Marco John - Tyrani i królowie 01 - Szakal z Nar.rtf

(2673 KB) Pobierz

John Marco

 

Szakal z Nar

(The Jackal of Nar)

 

Księga pierwsza cyklu Tyrani i królowie

 

Przekład Andrzej Sawicki


Dla Deborah,

która jest światłem mojego życia


Podziękowania

 

Jak w przypadku każdego z debiutów i ta książka nie powstałaby, gdyby nie pomoc i wsparcie duchowe kilku bardzo ważnych dla mnie osób. Chciałbym im wszystkim złożyć gorące wyrazy wdzięczności.

 

Przede wszystkim mojej żonie Deborah, której poświęciłem tę książkę. Jest moim natchnieniem i jedyną miłością.

 

Mojej rodzinie – mamie, tacie, Christine, Donnie i dziadkowi – za to, że zawsze przy mnie byli i niezłomnie we mnie wierzyli. Dziękuję całej gromadce.

 

Mojemu wydawcy, Anne Lesley Groell, za jej dalekowzroczność i umiejętność wspierania początkujących pisarzy.

 

Russellowi Galenowi i Danny’emu Barorowi za to, że dzielili ze mną wizję tej książki i pomogli mi ją przekształcić w rzeczywistość.

 

Kristin Lindstrom, za to, że uczestniczyła w tym od początku.

 

Douglasowi Beekmanowi za wspaniałą okładkę.

 

I na koniec mojemu drogiemu przyjacielowi i towarzyszowi w sztuce pisarskiej, Tedowi Xidasowi, za to, że przekonał mnie, że da się to zrobić. Bez niego ta książka po prostu by nie powstała.

 

Raz jeszcze wszystkim dziękuję.

 

Z Johnem Marco możesz się spotkać w sieci na stronie

www.tyrantsandkings.com



Kalak


Z dziennika Richiusa Vantrana

 

Śniłem o wilkach.

Sen stał się teraz wśród nas rzadkością. Niemal każdej nocy przychodziły bojowe wilki, a my nauczyliśmy się obawy przed snem, z którego mógł nas obudzić ich przerażający głos. Kazałem ludziom czuwać na zmianę przy ogniomiotach, tak, by przynajmniej niektórzy mogli wypocząć. Bestie zabiły już najlepszych ogniomistrzów. Zdumiewa mnie to, że wiedzą, jak w nas ugodzić. Ogniomioty wciąż jednak się sprawdzają i mamy jeszcze dość kerosyny, by tak zostało przez kilka dni. Do tego czasu być może dotrze jazda Gayle’a.

Wygląda na to, że Vorisa nie obchodzi, ilu z jego ludzi zginie. Drolowie nie są podobni do pozostałych Triinów. To fanatycy z ochotą idący na śmierć. Nie przerażają ich nawet ogniomioty. Ich rozkładające się ciała, leżące w stosach przed okopami, zaczynają już cuchnąć. Jeżeli wiatr szybko się nie zmieni, to wszyscy się pochorujemy od tego odoru. Naszych zabitych pogrzebaliśmy za okopami, tak żeby nie gnili tuż obok. Drolowie chyba nie dbają o swoich poległych. Widziałem, jak zostawiali swoich kompanów na pewną śmierć w sytuacjach, z których łatwo mogli ich wydostać w bezpieczne miejsca. Nawet, kiedy się ich zrani, nie wydają głosu, tylko samotnie odpełzają na tyły, podczas gdy nasi łucznicy spokojnie wybierają cele. Kiedy umierają, też czynią to w milczeniu. Lucyler twierdzi, że to szaleńcy i zdarzają się momenty, kiedy trudno mi w to nie uwierzyć. Ciężko jest nam, ludziom z Nar, zrozumieć Triinów i ich postępki, nawet z pomocą Lucylera. Nie jest przesadnie religijny, bywają jednak chwile, kiedy staje się nieprzenikniony jak każdy inny Drol. Mimo wszystko, wdzięczny mu jestem za pomoc. Nauczył mnie wielu rzeczy o swoim dziwnym narodzie. Dzięki temu nie myślę już o nich wyłącznie jak o potworach. Jeżeli kiedykolwiek uda mi się wrócić do domu, jeżeli ta przeklęta wojna domowa kiedyś się skończy, opowiem ojcu o Lucylerze i jego narodzie. Powiem mu, że my, Narowie, zawsze mieliśmy błędne pojęcie o Triinach. Oni tak jak i my kochają swoje dzieci, a mimo swojej białej skóry, zranieni, też broczą czerwoną krwią. Nawet Drolowie.

Ta dolina stała się dla nas pułapką. Nie powiedziałem jeszcze tego ludziom, ale nie sadzę, by udało nam się długo odpierać Drolów od Ackle-Nye. Voris napiera zbyt ostro. Wie, że brak już nam sił. Jeżeli wkrótce nie przybędą posiłki, zostaniemy pokonani. Wysłałem wiadomości do ojca, muszę jednak jeszcze doczekać odpowiedzi, a tak naprawdę nie spodziewam się żadnej. Od kilku tygodni nie docierają do nas furaże, musieliśmy więc zacząć polowania, by mieć co jeść. Psują się nawet zbyt długo przechowywane wojskowe suchary. Musieliśmy je wyrzucić daleko za okopy, by nie pozwolić na mnożenie się szczurów w obozie. Im nie przeszkadza, że mięso i suchary są stęchłe, i nie nękają nas, dopóki są syte. Zaczynamy jednak odczuwać głód, a w dolinie nie ma aż tyle zwierzyny, by nakarmić nią wszystkich. Może ojciec nie wie, jak tragiczne jest nasze położenie... a może przestało go to obchodzić. Tak czy inaczej, już wkrótce stoczymy ostatni bój w Ackle-Nye, i będzie po wszystkim. Voris mnie pobije.

Drolowie z tej doliny nadali mi przezwisko Kalak. Lucyler wyjaśnił, że w języku Triin oznacza ono „szakal”. Wykazują przy tym niemałą zuchwałość. Słyszę, jak wołają do mnie z lasu, usiłując rozwścieczyć i wywabić z okopów. Kiedy atakują, czynią z tego przezwiska okrzyk bojowy; biegną na nas, wywijając tymi swoimi jiiktarami i co tchu w płucach wrzeszcząc: „Kalak”. Wolę jednak ten okrzyk bojowy od słyszanego wcześniej. Przedtem wykrzykiwali imię Vorisa, co mi przypominało o jego wiernych wilkach i długich, czekających nas jeszcze nocach.

Podczas porannego ataku zabito Lonala. Nikt nie ma pojęcia, jakim sposobem Drol, który go zabił, zdołał podejść tak blisko do ogniomiotu, ale kiedy go zobaczyłem, było już za późno. Musiałem zająć się działem, a wszystko stało się tak szybko, że nie zdołałem mu pomóc. Żył jeszcze chwilę po tym, jak zadano mu morderczy cios. Lonal stracił ramię; zostało na miejscu, podczas gdy jego samego odciągano na tyły. Spostrzegłem to dopiero, gdy było już po wszystkim. Razem z Dinadinem pochowaliśmy go w okopie na tyłach, a Lucyler wymówił nad jego zwłokami jakieś słowa, których żaden z nas nie zrozumiał. Lonal lubił Lucylera i wątpię, by przejął się tym, że nad jego grobem słowa modlitwy wymówił Triin. Obu nas trapiła jednak myśl, że nasz przyjaciel został zakopany niczym końskie ścierwo, w odległym zakątku obcej doliny. Kiedy wrócimy do domów, powiem rodzicom Lonala, jak zginął ich syn, nie rzeknę jednak niczego o tym, że gnije w zbiorowym grobie, ani tego, że modlitwę nad jego ciałem wygłosił Triin. Uraziłaby ich myśl, że nad jego ciałem modlił się jeden z wrogów, i fakt, iż nie był Drolem, nie miałby dla nich znaczenia. Wszystko to zresztą wywołały modły Triinów. Giniemy przez ich modlitwy.

Dinadin już się uspokoił, choć nigdy wcześniej nie widziałem go tak poruszonego śmiercią przyjaciela. W domu zawsze był hałaśliwy, rozwój wydarzeń skłonił go jednak do refleksji. Kiedy pogrzebaliśmy Lonala, powiedział mi, że powinniśmy zostawić tę dolinę Triinom, by powyrzynali się wzajemnie. Wszyscy popełniamy czyny, które przynoszą nam ujmę i o których nie będziemy opowiadali rodzicom, gdy wrócimy do domów. Może odpowiemy za nie przed naszym Bogiem. Dziś pozwolę Dinadinowi na żal, jutro jednak muszę przywołać go do porządku. Znów stanie się tym, który natchnie nasz oddział wolą walki, i będzie nienawidził Drolów, Vorisa i jego wojowników.

A jednak nie umiem oprzeć się myśli, że Dinadin ma rację. Słyszę rozmowy ludzi i obawiam się, że ich tracę. A najgorsze, że nie wiem, co mam im rzec. Nawet ja nie mam pojęcia, o co walczymy. Odpieramy ataki wojowników złego człowieka tylko po to, by inny zły człowiek mógł nadal utrzymywać się na tronie i tak zbyt rozległego Imperium. Ojciec na rację, że imperatorowi to miejsce jest do czegoś potrzebne... nikt jednak nie wie, do czego. Jednak to my umieramy, podczas gdy on czeka otoczony luksusami swego pałacu. Nikt z naszych ludzi nie uwierzy w to, że walczymy w obronie słusznej sprawy, a i Lucyler nie ufa swojemu Daegogowi. Wie, że dynastia królów Lucel-Loru jest skazana na zagładę, a Drolów i ich rewolucję zmiecie stary porządek. A jednak on i jego lojaliści walczą za swego tłustego króla, a my z Nar walczymy u ich boku, tylko po to, by wzbogacić kolejnego despotę. Nienawidząc Drolów, w jednym przecież przyznaję im rację: imperator wysysa krew z całego Triin.

Ale sza, mój dzienniku... o takich sprawach powinienem milczeć. A dziś w nocy powinienem odpocząć. Ten wieczór jest spokojny. Słyszę odgłosy wydawane przez żyjące w dolinie stworzenia, i te, które wykrzykują w lasach moje przezwisko... ale wcale mnie one nie przerażają. Przed snem może mnie powstrzymać jedynie myśl o wilkach. Wszyscy dziś polegli zostali pogrzebani. Czuję zapach tłuszczu pieczonych nad ogniskami ptaków, które udało nam się schwytać. Dobrze byłoby zapalić teraz fajkę alby wypić puchar wina z Ackle-Nye. Jeśli nic mi nie zakłóci snu, będę śnił o obu tych przyjemnościach jednocześnie.

Jutro zaś zaczniemy od nowa i być może po raz ostatni. Jeżeli Wilk tej doliny wie, jak jesteśmy słabi, z pewnością zaatakuje nas z całą watahą. Będziemy się bronili, wykorzystując jak najlepiej nasze umiejętności i żywiąc nadzieję, że w porę zjawi się jazda Gayle’a, by ocalić nasze karki. W dolinie słabo słychać, a jeźdźcy nie mogą się tu poruszać zbyt szybko. Wolałbym, żeby na ratunek przyszli moi ludzie, a nie zbiry tego łotrzyka. Jeżeli jednak to on mnie ocali, będzie się tym chełpił do końca życia.

Być może przetrwamy jutrzejszy dzień; poślę wtedy kolejną wiadomość do ojca. Powiem mu, że nasze przeżycie zależne jest od rodu Gayle. Nie wiem, czy to wystarczy, by go przekonać. Wiem, że nie w smak jest mu cała ta wojna, ale jestem tutaj i musi mnie ratować. Jeżeli nie przyjdą żadne inne oddziały, cała dolina wpadnie w łapy Wilka. Przegrywamy tę wojnę, a powodem naszej śmierci może się stać spór, jaki wiedzie ojciec z imperatorem. Muszę go przekonać, że ta wojna warta jest walki.


Jeden

 

Richiusa obudził zapach kerosyny. Z dala usłyszał znajomy okrzyk. Rozpoznał go, zanim jeszcze zdążył otworzyć oczy. „O Boże, nie...”

W jednej chwili poderwał się na nogi. Wokół niego wznosiły się czarne ściany okopu. Żółte palce nowego dnia zaledwie musnęły horyzont. Richius zmrużył oczy i rozejrzał się wzdłuż okopu. Gasnące już pochodnie rzucały mętną poświatę na ludzi w ubłoconych uniformach. W głębi, na końcu okopu, widać było grupkę tłoczących się żołnierzy. Richius ruszył ku nim chwiejnym krokiem.

– Co się stało, Lucylerze? – spytał swego białoskórego przyjaciela.

– To Jimsin – odpowiedział Lucyler. – Dopadły go we śnie.

Richius przecisnął się przez krąg zbrojnych. Pośrodku wiło się coś, co nawet nie przypominało człowieka. Kilku żołnierzy bezskutecznie usiłowało unieruchomić jego bezładnie poruszające się członki; Jimsin zaś nie przestawał monotonnie wyć. Obok niego leżało wielkie, nieruchome ciało wilka. W ciele bestii zauważył kilkanaście ran, które zostawiły żołnierskie pchnięcia nożem.

– Dostał w krtań – odezwał się jeden ze zbrojnych, rosły, rudy mężczyzna o twarzy chłopca. Gdy Richius pochylił się nad Jimsinem, żołnierz przykląkł obok.

– Uważajcie – ostrzegł ich ktoś z boku. – Rana jest głęboka.

Kły wilka rozdarły gardło Jimsina, zostawiając ranę aż do szczęki. Rozerwana krtań ledwie się trzymała i poruszała w miarę świszczącego oddechu rannego. Gdy Richius pochylił się nad towarzyszem, w oczach Jimsina pojawił się błysk zrozumienia i nadziei.

– Nie ruszaj się, Jimsin – ostrzegł go Richius. – Lucylerze, co tu się, u licha, stało?

– To moja wina – ponuro przyznał zagadnięty. – Było ciemno. Bestia wpadła do okopu, zanim zdołałem ją zobaczyć. Pozwól, że pomogę...

– Wracaj na górę – uciął Richius. – Miej tam na nie oko. Wy wszyscy, precz, na górę!

Rosły rudzielec podał Richiusowi zwilżony bandaż. Richius pospiesznie owinął go wokół broczącej krwią rany. Z rozerwanej krtani wydobył się zduszony jęk bólu, a dłonie Jimsina chwyciły nadgarstki Richiusa, który szarpnął się, by odzyskać swobodę ruchu. Nagle znieruchomiał. Nie mógł przecież zwolnić nacisku na ranę.

– Nie, Jimsin. Dinadinie, pomóż mi go opatrzyć.

Dinadin szybko oderwał dłonie Jimsina. Udało mu się je utrzymać, podczas gdy Richius obwiązywał ranę. Okropny świst słychać było teraz ciszej, tłumił go bowiem niezbyt czysty bandaż. Kątem oka Richius spostrzegł, że Dinadin spogląda w bok.

– Nadciągają? – spytał, przyspieszając bandażowanie.

– Jeszcze nie – odparł ponuro Dinadin.

Richius wiedział, że kiepski humor Dinadina wywoływała świadomość, że pod koniec dnia Jimsin może leżeć obok Lonala.

– O Boże! – wzdrygnął się nagle Richius. – On się dusi!

Dinadin wciąż trzymał Jimsina za ręce. Usiłował utrzymać towarzysza na ziemi i patrzył, jak z rany bucha krew. Jimsin znów zajęczał, a z każdym dźwiękiem na bandażu zakwitała nowa plama purpury. Gwizdy z jego krtani następowały po sobie coraz szybciej. Spod jego powiek popłynął strumień łez.

– Pomóż mu, Richiusie!

– Robię, co w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin