Marco John - Tyrani i królowie 02 - Wspaniały plan.rtf

(2328 KB) Pobierz

John Marco

 

 

Wspaniały plan

 

Księga druga cyklu Tyrani i królowie


PODZIĘKOWANIA

 

Autor chciałby, by podziękowania za pomoc i wsparcie przyjęły następujące osoby:

Russell Galen, Danny Baror, Anne Lesley Groell, Juliet Combes, Kristen Britain, Paul Goat Allen, Ted Xidas, Victoria Strauss, Julie Jones i Douglas Beekman.

I jak zawsze dziękuję Deborah, która zrobiła więcej, niż można to wyrazić jakimikolwiek słowami.


Jeden
ŚWIATŁOŚĆ BOGA

 

Rudawe błyski rozjaśniały noc nierównomiernym pulsującym blaskiem.

Najwyższy wódz nareńskich legionów, generał Vorto, stał na zboczu wzgórza tuż pod stanowiskiem wyrzutni rakiet, w bezpiecznej odległości od kruszonych mocą wybuchów murów Goth. Noc była zimna, w powietrzu wisiała para ludzkich oddechów. Widział kryształki śniegu iskrzące się na niebie i osiadające mu na rzęsach. Podmuchy z północy unosiły bojowe race w górę, nad miasto, i odchylały w bok ogniste strugi wyrzucane przez wyloty ogniomiotów. Wysokie mury Goth w najsłabszych miejscach płonęły niczym stopiony jantar, a wewnątrz miasta - w wielu punktach, gdzie w podatne na zapłon materiały trafiły celnie ogniste race - rozgorzały pożary. Na pomostach wzdłuż murów i na blankach mrowili się gothajscy łucznicy, którzy nieustannie słali strzały na otaczających miasto tysięcznymi legionami Narenów. Ustawione wysoko na wzgórzach wyrzutnie rakiet wysyłały jedna za drugą swoje pociski, a po płaskim gruncie niepowstrzymanie parły ku miastu osadzone na żelaznych kołach wozy bojowe, zostawiające głębokie ślady w skatowanej ziemi.

Wewnątrz wozów, z zamkniętych żelaznych beczek, ogniomistrze pompowali kerosynowe paliwo w wąskie wyloty ogniomiotów i smagali ogniem niewzruszone mury Goth.

Bojowa machina Nar pracowała pełną parą.

Generał zdjął rękawicę i wystawiwszy palec na wiatr, spróbował ocenić jego siłę i kierunek. Dęło mocno, z południowego wschodu. Wiatr był stanowczo zbyt silny.

Generał zmełł w ustach przekleństwo i wciągnął rękawicę. Jak do tej pory nic nie wskazywało na to, by jego zaciekłe ataki robiły większe wrażenie na mieszkańcach Warownego Grodu, a i wiatry nie były dla niego łaskawe. Zaczął uderzenie przed zaledwie kilkoma godzinami, a już się zdążył zirytować niczym zwykły sierżant. Zgrzytnął zębami, widząc, jak niewiele sobie robią mieszkańcy z tego, czym im zagroził.

- Opierajcie się, opierajcie - warknął. - Zobaczymy, co powiecie, jak ustawimy taran.

Nieopodal, na szczycie wzgórza, na generalskie rozkazy czekali celowniczy zmodyfikowanych kwasomiotów. Kilka godzin po otoczeniu miasta napełnili zbiornik nowym ładunkiem - Formułą B, wiatr jednak przybrał na sile i nie można było zacząć ostrzału. Na otaczających Goth niewysokich pagórkach ustawiono jeszcze pięć podobnych miotaczy i obecnie obsady wszystkich czekały na rozkazy Vorto. Generał zatarł dłonie, by je nieco ogrzać.

- Bronią się dobrze i mocno - stwierdził, zwracając się do swego adiutanta, chudego pułkownika o skwaszonej twarzy nazwiskiem Kye. - Nie oceniłem ich należycie.

Wygląda na to, że nie boją się oblężenia. Myślałem, że Lokken jest tchórzem.

- Diuk Lokken w istocie jest tchórzem - odrzekł sucho Kye. Miał niski, chrapliwy głos, który zawdzięczał przebitej strzałą jakiegoś Triina krtani, i generałowi niełatwo było go zrozumieć. - O świcie zobaczy, co dla niego przygotowaliśmy, i zaraz potem podda miasto. - Pułkownik uśmiechnął się ponuro. - Z natury rzeczy jestem optymistą.

- Możesz sobie na to pozwolić, pułkowniku - odpowiedział Vorto. - Ja nie mogę.

-

Wyciągnął rękę i wskazał mrowiących się na murach łuczników, którzy z obojętnością spoglądali na spadające na miasto rakiety. - Spójrz. Widzisz, ilu ich tam jest?

Z taką obsadą murów mogąsię trzymać całymi tygodniami. A te przeklęte wiatry...

Vorto umilkł nagle i w duchu szybko odmówił modlitwę. Wiatry były dziełem Boga i nie do ludzi należało ich osądzanie. Vorto uznał swój grzech, a potem zwrócił uwagę na ustawiony obok ogromny miotacz kwasu. Przy komorze ładowania leżały gotowe do użycia pojemniki Formuły B. Miechy, które miały sprężyć powietrze potrzebne do wyrzucenia pojemnika, napełniono już wcześniej i Vorto słyszał lekkie skrzypienie napiętej skóry.

Pochylił się i podniósł jeden z pojemników. Żołnierze z obsady działa sapnęli ze zgrozą i jak jeden cofnęli się o krok. Generał odwrócił pojemnik i przy migotliwym świetle rakiet przez chwilę badał go wzrokiem. Cylindryczny pojemnik nie był większy od ludzkiej głowy.

Obracając go w palcach, generał czuł drżenie płynów, którymi napełniono osobliwy pocisk.

W pojemniku były dwie komory - jedna pełna wody, druga zaś zawierała wyprodukowane w laboratoriach wojennych granulki Formuły B. Po upadku pojemnik rozbijał się, a składniki miały się ze sobą zmieszać. Reszty dokonywał pierwszy lepszy podmuch wiatru.

Taka była teoria. Formuły B nigdy nie wypróbowano w warunkach bojowych.

Bovadin uciekł z Nar przed ostatecznymi próbami, zostawiając dokończenie dzieła kilku swoim pomocnikom. Drobinki Formuły B okazały się zbyt żrące, żeby je dokądkolwiek przewozić - nawet w stanie suchym. Pracownicy laboratorium zapewniali jednak generała, że Formuła B jest bronią doskonałą. Wypróbowali materiał na więźniach, ze świetnymi zresztą rezultatami, i byli pewni, że pięćdziesiąt pojemników wystarczy, by zetrzeć Goth z powierzchni ziemi.

Wszystko jednak zależało od sprzyjających wiatrów.

Rozmyślając o tym, Vorto odłożył pojemnik na miejsce. Choć bardzo chciał, nie mógł sobie pozwolić na ryzyko detonacji środka przy tak zmiennym wietrze. Mury Goth były oczywiście wysokie, czy jednak zdołałyby zatrzymać gaz wewnątrz? A gdyby któryś z pojemników pękł poza obrębem murów? Nawet, jeżeli istniała bezpieczna odległość, poza którą żrące opary przestawały być groźne, nikt dotychczas jej nie zmierzył. Być może zrobił to Bovadin, ale przeklęty karzeł był teraz na Crote i ukrywał się wraz z sodomitą, Biagiem.

„Ufaj Bogu” - napomniał sam siebie generał.

- Choćbym latał ze smokami i zamieszkał w najciemniejszym zakątku świata - wyrecytował - nawet tam prawa dłoń Thy poprowadziłaby mnie i nawet tam Thy rozjaśniłby dla mnie ścieżkę. - Vorto uśmiechnął się beznamiętnie do Kyle’a, który nie należał do ludzi przesadnie religijnych. - Księga Galliona - wyjaśnił. - Rozdział jedenasty, werset dziewiętnasty. Wiesz, co to znaczy?

Cytat nie zrobił na Kye żadnego wrażenia. Od generała pułkownik różnił się między innymi tym, że poddawał się edyktom arcybiskupa Herritha wyłącznie z poczucia obowiązku i nie myślał przy tym o wierze. Vorto nieraz próbował przekonać pułkownika o istnieniu Niebios, Kye jednak uparcie pozostawał sceptykiem. Był jednak lojalnym, świetnym żołnierzem - i Vorto postanowił na razie nie przejmować się wygłaszanymi niekiedy przez niego herezjami.

- Wywiesili flagę - stwierdził pułkownik spokojnie. - To wszystko, co mogę na razie powiedzieć.

Patrząc ponad ramieniem pułkownika, Vorto mógł zobaczyć rozjaśnione blaskami rakiet Goth i jego dumne, wyzywająco strzelające ku niebu wieże. W samym środku miasta, nad fortecą Lokkena powiewała na wietrze Czarna Flaga, nienawistny symbol starego Nar.

Wywieszanie tego sztandaru było obecnie zbrodnią, ale Lokken i jemu podobni za nic mieli rozporządzenia Herritha. Vorto obiecał sobie, że nie spocznie, dopóki osobiście nie zedrze Czarnej Flagi ze szczytu wieży i nie wepchnie jej w załganą gardziel diuka Lokkena.

Od śmierci Arkusa i przejęcia władzy w Nar przez biskupa Herritha wszystkie ludy w Nar musiały poddać się jedynie słusznemu sztandarowi. Był to sztandar, pod którym teraz gromadzili się podwładni Vorta - wschodzące słońce w złotym polu. Godło wymyślił sam Herrith, dał mu piękne miano i pobłogosławił mocą zdolną stawić czoło Czarnemu Odrodzeniu.

Sztandar nazywano Światłością Boga.

Gdziekolwiek Vorto go zobaczył, zawsze czuł skurcz w krtani. Teraz, kiedy jego oddziały otoczyły Goth, chorążowie unieśli sztandar tak wysoko, że błyski rakiet oświetlały go niczym pocałunki niebios, i mogli to zobaczyć wszyscy tkwiący głęboko w swoich błędach Gothajczycy. Dziś wywiesili swoją Czarną Flagę, ogłaszając światu wierność martwemu Arkusowi i jego ideałom, jutro jednak, jeżeli wiatry okażą się łaskawe, Światłość Boga na zawsze załopocze nad ich miastem.

- Sprawdźcie kąt podniesienia i azymut - polecił Vorto obsadzie kwasomiotu. - Nie życzę sobie żadnych chybionych strzałów.

- Zaczynamy, panie? - spytał go celowniczy.

- Już wkrótce - odparł Vorto.

Podszedł do działa i osobiście sprawdził ustawienie zaworów i wskaźników. Nie znał się na tym za dobrze, ale łatwo było zrozumieć działanie prymitywnych skal i suwaków. Mały wskaźnik ustawiony wzdłuż lufy pokazywał w czterdziestojardowej podziałce odległość od celu. Celowniczy nastawił maksymalny zasięg, unosząc lufę tak wysoko, żeby pocisk przeleciał nad wysokimi murami Goth i wylądował wewnątrz miasta. Vorto z uznaniem spojrzał na obsadę działa.

- Dobrze nastawione, ogniomistrzu. Czy te wiatry jednak nie są zbyt silne?

Wojak zmarszczył nos i spojrzał krytycznie w niebo, oceniając kąt, pod jakim opadały wirujące płatki śniegu.

- Niełatwo powiedzieć, panie. Pojemniki są dość ciężkie, więc powinny polecieć prosto. Ale ten mur jest cholernie wysoki. Dobrze by było wycofać wozy, a wtedy będę spokojny.

Vorto kiwnął głową.

- Zgoda. Przygotujcie się.

Odwrócił się i podszedł do swego ciężkiego bojowego rumaka. Potężnie zbudowany siwek, objuczony kropierzem, parskał z niezadowoleniem, gdy jego pan wspinał się na siodło.

Vorto był postawnym mężczyzną i potrzebował równie wielkiego jak on wierzchowca.

Ten pochodził z Aramooru i miał solidne, grube pęciny. Vorto przytroczył do pleców ciężki bojowy topór - jedyną broń, którą mógł się swobodnie posługiwać po utracie dwóch palców.

Nie tak dokładny jak miecz, topór w bitwie miał równie niszczącą, jeżeli nie większą moc rażenia, a jego podwójne ostrze budziło jednakowy strach wśród wrogów i przyjaciół, co generałowi bardzo odpowiadało. Vorto nie wdziewał do bitwy hełmu, gdyż lubił bitewną wrzawę i nie bał się strzał. Zgodnie z tradycją wkładał czarną zbroję z tłoczonej skóry, ale wiedział, że prawdziwie skuteczną ochronę może mu zapewnić jedynie łaska Niebios. Golił gładko głowę i policzki, na ręce zaś wkładał srebrne rękawice, które polerował do zwierciadlanego połysku. Choć był niemal nienaturalnie wielki, w jego ciele nie znalazłoby się ani grama tłuszczu - Vorto był muskularny i silny jak byk. Nie nosił koszul, a jego kurtka z niezwykle szerokimi wyłogami nadawała mu wygląd rozkładającego skrzydła sokoła lub nadymającej kaptur kobry. Poza Herrithem w całym Nar nie było człowieka, który by miał większą władzę od niego, nikt zaś nie budził większego strachu od generała.

W Vorto niewiele było ludzkich cech, a najmniej ludzkie miał oczy.

Ciemnoniebieskie jak dwa przymglone klejnoty, pozbawione były blasku i życia. Niegdyś, gdy generał był młodzikiem, ich źrenice były orzechowe, ale wszystko się zmieniło, gdy zaczął zażywać wynaleziony przez Bovadina eliksir. Napój ten, zapewniający długowieczność równą niemal nieśmiertelności, wyczyniał z ciałem Vorta dziwne rzeczy. Jak w przypadku zmarłego imperatora Arkusa i pozostałych członków Żelaznego Kręgu, generał uzależnił się od napoju niczym od narkotyku. Niestety karzełkowaty uczony przepadł gdzieś razem z Biagiem - i ze sztuką przyrządzania eliksiru nieśmiertelności. Był to jeszcze jeden z sekretów, jakie Bovadin zabrał ze sobą na Crote i dlatego Vorto i inni wierni Herrithowi, musieli nauczyć się żyć bez eliksiru - choć wszyscy przypłacili to iście piekielnymi mękami. Niekiedy, w ciszy i samotności, Vorto odczuwał nawroty głodu narkotycznego, ale z pomocą Boga jakoś poskramiał dręczące go demony. Inni nie mieli tyle szczęścia. Niektórzy z rozkapryszonych nareńskich lordów nie potrafili wytrzymać bólu i gdzieś znikali. Paru rzuciło się z wysokich stołecznych wież, nie mogąc wytrzymać oczekiwania na kolejny atak pragnienia i zbliżającej się agonii.

Vorto jednak był bardziej wytrzymały i twardszy niż tamci słabeusze. Przemógł ból i zapobiegł przejęciu tronu przez Biagia, co wspominał z dumą jako najcięższą ze stoczonych przez siebie bitew. Teraz wespół z Herrithem wolni byli od narkotycznych więzów i gotowali się do unicestwienia resztek planów hrabiego. W Nar było jeszcze wiele do zrobienia. Ludzie, tacy jak Lokken, wciąż uparcie trzymali się ideałów Czarnego Odrodzenia, bezbożnych wymysłów Arkusa. Czarna Flaga wciąż jeszcze łopotała w stolicach czterech przynajmniej królestw, a ci, którzy odrzucali sztandary przeszłości, często odmawiali również stawania pod chorągwiami jutra. Niewielu z własnej woli wstępowało w szeregi wyznawców Boga Światła.

Arcybiskup Herrith mógł liczyć na poparcie tylko kilku prawdziwie nareńskich narodów.

Miał jednak za sobą Vorta, za nim zaś stały nareńskie legiony. W swoim czasie Lokken, i wszyscy jemu podobni, dostaną za swoje i przywoła się ich do porządku.

„Bóg tak chce - pomyślał Vorto, uważnie obserwując miasto. - Jest wolą Boga, by umarli tak, a nie inaczej. Niczym krowy na zbrukanej krwią posadzce rzeźni”.

Za czasów Arkusa i jego Czarnego Odrodzenia Vorto stąpał po ziemi dumnie niczym książę. Kaleczył i zabijał w imię fałszywych ideałów imperatora, sprzedając duszę za miękkie loże i sprośne towarzystwo. Teraz jednak był innym człowiekiem. Usłyszał zew Boga i został oczyszczony. Uratowali go Bóg i Herrith.

Nie czuł wyrzutów sumienia. Czarne Odrodzenie toczyło Imperium niczym nowotwór i jedynym ratunkiem było jego unicestwienie. Ideały miały swoją moc i niełatwo je było zabić. Zostawienie po nich choćby wspomnienia było wprost dopraszaniem się śmierci. Ci, których Bóg wezwał do swej służby, musieli mieć niezłomną wolę i - niekiedy - równie wytrzymałe żołądki. Nad Goth przez całe miesiące będzie unosił się smród, a niebo nad miastem obejmą we władanie sępy - ale diuk Lokken musi zginąć. Biagiowi w jego dążeniu do tronu ubędzie jeszcze jeden poplecznik w Nar, a nad miastem załopocze Światłość Boga, znak jego miłosierdzia.

Vorto spiął konia i ruszył zboczem w dół. Kiedy będzie po wszystkim, nareszcie porządnie się wyśpi. Pułkownik Kye dosiadł swojego wierzchowca i podążył za generałem, a kiedy się zrównali, łypnął podejrzliwie kątem oka na przełożonego.

- Więc atakujemy? - spytał. - Kiedy?

- Jak dam rozkaz.

- Ale wiatry...

- Przebyłem długą drogę po to, by wymierzyć bożą sprawiedliwość diukowi Lokkenowi i jego buntownikom - ostro odparł Vorto. - Nie odejdę stąd pokonany.

Kye uśmiechnął się krzywo.

- Za twoim pozwoleniem, generale, myślałem, że chcesz po prostu wypróbować skuteczność Formuły B.

Vorto wzruszył ramionami. Kye był mu niemal przyjacielem, czasami jednak posuwał się za daleko.

- Taka jest wola Boga - odpowiedział po prostu. - Kiedy inne narody zobaczą, co się tutaj stało, dwa razy pomyślą, zanim zechcą sprzymierzyć się z Biagiem. Kye, oni mają wojska. Vosk, Smocza Paszcza, Doria... Nie możemy być we wszystkich miejscach jednocześnie. Biagio o tym wie. A pamięć o Arkusie jest ciągle żywa i silna. - Zmierzył swego adiutanta zimnym spojrzeniem. - Musimy okazać co najmniej równą siłę.

- Ależ generale - żachnął się Kye. - Mamy dość ludzi, by zdobyć to miasto.

- To właśnie zamierzam zrobić, Kye, i jeszcze więcej. A teraz zajmij się ustawieniem tego cholernego tarana. Czas, byśmy zapukali do drzwi Lokkena.

Siedzący wewnątrz swego zamku z kamieni i cedru diuk Lokken z Goth kazał wygasić światła. Rakiety uderzały niecelnie i w zasadzie nie przedstawiały sobą poważnego zagrożenia, ale w tej sali Lokken zgromadził swoją rodzinę - był bowiem człowiekiem przesądnym. Jedna zbłąkana rakieta wystarczy, żeby wszystkich ogarnął ogień.

Jego prywatne komnaty znajdujące się wysoko w zachodniej wieży, otaczało dość straży, by odeprzeć legiony Vorta, ale wojacy niewiele mogli zdziałać przeciwko rakietom czy ogniomiotom.

Lokken stał w oknie i patrzył z góry na swoje oblężone przez wrogów miasto. Jego twarz raz po raz rozjaśniał blask padającej niedaleko racy. Za nim, w głębi komnaty, siedziały jego żona i dwie córki. Najstarszy i jedyny syn był gdzieś na zewnątrz - prawdopodobnie na murach.

W kamienie leżącego niżej dziedzińca uderzyła rakieta i odbijając się od bruku, pomknęła ku wieży. Diuk widział rozstawione na odległych wzgórzach stanowiska wyrzutni, z których wzlatywały w niebo wyjące pociski. Jego córki łkały cicho.

Bombardowanie wyrządzało umocnieniom niewielkie szkody, ale łamało wolę oporu jego poddanych.

Jego też się zresztą chwiała.

Komnata pogrążona była w mroku. Lokken poczuł przeszywające go dreszcze zimna i ukłucie wyrzutów sumienia. Nad jego głową, z zamkowej wieży zwisała wciąż Czarna Flaga, obok własnego gothajskiego sztandaru, Lwiej Krwi. W porywie nagłego gniewu diuk nie tak dawno rozkazał, by nienawistny sztandar Herritha podarto na strzępy, które następnie odesłano do Nar. Teraz jednak, spoglądając na gromadzące się w dole legiony, Lokken zastanawiał się, czyjego męstwo nie okaże się głupią zuchwałością, i czuł rozpacz na myśl o okropnej śmierci, jaka czekała jego rodzinę.

Arkus nie był idealnym władcą. Był tyranem. Biagio zaś pewnie okaże się niewiele od niego lepszym. Ale Arkus był jego, Lokkena, własnym tyranem, który pojmował, jak ważną dla narodu jest jego duma. Arkus nigdy nie zażądał, by jakikolwiek kraj w Imperium wyrzekł się własnego sztandaru, ani się nie upierał przy tym, by wywieszano jego Czarną Flagę.

Lokken dawno pogodził się z władzą Arkusa, ten zaś od wielu lat zostawiał Gothajczyków w spokoju, zadowalając się regularnie słanymi do Nar podatkami.

Herrith jednak okazał się wcielonym demonem.

Lokken żałował Arkusa. Brak mu było dawnych ideałów Czarnego Odrodzenia - pokoju wywalczonego siłą i dominacji nad światem. A kiedy starzec wreszcie umarł, Lokken wiedział, za kim stanąć.

- Możecie mnie zabić - wyszeptał diuk - ale nigdy nie pójdę na waszą służbę.

- Wuju?

Na dźwięk tych słów Lokken odwrócił się od okna. W mroku zobaczył pełną niepokoju twarzyczkę małej Lorli. Ubrana była do podróży, jak sam rozkazał. W małych rączkach trzymała niewielką sakwę wypełnioną żywnością. Miał nadzieję, że było tego dość, by mogła dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Głębokie spojrzenie zielonych oczu dziewczynki wpatrzone było ze smutkiem w twarz diuka.

- Jestem gotowa - stwierdziła. Usiłowała się uśmiechnąć, ale bez powodzenia.

Lokken opadł na kolana i ujął w dłonie dziecięcą rączkę. Była mała i miękka - co stanowiło jawną sprzeczność z charakterem dziewczynki. Lokkena wcale nie zdziwiło to, iż podczas całego bombardowania właśnie Lorla nie uroniła nawet jednej łzy. Stary diuk był z niej dumny.

- Sam chciałbym móc cię odwieźć do diuka Enli - powiedział. - Ale z Daevnem będziesz bezpieczniejsza. On zna drogę i okolicę lepiej, niż którykolwiek z moich ludzi.

Pomoże ci przedostać się przez pierścień otaczających miasto legionistów.

W spojrzeniu Lorli pojawiło się zwątpienie.

- Widziałam ich przez okno. Jest ich zbyt wielu, by można było przemknąć się niepostrzeżenie. I żaden się nie zawaha, gdy tylko mnie zobaczy. Natychmiast mnie zabiją.

Uśmiech Lokkena był nieco wymuszony.

- To musisz się postarać, by cię nie złapali, prawda?

Musnął dłonią wspaniałe włosy dziewczynki. Była pod jego opieką przez ostatni rok - od czasu, kiedy w Nar rozpanoszył się Herrith. Biagio poprosił Lokkena o zapewnienie dziecku schronienia, i choć niekiedy Lokken uważał to za ciężkie brzemię, uwielbiał każdą chwilę, jaką udało mu się z nią spędzić. Krew może ich dzieliła, ale we wszystkim innym była mu córką.

- Lorlo... - zaczął z powagą w głosie. - Nie wiem, jaki spotka cię los. Nawet jeżeli bezpiecznie dotrzesz do Smoczej Paszczy, Biagio nie powiedział mi ani słowa o tym, co dla ciebie przygotował. Nigdy zresztą nie poznałem diuka Enli. Ale ważne jest, byś tam dotarła.

Ważne dla Nar. Wiesz o tym, prawda?

- Wuju, wiem, kim jestem. Cokolwiek Mistrz dla mnie przygotował, jestem gotowa.

„Mistrz”. Lokken wciąż nie umiał się pogodzić z tym nienawistnym mu określeniem.

Lorla nigdy nie mówiła o Biagiu inaczej, niż jako o Mistrzu. Stary diuk podejrzewał, że była to część wychowania Roshannów. Lorla doskonale wiedziała, kim i czym była, ale to wszystko. W pewnym sensie była odmieńcem - niemal dojrzałą kobietą zamkniętą w ciele ośmioletniej dziewczynki. Nie wiedziała, co Biagio dla niej przygotował, ale fakt, że była dzieckiem urodzonym w inkubatorach laboratoriów wojennych Bovadina sprawiał, iż bezgranicznie ufała hrabiemu. Lokken często litował się w duchu nad nieszczęsnym dzieckiem.

- Znaczyłaś dla mnie wiele - powiedział jej. - Dumny jestem z tej niewielkiej roli, jaką mi przyszło odegrać w całej sprawie. I chciałbym cię poznać nieco lepiej.

Dziewczynka spuściła wzrok.

- Chciałabym, żebyś mógł powiedzieć mi więcej. Może któregoś dnia...

Lokken uśmiechnął się krzywo. Oboje wiedzieli, że ów dzień nigdy nie nadejdzie.

Dla Lokkena i jego rodziny, która opiekowała się Lorlą w ciągu minionego roku, nie było żadnej przyszłości. Legioniści byli równie sumienni w wykonywaniu rozkazów, jak Roshannowie Biagia. Jeżeli tylko będą mieli dość czasu, zostawią w Goth kupkę dymiących ruin. Goth jednak przetrwa. Jeżeli Lorla dotrze jakoś do Smoczej Paszczy, Herrith i Vorto jeszcze usłyszą buntowniczym mieście. Być może Biagio był szaleńcem, ale też geniuszem.

Cokolwiek planował hrabia Crote, Lokken wierzył w powodzenie sprawy. Tak jak Goth, Czame Odrodzenie nie da się pokornie powieść na rzeź.

Lorla przeszła obok Lokkena i zbliżyła się do okna. Wspiąwszy się na palce, spojrzała na szalejącą w dole bitwę. Powiodła wzrokiem po wzgórzach, odnajdując pełznące ku murom wozy bojowe i legionistów uzbrojonych w ogniomioty i maczugi. Musiała jakoś przedostać się przez ten stalowy pierścień, wykorzystując ochronę ciemności i swój niewielki wzrost.

- Powinnam już iść - oznajmiła. - Śnieg ujmie im nieco zapału.

Lokken ponuro skinął głową.

- W dole, na dziedzińcu, czeka na ciebie Daevn z kucykiem. On cię zaprowadzi do ukrytej w murze furty. Pamiętaj, aby poczekać, aż zaniknie płomień rakiet, i kieruj się na wzgórze obsadzone jabłoniami. Jest tam trochę nierówności, kamieni i...

- Znam drogę - przerwała mu Lorla. Zaczynała się niecierpliwić. Zbyt wiele czasu poświęcili rozmowie.

Lokken umilkł i już się nie odezwał.

Vorto przez całą godzinę patrzył, jak jego machiny oblężnicze otaczają miasto. W tym czasie przygotowano taran. Otoczony zbrojnym orszakiem legionistów Vorto podjechał bliżej, by obejrzeć wszystko osobiście. Taran był ogromny i prawdopodobnie większego nie zbudowano jeszcze w warsztatach wojennych Nar. Dwadzieścia greeganów z mozołem podciągnęło machinę ku murom Goth. Platforma miała koła o średnicy równej wzrostowi człowieka, a z jej boków niczym łapy koszmarnej stonogi wysuwało się sto wyszlifowanych drągów. Młot był z granitu, a do potężnej dębowej belki mocowały go taśmy z nabijanego kutymi nitami żelaza. Wzdłuż całej górnej krawędzi platformy porozwieszano skórzane pętle, które miały zapobiegać upadkom pod koła pchających taran ludzi. Generał jadący konno wzdłuż platformy zaczął się zastanawiać, czy machina sprosta zadaniu, jakie przed nią postawiono. Grubość murów Goth sławiły liczne pieśni, a bramę miejską wzmocniono potężnymi ćwiekami, od środka zaś była podparta belkami ze skamieniałego drewna.

Warowny Gród wzniesiono przed wiekami i jak do tej pory wszyscy najeźdźcy odchodzili stąd pokonani. Niektórzy uważali, że jego mury są nie do rozbicia.

Ale dla Boga Narenów nie istniały przeszkody nie do pokonania. Vorto szarpnął za wodze, by przywołać do porządku narowistego konia i odwrócił się do Kye’a. Hełm pułkownika pokrywała warstewka śniegu.

- Sprowadź tu dwie drużyny ogniomiotów. Niech skupią ogień na murach po obu stronach bramy. Musimy jakoś powstrzymać tych łuczników. I przerwij ostrzał rakietami. Nie chcę, by którakolwiek z nich wylądowała przy taranie. Po wyłamaniu bram ruszamy do szturmu. Mam nadzieję, Kye, że jazda będzie gotowa?

- Będzie gotowa, panie.

- To trzymaj ją na razie z tyłu, dopóki nie dam rozkazu. Do szarży trzeba nam otwartej bramy i drogi wolnej od rumowisk. Nie chcę, by teraz kręcili się przy wrotach, ponieważ Lokken się czegoś domyśli, a prawdopodobnie przygotował dla nas kilka niespodzianek.

Kye wykrzywił usta w skąpym uśmieszku.

- Panie, jeżeli i tak mamy użyć gazu...

- Chcę dostać Lokkena... żywego Lokkena. Mam i ja niespodziankę dla niego. A teraz ruszaj do swoich. Zajmij się wykonaniem moich rozkazów, pułkowniku.

Kye wzruszył ramionami i odjechał, by zebrać dwie drużyny ogniomistrzów, które Vorto chciał mieć pod bramą. Generał przez chwilę patrzył za odjeżdżającym oficerem. Znów poczuł, że zżera go niecierpliwość. Śnieg sypał coraz gęściej, a przerwanie ostrzału rakietami rychło powinno zasnuć okolicę mrokiem. Spojrzawszy na wyzierające spod blachy pancernej rękawicy czubki palców, stwierdził, że zaczynają sinieć. Goth mogło się trzymać miesiącami, a wkrótce nadejdzie zima. Głód i chłód podkopią morale jego legionistów, do tego zaś nie wolno było dopuścić.

Zebranie kanonierów zajęło Kye’owi tylko kilka minut. Posłuszni jego rozkazom ustawili się po obu stronach wiodącej ku bramie drogi. Z wylotów rur nieprzerwaną strugą zaczęły tryskać płomienie, co zmusiło łuczników przy bramie do cofnięcia się.

Dwie drewniane kładki zawieszone wzdłuż blanków zajęły się ogniem. Gothąjczycy musieli się wycofać na bezpieczniejsze pozycje. Vorto usłyszał rozpaczliwe krzyki, jakimi wzywali oddziały posiłkowe. Zobaczyli taran.

Vorto wyjął swój podwójny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin