

BIAŁA NOGA I CHŁOPAK Z TARGÓWKA

TRZYNASTY WYSTĘPEK

ALARM NA PODDASZU

DIABLI ZJAZD

NIKODEM, CZYLI TAJEMNICA GABINETU

SPISEK SŁABYCH

SIÓDME ŻEBRO


OD AUTORA

Muszę wyznać ze skruchą, że w odróżnieniu od powieści, które pisałem z potrzeby wewnętrznej i za sprawą czystego natchnienia, geneza moich opowiadań jest przeraźliwie przyziemna. Rodziły się one mianowicie z kuszenia przez redaktorów, raczej jako owoc mojej słabości niż mocy. To przez nich odkładałem moje benedyktyńskie prace nad powieścią i zasiadałem do pisania opowiadań, zawsze z nieczystym sumieniem, że kradnę czas przeznaczony na „właściwą” twórczość. Dlatego opowiadania te pisałem spiesznie (co nie znaczy, że łatwo, przeciwnie — zwykle męczyłem się nad nimi bardziej niż nad powieścią).

Najstarsze chronologicznie, a mianowicie „Sprawa Klarneta”, powstało jeszcze w 1953 roku, niemal bezpośrednio po ukończeniu przeze mnie „Księgi urwisów”. Ta historia wielkości i upadku niejakiego Klarneta jest w gruncie rzeczy jeszcze jedną próbą rozpatrzenia starego jak świat konfliktu na osi: jednostka-zespół, ubraną w formę opowiadania o chłopaku, który chciał „trząść całą salą” w internacie, i o buncie tej sali.

Sprawę dominacji jednostki nad zespołem, przejawiającej się w formie stosowania brutalnej przemocy czy wręcz fizycznej siły, oraz zagadnienie walki z tą przemocą poruszałem w mojej twórczości jeszcze wielokrotnie, między innymi w zamieszczonym w tym wyborze opowiadaniu pt.: „Spisek słabych”.

W czasie pisania „Sprawy Klarneta” mieszkałem na Bielanach. Mieszkałem tam z górą sześć lat, od roku 1953 do roku 1959. Ta odległa dzielnica Warszawy otoczona była wówczas z jednej strony pustymi wydmami piaszczystymi, sięgającymi niemal cmentarzy na Powązkach, a z drugiej strony sławnym Laskiem Bielańskim, dochodzącym do wysokiego brzegu Wisły. Oczywiście do wielu moich utworów z tamtego okresu przenikały realia z Bielan i pobliskiego Żoliborza, realia nie tylko zresztą topograficzne. Wtedy bowiem właśnie moje starsze dzieci zaczęły chodzić do szkoły i moje związki ze środowiskiem szkolnym na nowo się wzmocniły i zaktualizowały przy okazji. Utrzymywałem także kontakt z młodzieżą starszą z liceum bielańskiego. Akurat w tym czasie, a był to rok 1958, tygodnik harcerski „Na przełaj” zaproponował mi napisanie opowiadania. I tak powstało obszerne opowiadanie „Lalu Koncewicz, broda i miłość”, w którym wykorzystałem różne moje doświadczenia i obserwacje bielańskie.

Z tego okresu pochodzą także dwa inne wcześniejsze opowiadania zamieszczone w tym tomie, a mianowicie „Grubas” (1954) i „Szkielet” (1955).

Kolonie szkolne to zawsze kopalnia materiału dla pisarza. Przez pewien okres czasu muszą tu żyć z sobą pod jednym dachem, jeść przy jednym stole i spać koło siebie typy często zupełnie sobie obce, wyrwane z różnych pieleszy i gniazd domowych, ciepłych i zimnych, a niekiedy po prostu bez gniazd i pieleszy. A czasu jest wystarczająco dużo, żeby i zżyć się, i poprztykać. Chętnie podejmowałem ten temat czerpiąc z moich własnych doświadczeń. Materiał uzupełniłem realiami współczesnymi, między innymi obserwacjami z życia kolonii poczynionymi w Stegnie nad Zatoką Gdańską.

Stąd też można wywieść genezę napisanego w 1960 roku specjalnie dla „Płomyka” opowiadania „Biała Noga i chłopak z Targówka”, jak również „Trzynasty występek”.

Niemal całkowicie na moich własnych reminiscencjach z lat szkolnych oparte jest, powstałe w jesieni 1959 roku, opowiadanie „Równy chłopak i Rezus”, aczkolwiek mogą mylić czytelnika zupełnie współczesne rekwizyty. Postać profesora jest portretem prawie dokładnym jednego z moich własnych pedagogów. Ja też kiedyś odwiedziłem starego, chorego nauczyciela i...

Ostatnia grupa prezentowanych tu opowiadań to „opowiadania niekłajskie”. Tak je nazywam, ponieważ powstały bezpośrednio po napisaniu powieści „Awantura w Niekłaju”. Ciągle jeszcze obracają się w aurze niekłajskiej; występują tam niekiedy postacie znane z tej powieści oraz różne realia z Niekłaja i okolicy. Do grupy tej należą, napisane w roku 1962 następujące utwory: „Alarm na poddaszu”, „Diabli zjazd”, „Nikodem, czyli tajemnica gabinetu”, „Spisek słabych” i „Siódme żebro”.

Zebrane w tym tomie opowiadania powstawały w okresie dziesięciu lat, od 1953 roku; powstawały z różnych okazji i różną zawierają tematykę, myślę jednak, że mają co najmniej jedną cechę wspólną. Starałem się w nich stworzyć autonomiczny świat młodych. Nie stawiałem moim bohaterom sztucznych barier, nie krępowałem ich, robili wszystko, na co mieli ochotę. Sami mieli ustalić granicę zła i dobra. Doświadczenia starszych niewiele mogą się przydać. Samemu trzeba się sparzyć, samemu wszystkiego spróbować. Więc próbują. Odkrywają na nowo świat i jego prawa. Badają dopuszczalne luzy. Rzecz piekielnie trudna i złożona. Ale muszą to robić. Sprawdzić na własną rękę normy obciążenia, normy napięcia, wolności. Co może udźwignąć przyjaźń, co może wytrzymać zespół, gdzie leżą granice solidarności, dokąd wolno się posunąć w dążeniu do niezależności od „wapniaków”, od środowiska, od świata i jego praw. Bo wszystko sprowadza się w końcu do jednego: jaka jest właściwa norma. Sami muszą ją ustalić i przekonać się o jej słuszności.

Kiedy miałem dziewięć lat, marzyłem o procy i kupiłem ją wreszcie za serią kanadyjskich znaczków (bez kancer) od jednego franta z szóstej klasy. Ale naciąłem się. Proca strzelała słabo. Poszedłem do franta z reklamacją. „To jest dobra proca — powiedział — tylko za słabo naciągasz”. Zabrałem procę i poszedłem ćwiczyć. Naciągnąłem mocniej, strzeliła trochę dalej. Ale nie byłem jeszcze zadowolony, następnym razem naciągnąłem bardzo mocno, i wtedy guma pękła. Poszedłem z reklamacją do franta. „Proca była dobra — powiedział — tylko ty za mocno naciągnąłeś”.

Pamiętam, że przez długi czas dręczył mnie potem problem, jak mocno można naciągnąć gumę. Problem ten, w tej czy innej postaci, męczy wszystkich moich bohaterów w tej książce. Czytelnicy, którzy ją dokładnie przeczytają, będą wiedzieli, co mam na myśli.

EDMUND NIZIURSKI


SPRAWA KLARNETA

Szkołę skończyłem w Maćkowie. Nie orientujecie się, gdzie to jest? Nie dziwię się wam. Na mapach szkolnych Maćków zazwyczaj nie figuruje. Nie mieści się w skali miasteczek od zera do pięciu tysięcy mieszkańców. Nie leży przy linii kolejowej, ani przy ważniejszej szosie. Nie posiada ani powiatowych urzędów, ani fabryki, ani nawet tartaku.

Na pociechę miasteczka należy jednak powiedzieć, że jest zabytkowe. Przy rynku wznosi się kolegiata z XV wieku, obok dawna baszta obronna, przerobiona po wojnach szwedzkich na dzwonnicę. Szczyt jej wieńczy miedziany hełm wsparty na lekkich arkadach, kontrastujących wyraźnie z ciężkim korpusem wieży. Pod dachem widnieją z trzech stron poczerniałe tarcze dawno nieczynnych zegarów, niżej przy ściętych narożach stoją postacie czterech ewangelistów, porosłych mchem i sceptycznie skrzywionych. Dalej, na północ od kolegiaty, nad urwistym brzegiem rzeczki sterczą ruiny renesansowego zamku, z piwnic którego prowadzi podziemny chodnik — jak fama głosi — aż do klasztoru w K.

W tym to zabytkowym miasteczku władza ludowa (z czystej przekory, jak twierdził miejscowy patrycjat) wybudowała przy rynku dwupiętrowy gmach szkoły średniej z internatem. Inauguracja tego obiektu miała miejsce we wrześniu 1949 roku i wypadła nadspodziewanie skromnie. Dziwnym trafem zbiegła się bowiem z poświęceniem odrestaurowanej figury świętego Floriana i — rzecz jasna — z uroczystością tą nie mogła konkurować.

Na trzeci dzień przyprawiliśmy jednak świętemu Florianowi wąsy, rachunek więc został wyrównany.

Dzisiaj, kiedy wspominam naszą budę maćkowską, wydaje mi się już bardzo stara i mocno obrośnięta tradycjami, jakby zakorzeniły się one tam jeszcze na długie lata przed moim przyjazdem. A przecież byłem jednym z pierwszych uczniów liceum i w 1953 roku zdawałem tutaj wraz z trzydziestoma innymi dryblasami pierwszą maturę w historii Maćkowa. Tradycje szkoły i internatu wyrastały w moich oczach. Mógłbym opowiadać o narodzinach i przyczynach powstania każdej z nich.

Wiadomo było, na przykład, w internacie, że nasza druga sala słynęła z zimna i przeciągów. Ten nałóg wietrzenia powstał w związku z paleniem papierosów, które w dzień kurzyło się w kącie za piecem, wieczorem zaś w łóżkach. Poza tym zimno i przeciągi skutecznie odstraszały „Mulata”.

„Mulatem” przezywaliśmy opiekuna internatu, geografa Zalewskiego. Nikt dobrze nie wiedział dlaczego. Czy dlatego, że miał ciemną cerę i włosy, czy też, że do nie umiejącego lekcji ucznia zwykł mówić: „siadaj, mule”. Mulata charakteryzowała poza tym ta właściwość, że chodził stale zakatarzony i bał się panicznie przeciągów. Naszej sali unikał jak ognia, a kiedy już musiał wejść, to wchodził w szaliku na szyi i z postawionym kołnierzem, jedną ręką osłaniając gardło. Od lat starał się nas nakłonić do zamykania okna przynajmniej w okresie zimowym, ale bezskutecznie. Opieraliśmy się temu wytrwale, w ostateczności powołując się na opinię naszego przyrodnika, profesora Rzemiennego. Rzemienny był wielbicielem maćkowskiego powietrza tudzież hartowania ciała, czego dawał przykład biorąc rano i wieczorem lodowaty prysznic w łazience, co zostało przez nas komisyjnie stwierdzone.

Tak więc paliliśmy na ogół spokojnie i bez przeszkód. Jednakże w 1951 roku Mulat został powołany na trzymiesięczne przeszkolenie wojskowe, gdzie między innymi wyleczono go z kataru. Po powrocie stwierdziliśmy u niego wybitne zaostrzenie węchu, dość powiedzieć, że kilka razy wyniuchał dym. Postanowiliśmy wtedy zastosować środki ochronne bardziej radykalne. Malcy śpiący przy drzwiach obarczeni zostali obowiązkiem jedzenia przed snem cebuli. Odtąd sytuacja uległa pewnej poprawie, Mulat wpadał na salę, węszył i wołał:

— Co to za zapachy? Znów paliliście?

— Nie, panie psorze, to Małża jadł cebulę.

Mulat patrzył ze wstrętem na Małżę i zatykając nos wychodził z sali.

Oczywiście zawsze znalazł się w ciągu roku fagas-skarżypyta, który, obraziwszy się na nas o to czy o owo, próbował donosić. Taki jednak nie prosperował długo. Spławialiśmy faceta. Tak mu uprzykrzaliśmy życie, że sam biegł prosić Mulata o przeniesienie na inną salę.

Byle kogo w sali nie trzymaliśmy.

Na początku każdego roku szkolnego mieliśmy wprawdzie z tym trochę kłopotów. Dyrektor nie pytając o nasze zdanie pakował nam na salę różne typy według rozdzielnika, jak padło. Już jednak we wrześniu, a najdalej w październiku następował „dobór naturalny”.

Kandydat na naszą salę, zanim otrzymał szlachetną nazwę „tubylca”, musiał przejść kilka prób moralnych i fizycznych. Między innymi było w zwyczaju, że nowicjuszowi zakładało się „rower”.

Okrutny ów zabieg polegał na tym, że śpiącemu delikwentowi wtykano między palce u nóg zwitki papieru, a następnie je podpalano. Przypieczony nowicjusz, zanim się obudził, wykonywał w półśnie ruchy nogami przypominające do złudzenia jazdę na rowerze.

Podczas mego pobytu w internacie nie zastanawiałem się nad sensem tego rodzaju praktyk. Wiadomo było, że nowicjuszowi trzeba „nałożyć rower”, więc się nakładało. Był to rodzaj próby ognia, która pomagała przy selekcji. Ten i ów fagas nie wytrzymywał, gniewał się, obrażał, szedł skarżyć. Od razu wiadomo było: nie nadaje się. Radziliśmy mu dobrotliwie, żeby się przeniósł do innej sali. Mulat nie robił pod tym względem specjalnych trudności, przekonał się bowiem od dawna, że tak jest najlepiej. Sala uciszała się, nie słychać było przeraźliwych wrzasków w nocy.

Tak więc w październiku wszystko się już układało, ugniatało i klarowało ku obustronnemu zadowoleniu.

Jeśli mimo tych ciężkich prób, surowych obyczajów, rygorów i psiego zimna garnięto się do nas, było to z powodu komuny, która potajemnie istniała na naszej sali. Oczywiście w ścisłej tajemnicy. Sami jej członkowie nie wiedzieli nawet, że do niej należą. Myśleli, że po prostu wszystko przyjemnie i koleżeńsko się u nas układa. Starsi chłopcy podejrzewali, być może, istnienie specjalnej organizacji, ale w pełni wtajemniczonych było nas tylko pięciu z dziesiątej klasy.

Oczywiście „przyschnięty do strupa własności” — jak to określał Józio Markiewicz — u nas miejsca nie zagrzał. Garnęła się za to biedota internatowa, „małorolni” i sieroty. Wiadomo było bowiem, że u nas nikt nie zginie. Dbaliśmy o swoich. Nie zdarzało się, żeby tubylec nie przeszedł do wyższej klasy. Podciągaliśmy, jak się dało, często za uszy, ale skutecznie. Poza tym gwarantowaliśmy bezpieczeństwo osobiste. Nikogo z naszych nikt nie śmiał zaczepić, bo miał od razu do czynienia z całą salą.

Wartość naszej komuny objawiała się najoczywiściej w okresie przejściowych trudności aprowizacyjnych, jakie przeżywał internat na początku 1952 roku, kiedy to kucharz Biodro z Michalską okradali kuchnię. Szła wtedy przez dwa miesiące kasza z ziemniakami na przemian. Wówczas komuna nasza objęła i dożywianie. Wałówki z domu przetrząsaliśmy dokładnie i dzieliliśmy sprawiedliwie między ludek tubylczy. W szafie, w rogu sali, wisiał zawsze wianuszek kiełbasy, stało masełko i miodek. Dożywialiśmy się sumiennie.

Jednocześnie sala nasza zaczęła święcić triumfy i na polu oświatowym. Zważywszy fakt, że blisko 70% uczniów naszej budy mieszkało w internacie, jeszcze w październiku na zebraniu zarządu szkolnego ZMP, przeforsowaliśmy uchwałę o współzawodnictwie międzysalowym, które obejmować miało naukę i zachowanie.

Na pierwszym etapie, który zakończył się w styczniu 1952 roku, odnieśliśmy przekonywające zwycięstwo nad salą drugą i trzecią, co prawda wyłącznie dzięki przewadze w wynikach nauczania, bo w zachowaniu mieliśmy kilka wpadek. Drugi etap też już mieliśmy prawie w kieszeni, gdy nagle wypłynęła sprawa Klarneta.

* * *

Jakoś pod koniec marca Mulat wezwał mnie i Józia Markiewicza do kancelarii i powiedział, że do internatu przybywa nowy uczeń IX klasy, niejaki Eugeniusz Klarnet, że będzie mieszkał w naszej sali i żebyśmy zaopiekowali się nim. Skrzywiliśmy się. Z doświadczenia nieufnie podchodziliśmy do nowych, a tu wtykają nam jakiegoś Klarneta. Diabeł go wie, co on za jeden? Może jakaś ofiara, która obniży nam wyniki współzawodnictwa?

— Dlaczego do nas, panie psorze? — mruknąłem. — Nie można go dać do drugiej albo do trzeciej?

— U was jest wolne łóżko — wycedził przypatrując się nam uważnie.

Nie mogłem wytrzymać jego wzroku, odwróciłem głowę w stronę okna. Na dworze padał mokry śnieg. Wielkie, białe płaty chwiały się w powietrzu, osiadając niechętnie na czarnym dachu drwalni i ruderach sąsiedniej posesji.

„Nie wywiniemy się — myślałem — Mulat ma argument”. Na naszej sali rzeczywiście było wolne łóżko od czasu, gdy „przyschnięty do strupa własności” wałówkarz Karpiel wyemigrował do sali trzeciej, nie chcąc się pogodzić z praktyką racjonowania paczek.

Zapanowało przykre milczenie.

— Też się wybrał, pod koniec roku — mruknął Józio ze złością. — Ale chyba go nie będziemy wliczać do grupy?

Mulat zmarszczył brwi.

— Dlaczego?

— No, bo z jakiej racji?... To nie nasz człowiek... Skąd my wiemy, co on umie i w ogóle co za jednostka?

— Tak — poparłem Józia — na mieszkanie można go przyjąć, ale do współzawodnictwa... to szkoda gadać... Nie możemy brać odpowiedzialności, proszę pana profesora.

— A to znów co za teorie! — wykrzyknął Mulat. — Splendid isolation[1]? Zasklepianie się? To ten chłopak ma niby gdzie być? Poza społecznością internatu? Homo isolatus[2]? Robinson?

Doświadczenie nauczyło nas, że z chwilą gdy Mulat zaczynał mówić obcymi językami, należało wycofać się czym prędzej. Tym razem jednak byliśmy tak rozgoryczeni, że mruknęliśmy jeszcze od drzwi:

— To... to jest niesprawiedliwość, panie profesorze.

— Coście powiedzieli? Hę, żeby was w życiu spotykały tylko takie niesprawiedliwości! — huknął Mulat.

Czmychnęliśmy pośpiesznie za drzwi.

* * *

Tego dnia wracając z kolacji zastaliśmy w sali wyciągnięte na łóżku indywiduum mizernego wyglądu. Spod koca sterczała blada, długa twarz o wielkich, czarnych brwiach i szerokich ustach sięgających gdzieś prawie od ucha do ucha. „Twarz klowna” — pomyślałem z niechęcią.

Na poręczy krzesła wisiała przemoczona, wytarta marynarka i rurkowate spodnie nieokreślonego koloru.

Zaskoczeni tubylcy spojrzeli pytająco na mnie.

— To jest ten nowy... jak mu tam, Klarnet — wyjaśniłem i powtórzyłem im rozmowę z Mulatem.

Chłopcy przyjęli wiadomość, jak przewidziałem, chłodno. By im poprawić humor, oznajmiłem, że skoro już spotkała nas ta nieprzyjemna niespodzianka, należy przynajmniej użyć sobie, jak zwyczaj każe.

— Gotujcie ogień, tubylcze plemię — zakończyłem.

Tubylcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Oblizywali z ukontentowaniem wargi. Rzadko się zdarza taka frajda w drugiej połowie roku. Pośpiesznie skręcili dwie papierowe witki. Kazałem im ciągnąć losy. Pierwszy z wylosowanych mistrzów ceremonii odsunął delikatnie koc, drugi założył Klarnetowi papier, a na końcu zbliżył się ostrożnie z płonącą zapałką trzeci i podpalił.

Dokonawszy tych operacji, spoceni z emocji, chłopcy cofnęli się pośpiesznie i z otwartymi ustami, z odległości dwu metrów oczekiwali na skutek. Razem z nimi zastygła w napięciu cała sala.

Ogień palił się przepisowo... Już, już dochodził do palców... gdy wtem stała się rzecz nie notowana w kronikach internatowych.

Oto Klarnet zamiast „pedałować”, usiadł spokojnie na łóżku, wyjął sobie leniwie płonące wiechcie i drapiąc się pod pachą, zauważył znudzonym głosem:

— Frajerzy, „rower” już dawno wyszedł z mody. Teraz zakłada się „cygaro”.

To powiedziawszy, zdławił ziewanie i jak gdyby nigdy nic nakrył się kocem. Po chwili chrapał już snem sprawiedliwym.

Oszołomieni i zakłopotani takim obrotem sprawy pokładliśmy się spać z dość głupimi minami.

W nocy poczułem, że ktoś mnie szarpie za rękaw. Wystraszony otworzyłem oczy. Zobaczyłem Klarneta w bieliźnie. Jak wielki pająk pochylał się nad moim łóżkiem.

— Ciii — szepnął z palcem na ustach, mrugając do mnie szelmowsko białym okiem. — Dałem „Jasiom” palić.

Uniosłem się na poduszce. Księżyc oświetlał łóżko pod ścianą. W jego świetle ujrzałem rząd malców wysmarowanych czarną pastą. Każdemu tkwiło w ustach skręcone z papieru i zapalone „cygaro”. Czterech „paliło” jeszcze spokojnie, piąty wzdrygnął się właśnie i krzyknął przeraźliwie. Po chwili zaczęło krzyczeć i czterech pozostałych.

Zaczęło się przykre widowisko. Poparzeni malcy zrywali się z łóżek i, wrzeszcząc wniebogłosy, biegali jak opętani. Gryzący dym napełnił salę. Ktoś zaczął wołać: „pali się”. Reszta chłopców zbudzona hałasem zeskakiwała z posłań. Nie pojmując, co się dzieje, na pół przytomni kręcili się w kółko.

Spojrzałem na Klarneta. Siedział na łóżku podkurczywszy nogi i przyglądał się widowisku rozbawionymi oczami. Nie odwracając głowy sięgnął do spodni po pudełko zapałek. Wyjmował szybko jedną po drugiej, stawiał główką na boku pudełka, prztykał palcem i puszczał w tłum serie płonących „rakiet”, potęgując zamieszanie.

— Dobre, co? — obrócił się do mnie. — Noc dantejska, jak Boga kocham.

— Co robisz? Spalisz budę! — krzyknąłem.

— Idź — odepchnął mnie. — Jak się boisz, to leć po strażaka.

Zapałki spadały dalej świetlistym łukiem jedna po drugiej. Wrzawa wzmagała się.

Nagle rozległy się szybkie kroki na korytarzu. Na salę wpadł okręcony kocem Mulat, podobny do Rzymianina w todze. Za nim cisnęli się ciekawi chłopcy z innych sal.

— Co tu się paliło? Co to za swąd?

Na głos Mulata malcy w oka mgnieniu odzyskali przytomność i rzucili się do łóżek. Kiedy Mulat zapalił światło, na sali panował już spokój. Wszyscy „spali”.

Mulat zauważywszy zapałki na podłodze, pokiwał głową.

Wysmarowanym pastą chłopcom kazał iść do umywalni. Nie krzyczał nawet, tylko zapytał, czy nasze zachowanie ma rozumieć jako rezygnację ze współzawodnictwa.

Zatrzęsłem się z oburzenia, zobaczyłem, że bubki z sąsiednich sal uśmiechały się złośliwie. Chciałem krzyknąć Mulatowi, że to przecież właśnie ten jego Klarnet... ale zacisnąłem zęby. Na naszej sali nie skarżyło się. Te sprawy załatwialiśmy sami. Zresztą zły byłem na Klarneta nie tyle za sam kawał, ile za to, że ściągnął na nas Mulata.

Rano jednakże, kiedy szukałem słów, by mu zwrócić uwagę na jego nieostrożność — na tym bowiem polegał naszym zdaniem jego występek — sam przylazł do mnie i ściskając mnie za rękę swą wielką, zimną dłonią, powiedział:

— Ale co... wesoło było? Nie bójcie się... ja was rozruszam — mrugnął okiem — będziemy rozrabiać, co? — szturchnął mnie porozumiewawczo łokciem.

Uśmiechnęliśmy się zakłopotani. Niby tak... szkoda mówić, wesoła noc. Oszołomił nas. Nowicjusz, a tak sobie śmiało poczynał. Jak on potrafił z tym rowerem... musiało go przecież przypiekać, a nie dał poznać. A może w ogóle nie spał, tylko udawał? Stary wyga, widać, w niejednym internacie pluskwy łapał.

— Tak... owszem, wesoło było — wyjąkałem — tylko u nas widzisz, bracie, współzawodnictwo... Mulat notę obniży, karne punkty wpiszą.

Zdawało mi się, że Klarnet popatrzył na mnie z ironicznym uśmiechem.

— Nie... nie zrozum nas źle — dodałem pośpiesznie. — My przeciw kawałom nie mamy nic. Tylko — żeby ostrożniej...

— Dobra — klepnął mnie po ramieniu — ja was rozumiem. Nie bój się. Ustawimy czujkę przy drzwiach.

A jednak nie docenialiśmy jeszcze wtedy Klarneta. To były dopiero nieśmiałe próbki jego repertuaru.

Dość powiedzieć, że odtąd ani jedna noc nie przeszła spokojnie. Klarnet był niezmordowany w rozruszaniu prowincji.

Co noc budziły nas okrzyki palaczy „cygar”. To pod kimś zawaliło się łóżko, to kogoś zlano wodą, to pod czyimś łóżkiem wybuchła petarda.

Mulatowi nie udawało się już nas tak łatwo przyłapać. Czujka ostrzegała. Zanim zdążył wpaść na salę, wszyscy pędzili na łóżka i nakrywali się kocami po uszy... Mulat pytał kilkakrotnie, co to za krzyki. Udawaliśmy, że śpimy. W końcu Klarnet „budził się”, udając wyrwanego ze snu, przecierał oczy i bełkotał:

— Co... Co się stało? Że krzyczeliśmy? Pan profesor się przesłyszał. Zresztą Małża od kilku dni krzyczy przez sen. Dałem mu aspirynę.

Mulat odchodził, a Klarnet mrugał do nas:

— A co, dobre było. Noc dantejska, jak Boga kocham.

Mruczeliśmy zakłopotani, uśmiechając się niewyraźnie. Nikt z nas nie zdobył się na słowo sprzeciwu. Łobuzerstwa Klarneta oszałamiały nas i dezorientowały. Gniewać się o kawał? To nie było w naszym stylu. No, bo co mu powiedzieć? Kawału nigdy nie uważaliśmy za grzech, a Klarnet popełniał przecież tylko kawały. Poza tym chłopak wydawał się z wiary, nie fagas, nie lizus, nie ważniak, zaraz drugiego dnia rozdzielił między tubylców wszystkie wiktuały, które mu zostały z podróży. Małży, kiedy się przeziębił, wetknął aspirynę, częstował „wczasowymi”, w sobotę kupił butelkę wina i puścił w obieg po całej sali. Wypiliśmy pod kołdrami. Nie przeszkodziło mu to tej samej nocy za pomocą gumowej rury od akwarium urządzić istny potop... Resztę nocy przesiedzieliśmy skostniali w kucki. Wszystko było mokre.

Tak, nie da się zaprzeczyć, kawały Klarneta stawały się męczące i, na nasz rozum, trochę już tego było za dużo. Ale Klarnet twierdził, że tak jest we wszystkich internatach, tylko nas belfry za bardzo wzięły za kantar... W ogóle życia u nas nie ma. Głucha prowincja. Klarnet może coś na ten temat powiedzieć. Żył już w czterech internatach. Namówili go na Maćków, że odpocząć można, podobno ładna okolica, spokój... ale on widzi, że długo tu nie wytrzyma. Z nudów skiśnie.

Nie, właściwie to już nie ma sensu dłużej się poniewierać po internatach. To dobre dla Jasiów. On jest już dorosły. Za dwa miesiące skończy osiemnaście. Zapisze się do jakiej szkoły dla pracujących. Najlepiej w Warszawie. Ma tam jednego znajomego, który się urządził przy wyścigach na Służewcu. Tam się na razie zaczepi. Będzie trochę pomagał przy koniach, a trochę pogra na wyścigach. Na koniach można grubą forsę wygrać. A gdy się zadomowi, to i nas spróbuje ściągnąć. Na prowincji nie ma życia.

Mieliśmy co prawda inne plany. Marzyła nam się politechnika, wielkie budownictwo, słuchaliśmy jednak Klarneta ciekawie. Umiał gadać. Czuliśmy się przy nim prowincjonalnie, grajdołkowato jakoś. Nasze życie wydawało nam się blade, ubogie, nudne. Klarnet na wszystkim się znał, wszystkiego próbował, nie było rzeczy, na której by nas nie zagiął. A już najwięcej chyba na sporcie.

U nas sport leżał, a Klarnet miał większość dyscyplin w małym palcu. Znał nazwiska przodujących zawodników polskich i zagranicznych, czasy i metry, rekordy krajowe i światowe, miejsca w tabeli rozgrywek piłkarskich, szansę poszczególnych lekkoatletów, bokserów, kolarzy, o każdym coś mógł powiedzieć. Z Chychłą był na ty, Gremlowskiemu pożyczył kiedyś pływki, Królaka popychał pod górę... tak, zdarzyło mu się ocierać o mistrzów. Prztykał od niechcenia w odznakę SPO... Właściwie to mógłby „rozrabiać” w sporcie. W stumetrówce osiąga dobre wyniki. Ale czy w internatach są warunki do trenowania? Marnuje się człowiek.

No, niech znów nie myślą, nie pozwalał sobie tak bardzo ścierać kantów, co to to nie, nie dawał się belfrom, narozrabiał w kilku internatach. Z jednego za wagary wyleciał, z drugiego za dziewczynki. Trudno, zakochał się. Belfry nie uwzględniają miłości, więc wyleciał. A wtedy, co wyleciał za wagary, to dlatego, że pojechał do Warszawy. Całą drogę bez biletu jechał. Od Radomia bawił się z konduktorem w kotka i myszkę. W Warszawie forsa mu się skończyła, więc najął się do pracy przy budowie. Tak... na MDM-ie pracował. Kawał ściany własnoręcznie ułożył, majster powiedział, że ma do murarki dryg. Namawiali go, żeby został, miejsce w hotelu dawali, zarobiłby dwa patyki lekką ręką, ale nie chciał. On tylko tak... z ciekawości, ale żeby całe życie murować, co to to nie, zanudziłby się na śmierć. Wszystko człowieka zaczyna w końcu nudzić... Ta dziewczyna, o którą z internatu wyleciał, też mu się już właściwie znudziła, ale belfry nie chcieli uwierzyć i wylali. No cóż, nie przejął się... Właściwie to nawet go nie wylali, tylko przenieśli. Miał jechać do innego internatu, gdzieś na Mazurach, Bartoszyce czy coś w tym rodzaju.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin