Brian Kate - Reed Brennan 06 - Impreza musi trwać.rtf

(451 KB) Pobierz
KATE BRIAN

Kate Brian

Impreza musi trwać


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla prawdziwych dziewczyn z Billings

z wyrazami wielkiej wdzięczności:

dla Lanie, Sary, Katie, Lynn, Allison,

Emily, Courtney, Lili, Lucille, Kelly,

Carolyn, Sarah, Erin, Lee, Roxy,

oraz dla Josha, Paula,

Matta i Baby V.

Płytko

Śmierć.

Nie tak miało być. Znam tylko dwie osoby, które nie żyją, i obie zmarły młodo. Obie były piękne. I zginęły straszną, okrutną śmiercią.

Zmarły przeze mnie.

Chwila. Moment. Nie tak.

Nie przeze mnie. Nie mogę tak myśleć. Inaczej zwariuję. Thomas zmarł, bo Ariana była obłąkana. Cheyenne zginęła, bo cierpiała na zaburzenia. To nie była moja wina. Nie moja.

Dlaczego w takim razie uparcie powraca do mnie myśl, że gdybym nigdy nie przybyła do Easton Academy, zarówno Thomas, jak i Cheyenne byliby nadal wśród żywych? Chodziliby teraz po kampusie. Śmialiby się. Flirtowali. Żyliby. Cheyenne właśnie to chciała mi powiedzieć w mailu, który mi przysłała tamtej nocy, kiedy zginęła.

Zapomnij o tamtej notatce. Ty mi to zrobiłaś. Zniszczyłaś mi życie.

Nie żyje. Przeze mnie.

- Co za dzień - powiedziała Constance Talbot, owijając się ciaśniej tweedowym płaszczem, gdy wiatr zdmuchiwał z jej twarzy kosmyki rudych włosów. Zimne wrześniowe niebo było szare i zachmurzone; zanosiło się na deszcz. Przechodziłyśmy właśnie przez dziedziniec na samym środku kampusu Easton Academy, razem ze współlokatorkami, również dziewczętami z Billings. W sobotę były dwadzieścia cztery stopnie, a teraz, raptem dwa dni później, niecałe trzynaście. Kapryśną pogodę w Nowej Anglii trzeba polubić! Constance wtuliła pucułowate policzki w kołnierz i spojrzała na brukowaną ścieżkę prowadzącą do stołówki. W takich chwilach z łatwością mogłam sobie wyobrazić, jak wyglądała w dzieciństwie. Prześliczna. Delikatna. Niewinna.

- Cieszę się, że mój płaszcz dotarł w sobotę - powiedziała Sabinę DuLac. Jej nowy płaszcz, z białego i jasnoniebieskiego błyszczącego materiału, ze staromodnymi kryształowymi guzikami, doskonale pasował do jej oryginalnego stylu. Ubranie tworzyło atrakcyjny kontrast z jej ciemnymi włosami i złotawą karnacją. - W Bostonie było zimno - dodała.

Prawda. W weekend Sabinę odwiedziła siostrę w Bostonie. Zupełnie zapomniałam ją spytać, jak było i jak się ma jej siostra. Ale ze mnie przyjaciółka. Będę musiała pamiętać, żeby później ją o to zagadać.

- Tutaj też był mróz. I skończyło się na tym, że sporo czasu spędziłyśmy poza akademikiem - powiedziała Constance. - Bo atmosfera była zbyt przygnębiająca? - zapytałam. Przecież w sobotę rano znalazłyśmy zwłoki Cheyenne. Zaledwie dwa dni temu. Rozumiem, dlaczego wszyscy omijają szerokim łukiem Billings House. Podobnie jak Sabine, opuściłam kampus i wyjechałam na weekend do Nowego Jorku z moim chłopakiem, Joshem Hollisem. Nie chciało mi się tu wracać, ale nie miałam wyboru. Billings to mój dom. Te dziewczyny, ściśnięte dookoła mnie z zimna, towarzyszące mi teraz w drodze na śniadanie, były dla mnie jak rodzina. Na dobre i na złe.

- Tak, atmosfera, a poza tym wszędzie było pełno policji - powiedziała Tiffany Goulbourne, sprawdzając ustawienia swojego miniaturowego aparatu fotograficznego. - Przeglądali rzeczy Cheyenne, robili zdjęcia jej pokoju...

- Po co? - zapytałam. Przyjechałam z miasta późno w nocy i jeszcze wszystkiego nie słyszałam.

- Żeby potwierdzić, że to było samobójstwo - odparła Tiffany. Wyglądała na chorą. Wiatr szarpnął do tyłu poły jej długiego, białego płaszcza, ale wydawało się, że nawet tego nie zauważyła. Była jedną z tych dziewcząt, które potrafią doskonale wyglądać nawet, gdy się leje żar z nieba, jest mokro albo pada deszcz ze śniegiem. Wysoka, o hebanowej karnacji, z krótkimi czarnymi włosami i wielkimi brązowymi oczami; miała kości policzkowe jak modelka, ale chętniej stawała po drugiej stronie obiektywu - żadna z dziewcząt z Billings nie potrafiła tego zrozumieć.

- Podejrzewam, że po tym, co było w zeszłym roku, policjanci są po prostu ostrożni. Chcą się upewnić, że w sprawie Cheyenne nie ma żadnych wątpliwości.

- Pytali nas nawet o ciebie, Reed - powiedziała Astrid Chou ze swoim eleganckim brytyjskim akcentem. Wiatr postawił na sztorc jej czarne krótkie włosy. - O twoją kłótnię z Cheyenne.

- Co takiego? - wykrztusiłam. Serce waliło mi jak młotem. - Chyba nie sądzą, że to ja...

- Nie! Nie! - odparta Astrid, z początku żywo, później pocieszająco. Położyła mi dłoń na ramieniu i utkwiła we mnie spokojne spojrzenie swych ciemnych oczu. Astrid dołączyła do nas w tym roku, ale poznałam ją zeszłego grudnia, na przyjęciu świątecznym u Cheyenne w Litchfield. Przez jakiś czas wydawało mi się, że ona i Cheyenne są najlepszymi przyjaciółkami, ale wkrótce okazało się, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż przypuszczałam. Podobnie jak ja Astrid nie tolerowała szalonych pomysłów Cheyenne na otrzęsiny czy ostracyzmu, jakiemu poddawała na chybił trafił niektóre dziewczyny świeżo przyjęte do Billings. Czułam, że mogłybyśmy się naprawdę zaprzyjaźnić. Jako że miała dość dziwny, oryginalny styl i szczere, bezpośrednie poczucie humoru, obie nas uważano w Billings za sympatyczne wariatki.

- Powiedziałyśmy im, że to była zwykła sprzeczka między dziewczynami - wyjaśniła Tiffany - Nic takiego. Zdarza się co jakiś czas. Oczywiście policja nie sądzi, że miałaś z tym cokolwiek wspólnego.

- Po prostu musieli nas popytać - dodała Sabinę. - Taka już ich robota.

Mimo że ich argumenty były całkowicie logiczne, musiałam na chwilę przystanąć. Krew pulsowała mi w skroniach. To było samobójstwo. Samobójstwo. Miałam na to dowód. Jej drugi list w moim komputerze - nie żebym koniecznie chciała go pokazywać przyjaciółkom albo policji. I owszem, z drugiej notatki, którą Cheyenne wysłała tylko do mnie, wynikało, że to moja wina. Ale ja jej nie zabiłam. To obłęd.

Moje najbliższe przyjaciółki stanęły dookoła mnie, czekając, aż otrząsnę się z szoku. W tym czasie kilka pozostałych dziewczyn z Billings pobiegło naprzód, chcąc się schronić przed mrozem.

- Reed, nikt nie uważa, że miałaś z tym cokolwiek do czynienia - powiedziała Constance. - Nie przejmuj się...

Z trudem przełknęłam ślinę. - Ale przecież podejrzewali, że Cheyenne mogła zostać... To słowo nie przeszło mi przez gardło. Nie po raz kolejny. Nie.

Tiffany przełknęła ślinę i zacisnęła pełne usta.

- Może po prostu chcieli sprawdzić jedną z możliwością Nie mogłam się ruszyć. Morderstwo? Czy uważali, że Cheyenne mogła zostać zamordowana? Ale dlaczego? Co mogło im podsunąć pomysł, że ktoś pragnął jej śmierci? Poza mną, oczywiście. I naszą kłótnią. Ale to nie była moja wina. Cheyenne próbowała ukraść mi chłopaka.

Wyraźny, metaliczny dźwięk piły mechanicznej przeciął powietrze. Na dziedzińcu wszyscy zamarli w bezruchu. Chmara ptaków zleciała z pobliskiego dębu, skrzecząc szaleńczo i strącając na trawnik pomarańczowe liście. Serce nagle podeszło mi do gardła. Zastanawiałam się, kiedy znów poczuję się bezpiecznie tutaj, w kampusie.

- Co to, u diabła, było? - spytała Tiffany. Podniosła aparat, chcąc uchwycić lecące ptaki. Nigdy nie przepuszczała okazji do zrobienia ciekawego zdjęcia.

Przy uchylonych drzwiach do Mitchell Hall, głównego budynku na północ od stołówki, zebrał się już tłumek uczniów. Znajdowała się tam między innymi Wielka Sala, kilka pokoi przeznaczonych do spotkań i cmentarz sztuki. Pospieszyłyśmy w tamtą stronę. Cokolwiek działo się w Easton Academy, dziewczyny z Billings zwykle wiedziały o tym pierwsze. Co tym razem?

Kilka osób prześliznęło się tylnymi drzwiami i przemknęło do szerokiego korytarza, podążając za dźwiękiem piłowania, dudnieniem i krzykami. Ja jednak przystanęłam na progu. Tuż obok znajdowały się okna cmentarza sztuki. Świadomość tej bliskości zmroziła mi krew w żyłach.

Josh i Cheyenne. Josh i Cheyenne. Josh i ...

- Reed? Chodźże!

Rose Sakowicz chwyciła mnie za rękę, prawie wyrywając mi ramię z barku. Była niezwykle silna jak na taką drobniutką osóbkę. Choć z drugiej strony spędzała masę czasu na nowoczesnej siłowni Easton Academy lub na korcie tenisowym, rywalizując z resztą drużyny. Odwróciłam wzrok od drzwi cmentarza i skupiłam się na powiewających czerwonych lokach Rose, gdy obie szłyśmy za tłumem wzdłuż korytarza. Po lewej stronie widniały podwójne drzwi do Wielkiej Sali. Po prawej znajdowało się olbrzymie, ośmiokątne solarium z dużymi oknami, które wychodziły na doskonale utrzymany teren Easton Academy. W pomieszczeniu było sporo skórzanych kanap, mahoniowych regałów pełnych książek, roślin doniczkowych i orientalnych dywanów. Miało to być miejsce, gdzie mogliby się spotykać uczniowie, ale nie umieszczono w nim ani telewizora, ani stołu bilardowego, ani nic innego, co mogłoby służyć rozrywce, nie licząc oczywiście klasyki literatury. Nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek tam przesiadywał. Aż do teraz. Wydawało się, że połowa szkolnej społeczności cisnęła się na środku Sali - w której wszystkie meble były nadal zakryte plastikowymi pokrowcami - i wpatrywała się w siedmiu robotników tłukących młotami niedaleko tylnej ściany.

- Co się tu dzieje? - zapytała Tiffany, podchodząc, aby pstryknąć kilka zdjęć.

- Nic nie słyszałyście? - zakrzyknęła z tyłu Missy Thurber.

- O czym? - spytałam.

Missy rzuciła mi swój wymuszony uśmieszek i zadarta nos tak wysoko, iż przez chwilę byłam przekonana, że przez wielkie dziurki w nosie widzę jej migdałki.

- Amberly Carmichael. Właśnie tu idzie - powiedziała, odrzucając na plecy gruby, jasny warkocz.

- Niemożliwe - powiedziała Constance.

- Jakim cudem nic o tym nie wiedziałyśmy? - zapytała Tiffany.

- Kim jest Amberly Carmichael? - chciałam wiedzieć. Wszystkie dziewczyny się roześmiały, a Missy przewróciła oczami, co chyba było główną rozrywką w jej życiu.

- Amberly Carmichael, z Carmichaelów z Seattle - powiedziała. - Daj spokój, Reed, przecież nawet ty powinnaś wiedzieć, kim ona jest.

Missy cmoknęła z dezaprobatą. Zaczynałam się zastanawiać, co by się stało, gdybym wsadziła jej palce do nosa i porządnie nacisnęła.

- Ojcem Amberly jest Dustin Carmichael, założyciel i prezes Coffee Carma. O tym chyba słyszałaś, prawda? - powiedziała, poprawiając na ramieniu pasek torebki od Very Bradley.

- Na pewno znasz Coffee Carma - zawtórowała jej Lorna Gross. Zawsze powtarzała wszystko, co mówiła Missy. W zeszłym roku przez moment wątpiłam nawet, czy Lorna w ogóle ma własną osobowość, tak była zajęta papugowaniem każdego słowa, ruchu czy ubrania Missy. Ostatnio jednak pojawił się u niej zaczątek kręgosłupa. Być może była to zasługa jej nowego nosa, może faktu, że udało jej się poskromić burzę loków na głowie, a być może tego, że była już dziewczyną z Billings - sama nie wiem, ale coś dodawało jej pewności siebie. Teraz przez chwilę wróciła jednak do dawnego, paskudnego zwyczaju małpowania Missy.

- Oczywiście, że znam - odparłam. Na rogu każdej ulicy w Ameryce znajdowało się Coffee Carma, nawet w takiej zapadłej dziurze jak moje rodzinne miasteczko, Croton w stanie Pensylwania.

- No więc z początkiem roku Dustin Carmichael wypisał dla Easton czek z mnóstwem zer. Zastrzegł tylko, że w kampusie ma stanąć Coffee Carma, więc... - Missy uniosła dłoń, wskazując na robotników pracujących za jej plecami.

- Dobrze wiedzieć, że naszego dyrektora można kupić - mruknęła pod nosem Tiffany.

- Będziemy mieć Coffee Carma? - wrzasnęła Vienna Clark, chwytając za rękę London Simmons. - O Boziu, a co ja mówiłam każdego ranka przez ostatnie trzy lata?

- Że dałabyś się pokroić za mrożoną kawę karmelową z dużą pianką - odpowiedziała radośnie London, potrząsając natapirowaną brązową czupryną. Wzięły się z Vienna za ręce i zaczęły podskakiwać, wydając z siebie dzikie piski.

London Simmons i Vienna Clark były największymi imprezowiczkami w Billings, a do tego wszystko robiły razem - wspólnie podróżowały, razem chodziły robić pasemka i do salonu piękności na zabiegi owijania ciała glonami, na depilację brazylijskim woskiem czy na regulację brwi. Obie były drobnej budowy, choć z imponującym biustem. Lubiły ubierać się w kuse spódniczki i równie skąpe bluzeczki. Vienna była trochę inteligentniejsza, a London nieco bardziej humorzasta, ale poza tym były właściwie jak bliźniaczki. Papużki Nierozłączki były nieszkodliwe, a nawet całkiem zabawne, ale kiedy teraz patrzyłam na nie i na pozostałe dziewczyny, zrobiło mi się niedobrze. Wszystkie były podniecone, zaciekawione i rozpromienione - czy żadna z nich nie pamiętała już, co się wydarzyło w weekend? Czy samobójstwo koleżanki z klasy można było usunąć w cień obietnicą przecenionych, choć legalnych stymulantów?

- Nie mogę uwierzyć, że już się wzięli do pracy - powiedziałam. - Nie mogliby zaczekać choć tydzień? Sama nie wiem, ale czy nie powinniśmy wszyscy być w żałobie?

Nierozłączki przez trzy lata były w grupie razem z Cheyenne. Nie mogłam uwierzyć, że to ja musiałam im o tym przypominać.

London i Vienna przestały podskakiwać i nagle wydały się skruszone.

- Masz rację - powiedziała London. - Ale Cheyenne by się to bardzo podobało. Uwielbiała Coffee Carma.

- A jak już mówimy o Jej Zamożności... - mruknęła pod nosem Missy.

Wszystkie nagle się odwróciłyśmy. Zbliżała się do nas chochlikowata dziewczyna z rozpuszczonymi jasnymi lokami, w obstawie dwóch przyjaciółek wyglądających jak klony. Była ubrana jak spod igły, jak to mawiała Kiran Hayes w zeszłym roku, kiedy krytykowała nasze ciuchy. Kiran nie znosiła, kiedy ubranie było przesadnie dopracowane i w stu procentach przemyślane; jeśli którakolwiek z nas popełniła ten grzech przeciw dobremu gustowi, była odsyłana do swojego pokoju z poleceniem, by się przebrać. Ubranie Amberly było starannie dobrane - począwszy od czarno - biało - czerwonej plisowanej spódnicy, poprzez szary podkoszulek, na czarnym sweterku kończąc. Czerwona torba od Marca Jacobsa była w tym samym odcieniu co czapka z daszkiem, zawadiacko nasunięta na czubek głowy. Szkarłatne obcasy stukały na marmurowej posadzce, gdy Amberly podeszła do mnie i uśmiechnęła się.

- Cześć, Reed!

Jakby mnie znała. Jakbyśmy były starymi przyjaciółkami. - Cześć... Amberly? - odpowiedziałam niepewnie.

- Czy to nie wspaniale? Coffee Carma w kampusie Easton Academy!

- Taaak. Fantastycznie. Dlaczego mówiła to do mnie?

- Proszę, to dla ciebie. Ojciec powiedział, że mogę kilka rozdać, ale tylko wybranym przyjaciółkom. - Amberly pochyliła się w moją stronę i zniżyła głos, wyjmując przy tym małą plastikową kartę z bladymi spiralnymi wzorkami.

- Dzięki. Co to jest? - zapytałam, przesuwając palcami po obłym konturze karty.

- To Carma Karta! - odparta najwyraźniej zaskoczona, że to dla mnie nowość. - Jak pokażesz to maleństwo, masz za darmo kawę do końca życia!

Dziewczyny z Billings zaczęły coś szemrać. Z pewnością zastanawiały się, dlaczego to mnie, a nie im przypadł w zaszczycie święty Graal w postaci plastikowej karty. Sama nie wiedziałam, dlaczego właśnie na mnie padło, ale koniec końców posłałam tej małej dziwacznej osóbce wymuszony uśmiech.

- Wow. Dzięki.

Czekałam, żeby Amberly już sobie poszła, ale ona nie ruszała się z miejsca.

- No. Widziałaś ostatnio Noelle? - zapytała. - Słyszałam, że w końcu zabrali jej kuratora.

Zamarłam. Moje przyjaciółki nagle zamilkły. Tak, widziałam Noelle dwa dni temu, wieczorem w mieście. Samo spotkanie zresztą niezwykle mnie zaskoczyło. Zastanawiałam się, co też Noelle teraz planuje. Ciekawiło mnie, czy mogła się skądś dowiedzieć, że byłam w kontakcie mailowym z Dashem McCafferty, który - jak usłyszałam ku własnej uciesze - nie byt już jej chłopakiem. Nie podzieliła się jednak ze mną szczegółami tego rozstania; nie powiedziała mi nawet, czy stało się to niedawno, czy być może już w zeszłym roku, kiedy to aresztowano ją za rolę, jaką odegrała w morderstwie Thomasa Pearsona. Cała ta sprawa prezentowała się nieco surrealistycznie - z jednej strony była ekscytująca, z drugiej zaś wprowadzała potworny zamęt. Nie opowiedziałam jeszcze o tym dziewczynom z Billings i nie byłam pewna, czy chcę to zrobić, ponieważ znając je, byłam przekonana, że chciałyby wyciągnąć ze mnie każdy szczegół. Pytałyby, jakie Noelle miała buty, ile teraz waży - przy takim przesłuchaniu na pewno bym się w końcu popłakała. Dlaczego więc obca dziewczyna pyta mnie teraz o Noelle?

- Eeeem, nie - skłamałam. - Nie widziałam jej.

- No cóż, jeśli ją zobaczysz, przekaż jej pozdrowienia od Amberly - powiedziała z uśmiechem. - Nasze rodziny od dawna się przyjaźnią - dodała, dotykając czubkami palców mojego ramienia.

Nagle zrobiło mi się tak gorąco, że plastikowa karta, którą nadal ściskałam w ręku, o mało nie stopiła się w mojej dłoni. To dlatego Amberly mnie pierwszej dała tę kartę. Wiedziała, że przyjaźnię się z wszechmocną Noelle Lange.

- No, dobra - odparłam podejrzliwie. - Jeszcze raz dzięki za prezenty.

- Cała przyjemność po mojej stronie, - Amberly uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ukazując rząd nieskazitelnie białych, równych zębów. - Do zobaczenia!

Zatrzepotała palcami i odeszła, delikatnie kołysząc biodrami pod plisowaną spódnicą. Jej przyjaciółki, które przez cały czas nie odezwały się ani słowem i nie zmieniły wyrazu twarzy, w pośpiechu pobiegły tuż za nią.

- Co to miało być? - Missy bezbłędnie wyczuła moment kiedy Amberly się oddaliła.

- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam.

- Naprawdę nie miałaś żadnych wieści od Noelle? - zapytała Rose. - Nic a nic?

- Wiecie co, umieram z głodu - odparłam szybciutko. - Chodźmy już na śniadanie.

Odwróciłam się w stronę drzwi i ujrzałam przed sobą czerwoną twarz Cage'a Coolidge'a. Biegł, jakby mu ktoś portki podpalił. Włosy, które zwykle starannie stawiał na żelu, teraz bezlitośnie rozwiał wiatr, przyklejając mu połowę z nich do czoła. Miał na sobie modne dżinsy, jeszcze modniejsze adidasy i gruby szary sweter podkreślający jego szerokie ramiona i łagodny kontur sylwetki. Byłby z niego całkiem niezły gość, gdyby nie to, że ma paskudny charakter.

- No, jesteśmy udupieni - powiedział, zaciskając szczęki. Teraz, kiedy się zbliżył, uderzył mnie mocny zapach jego płynu po goleniu. Musiałam cofnąć się o krok, żeby się nie udusić.

- Co jest? - zapytała Sabinę, podchodząc do nas. Kochała się w Gage'u od początku roku, nie potrafiłam tego zrozumieć ani jej tego wyperswadować, choć bardzo się starałam.

- Dostałem właśnie SMS - a od kumpla z Chapin. - Gage otworzył klapkę telefonu na potwierdzenie swoich słów. - Ojciec Cheyenne odwołał Dziedzictwo!

Wszyscy jak na komendę głośno nabraliśmy powietrza w płuca. Zupełnie jak gdyby w pobliżu właśnie eksplodowała bomba.

- Co takiego?! - krzyknęła Portia Ahronian. Wyrwała Gage'owi telefon z ręki i wbiła się weń wzrokiem, przyciskając do piersi drugą dłoń z nieskazitelnym manikiurem. Jej dłoń spoczęła pod kolekcją złotych naszyjników, które Portia obowiązkowo nosiła do każdego ciucha. Złoty blask uwydatniał jej oliwkową karnację i ciemne włosy, ale moim zdaniem mogłaby zdjąć choć jeden czy dwa łańcuchy.

- Czekaj. Jakim cudem ojciec Cheyenne może odwołać Dziedzictwo? - zapytałam. Wiedziałam przecież, że Dziedzictwo jest corocznym balem, którego tradycja sięga zamierzchłej przeszłości. Wszystkie szkoły ze wschodniego wybrzeża brały w nim udział; na zeszłorocznym balu przy Park Avenue pojawiły się tysiące osób. Zapraszano wyłącznie uczniów, których rodzice i dziadkowie również uczęszczali do prywatnych szkół. Chcąc otrzymać dodatkowe punkty, należało wykazać się jeszcze starszymi przodkami. Zdaniem Walta Whittakera, z którym byłam na balu zeszłej jesieni (potrzebowałam go, aby mnie wprowadził, bo w mojej rodzinie nikt przede mną nie przekroczył progu prywatnej uczelni), bal od lat urządza ta sama rodzina.

- Dreskinowie w końcu zrezygnowali - wyjaśniła Rose. - Powiedzieli, że dłużej nie dadzą rady dźwigać ciężaru ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej, więc Cheyenne ubłagała swojego ojca, by ich zastąpił jako gospodarz balu. Ten pomysł był jej oczkiem w głowie, a ojciec nigdy jej niczego nie odmawiał, więc...

- Dlaczego nam nie powiedziała? - zapytała Tiffany.

- Chciała, żeby to była niespodzianka. Tylko raz przyznała mi się, że poczyniono już pewne przygotowania. Nie potrafiła dłużej utrzymać tego w tajemnicy - odparła Rose. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin