Zlote rendez-vous.doc

(1098 KB) Pobierz
I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Alistair MacLean

Złote rendez-vous

 

Przełożył

Robert Ginalski

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

The Golden Rendezvous


Spis treści

 

I. Wtorek, od południa do siedemnastej              3

II. Wtorek, między dwudziestą a dwudziestą pierwszą trzydzieści              14

III. Wtorek, od dwudziestej pierwszej trzydzieści do dwudziestej drugiej piętnaście              25

IV. Wtorek, dziesiąta piętnaście wieczorem środa, ósma czterdzieści pięć rano              36

V. Środa, od ósmej czterdzieści pięć do piętnastej trzydzieści              46

VI. Środa, między dziewiętnastą czterdzieści pięć a dwudziestą piętnaście              60

VII. Środa, godzina dwudziesta trzydzieści - czwartek, godzina dziesiąta trzydzieści              71

VIII. Czwartek, od szesnastej do dwudziestej drugiej              84

IX. Czwartek, od dwudziestej drugiej do północy              95

X. Piątek, dziewiąta rano - sobota, pierwsza w nocy              107

XI.  Sobota, między pierwszą a drugą piętnaście w nocy              125

XII. Sobota, między szóstą a siódmą rano              136


I. Wtorek, od południa do siedemnastej

 

Zamiast koszuli miałem na sobie sflaczałą, lepiącą się szmatę przesiąkniętą potem. Palący żar stalowych płyt pokładu przypiekał mi stopy. Koszmarny ucisk białej czapki z daszkiem rozsadzał mi głowę, miałem wrażenie, że lada chwila stracę skalp. Ostry blask promieni słonecznych, odbity od metalu, wody i bielonych wapnem budynków portowych, raził mi oczy. A pragnienie przyprawiało mnie o ból gardła. Byłem rozgoryczony jak wszyscy diabli.

Ja byłem rozgoryczony, załoga była rozgoryczona, pasażerowie byli rozgoryczeni. Rozgoryczony był też kapitan Bullen, skutkiem czego ja sam byłem rozgoryczony podwójnie, ponieważ gdy tylko sprawy kapitana Bullena przybierały zły obrót, nieodmiennie odgrywał się na swoim pierwszym oficerze. Ja byłem jego pierwszym oficerem.

Przechylony przez reling, nasłuchiwałem skrzypienia drewna i łańcuchów, Spoglądając na rufę, gdzie nasz potężny dźwig z mozołem podnosił z nabrzeża szczególnie wielką skrzynię. Oho, znowu kapitan Bullen, pomyślałem ponuro, gdy czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia, lecz zaraz uświadomiłem sobie, że kapitan, mimo rozlicznych ekstrawagancji, nie używa Chanel nr 5. Mogła to być tylko panna Beresford.

I rzeczywiście. W charakterze dodatku do Chanel nosiła białą, jedwabną sukienkę, a na twarzy miała kpiarski, z lekka rozbawiony uśmieszek, sprawiający, że większość oficerów na statku wywijała w duchu koziołki, ale we mnie wzbudzający jedynie irytację. Mam swoje słabostki, to fakt, ale trudno do nich zaliczyć wysokie, chłodne i przemądrzałe kobiety o nieco uszczypliwym poczuciu humoru.

- Witam naszego pierwszego oficera - odezwała się słodko. Miała miękki, melodyjny głos, z ledwie dostrzegalną nutą wyższości czy protekcjonalności, gdy zwracała się do kogoś z niższych sfer, na przykład do mnie. - Zastanawialiśmy się, gdzie pan jest. Pana rzadko brakuje na aperitifie.

- Wiem, panno Beresford, przykro mi. - To, co powiedziała, było szczerą prawdą; nie wiedziała jednak, że na aperitif z pasażerami stawiam się niczym prowadzony na ścięcie. Regulamin towarzystwa stwierdzał, że do obowiązków oficera należy w równym stopniu zabawianie pasażerów, co kierowanie statkiem, a kapitan Bullen, który do wszystkich pasażerów żywił zagorzałą, totalną odrazę, dopatrzył, by większa część tegoż zabawiania spadła na mnie. Wskazałem wielką skrzynię, unoszącą się właśnie nad lukiem piątej ładowni, a potem skrzynie zgromadzone na nabrzeżu. - Niestety, mam robotę. Co najmniej na cztery, pięć godzin. Dziś nie mogę sobie pozwolić nawet na obiad, a co dopiero na aperitif.

- Miał mi pan mówić Susan - powiedziała. Zabrzmiało to, jak gdyby usłyszała tylko moje pierwsze słowa. - Długo jeszcze będę musiała pana o to prosić?

Aż do Nowego Jorku, powiedziałem sobie w duchu, a i wtedy nic z tego. Na głos zaś odparłem ze śmiechem:

- Nie powinna mi pani utrudniać życia. Zgodnie z regulaminem mamy traktować wszystkich gości z należnymi względami, kurtuazją i szacunkiem.

- Jest pan beznadziejny - skwitowała i uśmiechnęła się. Byłem zbyt małym kamyczkiem, żeby spowodować choćby zmarszczkę na oceanie jej samozadowolenia. - Nie dostanie pan obiadu, biedaczysko. Przechodząc tędy właśnie sobie myślałam, że wygląda pan dosyć posępnie. - Zerknęła na operatora dźwigu i marynarzy, przesuwających opuszczoną skrzynię po dnie ładowni. - Mam wrażenie, że pańscy ludzie też nie są zachwyceni taką perspektywą. Tworzą raczej ponurą gromadkę.

Rzuciłem na nich okiem. Tworzyli ponurą gromadkę.

- Och, nie ma obawy, zrobią sobie przerwę na obiad. Mają po prostu własne, prywatne zmartwienia. Na dole w ładowni jest ponad czterdzieści stopni, a niepisane prawo mówi, że w tropiku biali marynarze nie powinni pracować po południu. W dodatku wciąż jeszcze opłakują poniesione straty. Proszę nie zapominać, że nie minęły nawet siedemdziesiąt dwie godziny od ich utarczki z celnikami na Jamajce.

„Utarczka”, jak mi się zdawało, była odpowiednim słowem - w trakcie czegoś, co najwierniej można by określić jako dziką napaść, celnicy skonfiskowali czterdziestu członkom naszej załogi nie mniej niż dwadzieścia pięć tysięcy papierosów i ponad dwieście butelek trunków, które przed wpłynięciem na wody Jamajki powinny trafić do okrętowego składu celnego. To, że trunki nie znalazły się w składzie, było najzupełniej zrozumiałe, jako że załogę obwiązywał przede wszystkim bezwzględny zakaz posiadania alkoholu w kajutach. A to, że nawet papierosów nie oddano do składu, było rezultatem intencji załogi, by - zgodnie z normalną praktyką - przeszmuglować na brzeg i trunki, i tytoń, po czym odstąpić je z przyzwoitym zyskiem tubylcom, nader skłonnym do zapłacenia niebagatelnych sum za luksus popijania wolnej od cła whisky z Kentucky i palenia amerykańskich papierosów. Tyle tylko, że nikt nie poinformował załogi, iż - po raz pierwszy w ciągu pięciu lat służby na wodach Indii Zachodnich - ss. „Campari” zostanie przeszukany od dziobu po rufę, z niezwykłą, wręcz bezlitosną skrupulatnością, przypominającą gwałtowny, porywisty wicher, którego podmuch wymiótł statek do czysta. Był to czarny dzień.

Podobnie jak dzisiejszy. W momencie, gdy panna Beresford klepała mnie pocieszająco po ramieniu, szepcząc na odchodnym wyrazy współczucia, zdecydowanie nie idące w parze z błyskiem w jej oczach, na szczycie trapu, prowadzącego na dół z głównego pokładu, dostrzegłem kapitana Bullena. Zwrot „patrzenie wilkiem” najtrafniej, jak sądzę, oddawałby wyraz jego twarzy. Widząc pannę Beresford, Bullen zdobył się na heroiczny wysiłek i nadał swym rysom pozory uśmiechu. Wytrwał tak przez całe dwie sekundy, potrzebne żeby ją minąć, i natychmiast znów zaczął patrzeć wilkiem. Ludziom ubranym od stóp do głów w lśniącą biel rzadko kiedy udaje się stworzyć wrażenie nadciągającej chmury gradowej, ale kapitanowi przyszło to bez trudu. Bullen był potężnie zbudowany, miał prawie dwa metry wzrostu, spłowiałe brwi i włosy, gładką czerwoną twarz, której żadne słońce nie było w stanie opalić i jasnoniebieskie oczy, których zamglić nie mogła żadna ilość whisky. Z jednakową dezaprobatą obrzucił wzrokiem nabrzeże, ładownię i mnie.

- Co słychać, poruczniku? - odezwał się ponuro. - Jak leci? Panna Beresford wam pomaga, co? - Kiedy był w złym humorze, nieodmiennie zwracał się do mnie per „poruczniku”. W nastroju neutralnym tytułował mnie „Pierwszy”, a w dobrym humorze - czyli, szczerze mówiąc, prawie zawsze - mówił do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Dziś jednak usłyszałem „poruczniku”. Stanąłem więc na baczność i zignorowałem ukryty w podtekście zarzut, że się obijam. Następnego dnia będzie mnie burkliwie przepraszał. Jak zawsze.

- Nie najgorzej, kapitanie. Chociaż trochę się ślimaczą - odparłem i skinąłem głową w kierunku dokerów, usiłujących założyć pętlę z łańcucha na skrzynię mierzącą co najmniej sześć metrów na dwa. - Nie sądzę, żeby tragarze w Carracio byli przyzwyczajeni do tak ciężkich ładunków.

Przyjrzał im się bacznie.

- Ci to by nie podnieśli nawet taczek! - warknął w końcu. - Uwiniecie się z tym do szóstej? - Szósta oznaczała godzinę po maksymalnym przypływie i musieliśmy do tej pory wyjść poza mieliznę przed portem albo czekać następne dziesięć godzin.

- Myślę, że tak, kapitanie.

Po chwili, aby oderwać jego myśli od kłopotów, a także przez ciekawość, zapytałem:

- A co jest w tych skrzyniach? Samochody?

- Samochody? Czyś pan na głowę upadł? - Jego zimne niebieskie oczy przesunęły się na bieloną wapnem zabudowę miasteczka i ciemną zieleń wznoszących się z tyłu stromych zalesionych gór. - Ta hołota nie zmajstrowałaby na eksport nawet klatki dla królików, a co dopiero samochodu. Urządzenia mechaniczne, W każdym razie tak podano w konosamencie. Prądnice, generatory, chłodziarki, aparaty klimatyzacyjne i wyposażenie cukrowni. Do Nowego Jorku.

- Chce pan przez to powiedzieć, że generalissimus najpierw skonfiskował wszystkie amerykańskie rafinerie cukru, a teraz je demontuje i odsprzedaje z powrotem Amerykanom? - zapytałem ostrożnie. - Takie jawne złodziejstwo?

- Złodziejstwo to drobne kradzieże dokonywane przez poszczególnych ludzi - oświadczył kapitan Bullen posępnie. Kiedy rządy zajmują się kradzieżami na wielką skalę, to już ekonomika.

- Generalissimus i jego rząd gwałtownie potrzebują gotówki?

- A jak pan myśli? - warknął Bullen. - Nikt nie wie, ilu ludzi zginęło w stolicy i dziesięciu innych miastach we wtorkowych rozruchach głodującej biedoty. Władze Jamajki szacują ich liczbę na setki. Odkąd wywalili większość cudzoziemców i zamknęli lub skonfiskowali niemal wszystkie obce przedsiębiorstwa, nie zarobili za granicą ani grosza. Kufer rewolucji jest pusty jak bęben. Ten facet rozpaczliwie potrzebuje forsy.

Odwrócił się i wpatrzył w dal. Olbrzymie dłonie oparł na poręczy relingu i stał sztywny, jakby kij połknął. Zrozumiałem ten znak - po trzech latach żeglowania z nim nie można było nie zrozumieć. Było coś, czym chciał się podzielić, chciał wypuścić z siebie parę, dla której nie było lepszego ujścia niż wypróbowany, zaufany wentyl - pierwszy oficer Carter. Tyle tylko, że kiedy chciał się wyładować, duma nie pozwalała mu na zagajenie tematu. Nietrudno było odgadnąć, co go kłopocze, toteż wyświadczyłem mu tę przysługę.

-A co z tymi telegramami wysłanymi do Londynu, kapitanie? - spytałem od niechcenia. - Przyszła już może odpowiedź?

- Właśnie dziesięć minut temu - warknął i odwrócił się obojętnie, jakby ta sprawa już dawno wypadła mu z pamięci, jednakże zdradził go purpurowy odcień czerwonej twarzy, a i jego głos był daleki od obojętności, kiedy mówił dalej: - Spoliczkowali mnie, masz pan pojęcie! Spoliczkowali. Moje własne towarzystwo. I Ministerstwo Transportu. Jedni i drudzy. Kazali mi o tym zapomnieć, stwierdzili, że protest był bezzasadny, przestrzegli mnie na przyszłość przed konsekwencjami odmawiania współpracy z odnośnymi władzami, bez względu na to, co to za władze! Moje własne towarzystwo! Od trzydziestu pięciu lat pływam na liniach Blue Mail, a teraz... teraz... - zacisnął pięści, zdławił głos i zapadła gniewna cisza.

- Ktoś tu chyba wywierał niezgorszy nacisk - mruknąłem.

- A żebyś pan wiedział. - Zimne, niebieskie oczy były faktycznie bardzo zimne, a wielkie dłonie zaciskały się i otwierały, aż zbielały kostki. Bullen był więcej niż kapitanem - był komandorem floty Blue Mail, a dookoła komandora floty nawet rada nadzorcza chodzi na palcach, a w każdym razie nie traktuje go jak gońca. - Jeżeli kiedykolwiek dostanę w łapy doktora Slingsby Caroline, to skręcę mu ten jego wredny kark!

Kapitan Bullen marzył, żeby dostać w łapy noszącego dziwne nazwisko doktora Slingsby Caroline. Dziesiątki tysięcy policjantów, agentów federalnych i żołnierzy amerykańskich, biorących udział w obławie na doktora, także marzyły o dostaniu go w łapy. Podobnie jak i miliony zwykłych obywateli, chociażby z tego powodu, że za informację przyczyniającą się do ujęcia Caroline'a wyznaczono nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jednakże zainteresowanie kapitana Bullena i załogi ss. „Campari” miało bardziej osobisty charakter - zaginiony doktor był źródłem wszystkich naszych kłopotów.

Doktor Slingsby Caroline zniknął - nader stosownie - w Południowej Karolinie. Pracował w ściśle tajnym, rządowym Instytucie Badań Wojskowych, niedaleko miasta Columbia, instytucie związanym - jak się okazało mniej więcej tydzień temu - z produkcją nowego typu bomby atomowej, przydatnej w lokalnych, taktycznych wojnach jądrowych. Bomba ta, zaprojektowana dla myśliwców i małych wyrzutni rakietowych, była - w porównaniu z gigantami o mocy pięciu megaton, wytwarzanymi już zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak w ZSRR - zupełną bagatelką, o sile wybuchu równej zaledwie jednej tysięcznej mocy tamtych bomb i z trudem niszczącą obszar nieco większy niż półtora kilometra kwadratowego. A jednak, dysponując potencjałem wybuchowym równoważnym pięciu tysiącom ton TNT, nie była to zabawka.

Otóż pewnego dnia - a ściślej mówiąc, pewnej nocy - doktor Slingsby Caroline zniknął. Fakt, że był on dyrektorem instytutu wojskowego, sam w sobie wystarczył już do spowodowania wrzawy, ale najgorsze było to, że doktor zabrał ze sobą funkcjonujący prototyp bomby. Wyglądało na to, że zaskoczyli go dwaj nocni strażnicy na terenie instytutu, a on ich zastrzelił, prawdopodobnie posługując się pistoletem zaopatrzonym w tłumik, jako że nikt nie słyszał ani nie podejrzewał nic dziwnego. Około dziesiątej w nocy wyjechał z instytutu za kierownicą własnego niebieskiego chevroleta kombi. Wartownicy przy bramie, poznając samochód i swojego szefa, i wiedząc, że zwykle pracuje do późnej nocy, przepuścili go, nie przyglądając mu się zbytnio. I był to ostatni raz, kiedy widziano doktora Caroline i „Tornado” - jak, z bliżej niewiadomego powodu, nazwano tę bombę. Niebieskiego chevroleta widziano natomiast raz jeszcze - porzuconego przed portem w Savannah, jakieś dziewięć godzin od popełnienia zbrodni, lecz w niecałą godzinę od jej wykrycia, co oznaczało, że w policji ktoś odwalił kawał dobrej roboty.

I trzeba było naszego pieskiego szczęścia, żeby ss. „Campari” zawinął do Savannah akurat wieczorem w dniu zniknięcia doktora.

Po odkryciu w instytucie martwych strażników natychmiast wstrzymano wszystkie połączenia międzystanowe i zagraniczne w południowo-wschodniej części USA. Od siódmej rano wszystkie samoloty tkwiły na lotniskach, dopóki nie zostały skrupulatnie przeszukane. Od siódmej rano policja zatrzymywała i sprawdzała wszystkie ciężarówki przekraczające granicę stanu i oczywiście wydano zakaz wypływania w morze wszystkim jednostkom większym od zwykłych łodzi. Na nieszczęście władz, a tym bardziej nasze, ss. „Campari” wypłynął z Savannah o szóstej rano, automatycznie stając się podejrzanym numer jeden.

Pierwsze wezwanie radiowe nadeszło o ósmej trzydzieści rano. Czy kapitan Bullen zgodziłby się zawrócić natychmiast do Savannah? Kapitan, nienawykły do owijania w bawełnę, zapytał dlaczego, psiakrew, miałby wracać. Oświadczono mu, że jego powrót jest sprawą najwyższej wagi. Nie, odpowiedział kapitan, dopóki nie przedstawią mu konkretnych powodów. Odmówili przedstawienia powodów, a kapitan Bullen odmówił powrotu. Impas. Aż wreszcie, nie mając praktycznie wyboru, władze federalne, które przejęły sprawę od stanowych, podały fakty.

Kapitan Bullen zapytał o szczegóły. Zażądał opisu zaginionego naukowca i bomby, mówiąc, że sam wkrótce wykryje, czy znajdują się na pokładzie, czy nie. Nastąpiło piętnaście minut przerwy na przygotowanie wypuszczenia w eter ściśle tajnych informacji, po czym, acz niechętnie, podano oba opisy.

Były one dziwnie podobne do siebie. Długość „Tornada” - metr dziewięćdziesiąt - dokładnie odpowiadała wzrostowi doktora Caroline. Doktor był niezwkle chudy, bomba zaś miała tylko dwadzieścia osiem centymetrów średnicy. Doktor ważył dziewięćdziesiąt kilogramów, „Tornado” - sto trzydzieści pięć. „Tornado” okrywał jednoczęściowy futerał z polerowanego, anodyzowanego aluminium, doktora zaś dwuczęściowy, szary garnitur z gabardyny. Głowicę „Tornada” wieńczył szary kaptur z piroceramu, a głowę doktora czarne włosy, przedzielone zdradzieckim siwym kosmykiem.

W sprawie doktora rozkaz brzmiał: zidentyfikować i zatrzymać; w sprawie „Tornada”-zidentyfikować, ale nie, powtarzam, nie dotykać. Bomba powinna być zabezpieczona, a nastawić ją mógł tylko jeden z dwóch ekspertów znających jej budowę, jednak trudno było przewidzieć, jaki efekt na delikatnym mechanizmie „Tornada” mogły wywrzeć wstrząsy spowodowane transportem.

Trzy godziny później kapitan Bullen mógł z absolutną pewnością stwierdzić, że na pokładzie nie ma ani zaginionego naukowca, ani broni. Słowo „intensywne” kiepsko oddawałoby przebieg tych poszukiwań - każdy centymetr kwadratowy między komorą łańcuchową a sterówką przeszukano tam i z powrotem. Kapitan Bullen wysłał depeszę radiową do władz federalnych i zapomniał o wszystkim.

Nieszczęście spadło w Kingston. Ledwie tam dotarliśmy, na pokładzie zjawiły się władze portowe z prośbą, byśmy zezwolili na skontrolowanie ss. „Campari” przez ekipę z amerykańskiego niszczyciela, stojącego tuż obok nas. Ekipa ta, w sile około czterdziestu chłopa, czekała już na pokładzie okrętu, gotowa do akcji.

Cztery godziny później wciąż tam stała. Kapitan Bullen, w kilku prostych dobitnych słowach, niosących się wyraźnie i daleko po zalanych słońcem wodach portu w Kingston, oświadczył władzom, że jeżeli wojacy z marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych zamierzają w biały dzień wedrzeć się na statek brytyjskiej marynarki handlowej w brytyjskim porcie, to niech spróbują, będą mile widziani. Równie mile, dodał, co ich odniesione w trakcie tego rany i przelana krew oraz nader ciężkie kary, nałożone przez międzynarodowy trybunał morski, a wynikające z oskarżenia o napad, piractwo i działania wojenne. Na szczęście trybunał morski, dorzucił kapitan Bullen znacząco, ma siedzibę nie w Waszyngtonie, lecz w Hadze, w Holandii.

To ich zastopowało radykalnie. Władze wycofały się na konsultacje z Amerykanami. Jak się później dowiedzieliśmy, z Waszyngtonem i Londynem wymieniono zakodowane depesze. Kapitan Bullen pozostał nieugięty. Nasi pasażerowie, w dziewięćdziesięciu procentach Amerykanie, udzielili mu entuzjastycznego poparcia. Zarówno z dyrekcji towarzystwa, jak i z Ministerstwa Transportu otrzymaliśmy depesze, proszące kapitana Bullena o współpracę z marynarką Stanów Zjednoczonych. Naciskano zewsząd. Bullen podarł depesze i skwapliwie skorzystał z oferty lokalnego przedstawiciela firmy Marconi, zamawiając u niego przegląd sprzętu radiowego. Dzięki temu mógł z czystym sumieniem zwolnić ze służby radiotelegrafistów, a poza tym rozkazał nie przyjmować żadnych depesz.

Czekaliśmy tak całe trzydzieści godzin. Kłopoty jednak zawsze chodzą parami, toteż skoro świt następnego dnia po naszym przybyciu do Kingston Harrisonowie i Curtisowie - dwie spokrewnione rodziny, zajmujące dwa pierwsze apartamenty na pokładzie „A” - otrzymali telegramy z wstrząsającą wiadomością, że członkowie obu rodzin ponieśli śmierć w wypadku samochodowym; skutkiem tego Harrisonowie i Curtisowie natychmiast wrócili do kraju. Nad „Campari” zawisły czarne chmury.

Impas przełamał pod wieczór dowódca amerykańskiego niszczyciela, dyplomatyczny, uprzejmy i wielce zakłopotany komandor nazwiskiem Varsi. Otrzymał pozwolenie wstępu na „Campari”, dał się namówić na szklaneczkę whisky, po czym - bardzo skruszony i pełen szacunku - zaproponował rozwiązanie dylematu.

Gdyby tak rewizję przeprowadzili nie Amerykanie, lecz brytyjscy celnicy, w ramach zwykłych obowiązków, a jego ludzie byliby obecni jedynie w charakterze obserwatorów? Kapitan Bullen, gniewnie chrząkając i pomrukując, wyraził ostatecznie zgodę. Propozycja ta pozwoliła mu zachować twarz i do pewnego stopnia uratować honor, a zresztą wiedział, że jest w sytuacji bez wyjścia. Do czasu zakończenia poszukiwań władze Kingston odmówiły załatwienia odprawy lekarskiej, a bez niej nie można było przystąpić do wyładunku sześciuset ton żywności i urządzeń mechanicznych, które mieliśmy tam dostarczyć. W dodatku urzędnicy portowi mogli wielce skomplikować sprawę, odmawiając zezwolenia na wypłynięcie.

Poszukiwania, rozpoczęte o dwudziestej pierwszej, a zakończone o drugiej nad ranem następnego dnia, wyglądały tak, jakby zebrano do kupy wszystkich celników z całej Jamajki. Kapitan Bullen ział ogniem i siarką niczym wulkan przed erupcją. Pasażerowie kipieli gniewem - częściowo dlatego, że musieli znosić poniżającą, drobiazgową rewizję własnych kabin, a także dlatego, że trzymano ich na nogach prawie do rana. Jednakże przede wszystkim wściekała się załoga, gdyż przy tej okazji celnicy, zazwyczaj tolerancyjni, nie mogli przymknąć oka na setki butelek trunków i tysiące papierosów, ujawnionych w trakcie rewizji.

Oczywiście, nie znaleziono nic więcej. Na „Campari” zignorowano przeprosiny i - po zakończeniu odprawy lekarskiej - przystąpiono do wyładunku. Kingston opuściliśmy późno w nocy. Przez następne dwadzieścia cztery godziny kapitan Bullen dumał nad ostatnimi wydarzeniami, a następnie wysłał dwa kablogramy - do dyrekcji w Londynie i do Ministerstwa Transportu - oświadczając co on, kapitan Bullen, o tym myśli. Teraz zaś wyglądało na to, że oni przekazali kapitanowi Bullenowi, co sądzą o nim. Rozumiałem uczucia, jakie w nim wzbudzał doktor Slingsby Caroline, który tymczasem był już pewnie w Chinach.

Ostry, ostrzegawczy krzyk przywrócił nas gwałtownie do rzeczywistości. Z wielkiej skrzyni, zawieszonej dokładnie nad lukiem czwartej ładowni, niespodziewanie zsunęła się jednasz dwóch pętli łańcucha, a jeden koniec skrzyni opadł pod kątem sześćdziesięciu stopni i zatrzymał się z szarpnięciem, od którego nawet gigantyczny dźwig zatrząsł się i zachwiał. Wyglądało na to, że skrzynia wyśliźnie się zaraz z drugiej pętli i roztrzaska na podłodze ładowni. I pewnie tak by się stało, gdyby dwaj marynarze, trzymający narożną linę zabezpieczającą, nie byli na tyle rozgarnięci, żeby całym ciężarem uwiesić się na niej, chroniąc skrzynię przed nagłym przechyłem i upadkiem. Ale nawet teraz wszystko wisiało na włosku.

Skrzynia przechyliła się z powrotem w stronę burty statku, a dwaj mężczyźni wciąż wisieli desperacko na linie. Poniżej, na nabrzeżu, dojrzałem kątem oka dokerów, których twarze wykrzywiała panika - w tej nowej demokracji, gdzie wszyscy ludzie byli równi i wolni, karą za takie niedopatrzenie był pewnie pluton egzekucyjny. Nic innego nie mogło tłumaczyć ich autentycznego przerażenia. Skrzynia zaczęła się przechylać z powrotem ku ładowni. Wrzasnąłem na dokerów, żeby się usunęli, jednocześnie dając sygnał do awaryjnego opuszczania. Na szczęście operator dźwigu był równie rozgarnięty, co doświadczony, i w momencie, gdy dziko rozhuśtana skrzynia powróciła z szarpnięciem do pionu, opuścił ją z dwukrotną, a może nawet trzykrotną szybkością, hamująco kilka sekund wcześniej, nim jej dolny kraniec z chrzęstem rozłupał się o podłogę ładowni. Po chwili cała skrzynia spoczywała na dnie.

Kapitan Bullen wyłowił chusteczkę z drelichowego munduru, zdjął czapkę ze złotymi naszywkami i powoli przetarł jasne włosy i spocone brwi. Przez chwilę wyglądał, jakby mamrotał coś sam do siebie.

- Psiakrew - wyrzekł wreszcie. - No to koniec. Kapitan Bullen popadł w niełaskę. Załoga zła jak cholera. Pasażerowie warczą z wściekłości. Mamy dwa dni opóźnienia. Amerykanie nas przeszukali od deski do deski jak kontrabandzistów. Teraz przypuszczalnie przewozimy kontrabandę. Po naszych nowych pasażerach ani śladu. Musimy wyjść za mieliznę przed portem do szóstej. A do tego jeszcze ci idioci chcą nas posłać na dno. Za dużo tego wszystkiego, Pierwszy, oj, za dużo. - Nałożył czapkę. - Szekspir pisał coś na ten temat.

- Morze kłopotów, kapitanie?

- Nie, co innego. Ale w tym stylu. - Westchnął. - Niech cię zmieni drugi oficer. Trzeci sprawdza magazyny. Weź czwartego... nie, tylko nie tego skończonego osła, weź bosmana, on gada po hiszpańsku jak tubylec, niech przejmie nadzór nad dokerami. Jak będą mieli zastrzeżenia, to będzie to ostatni ładunek, jaki zabierzemy. A potem ty i ja zjemy obiad, Pierwszy.

- Powiedziałem pannie Beresford, że nie będę mógł...

- Jeżeli uważasz, że zamierzam słuchać tej zgrai, pobrzękującej sakwami z forsą i użalającej się nad swoim ciężkim losem od przystawki aż po kawę, toś chyba zwariował - przerwał mi ciężko kapitan Bullen. - Zjemy w mojej kabinie.

 

Tak więc zjedliśmy w jego kabinie. Był to zwykły posiłek na „Campari” - coś, o czym mógłby marzyć nawet najbardziej zblazowany epikurejczyk. Po raz pierwszy, ze zrozumiałych względów, kapitan Bullen uczynił wyjątek od reguły, że ani on, ani żaden z jego oficerów nie powinien pić alkoholu do obiadu. Nim skończyliśmy, znów poczuł się niemal człowiekiem, a raz nawet zapomniał się tak dalece, że zwrócił się do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Nie mogło to długo trwać. Było mi jednak całkiem przyjemnie i z dużym oporem zamieniłem w końcu chłód klimatyzowanej kabiny kapitańskiej na palące słońce na zewnątrz, aby zluzować drugiego oficera.

Uśmiechnął się szeroko, kiedy podszedłem do czwartej ładowni. Tommy Wilson zawsze się uśmiechał. Był to śniady, żylasty, średniego wzrostu Walijczyk o zaraźliwym uśmiechu. Kochał życie na dobre i na złe.

- Jak leci? - spytałem.

- Sam widzisz - odrzekł z zadowoleniem i wskazał na stos przygotowanych do załadunku skrzyń, mniejszy teraz o dobrą jedną trzecią niż wtedy, gdy go ostatnio widziałem. - Szybkość połączona ze skutecznością. Gdy Wilson bierze się do roboty, to niech nikt się nie waży...

- Bosman nazywa się MacDonald, nie Wilson - wtrąciłem.

- I owszem - przyznał z uśmiechem i spojrzał na dół, gdzie bosman - wielki, silny wyspiarz z Hebrydów, niezastąpiony fachowiec - przemawiał do brodatych robotników. Wilson z podziwem potrząsnął głową. - Chciałbym rozumieć, co on mówi.

- Szkoda czasu na tłumaczenie - stwierdziłem sucho. - Zmieniam cię. Stary chce, żebyś się przeleciał na brzeg.

- Na brzeg? - powtórzył Tommy. Rozpromienił się. W ciągu zaledwie dwóch lat wyczyny naszego drugiego oficera podczas wypraw na ląd przeszły już do legendy. - Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Wilson odmówił spełnienia obowiązku. Dwadzieścia minut na prysznic, golenie i wykopanie paru...

- Biuro agenta jest tuż za bramą doku - przerwałem. - Możesz iść tak jak stoisz. Dowiedz się, co się stało z naszymi ostatnimi pasażerami. Kapitan zaczyna się o nich martwić, jeżeli się nie zjawią do piątej, to odpływamy bez nich.

Wilson odszedł. Słońce chyliło się ku zachodowi, lecz wciąż było gorąco jak w piecu. Dzięki doświadczeniu MacDonalda i jego bezbłędnej znajomości języka hiszpańskiego ładunek na nabrzeżu szybko i równomiernie się zmniejszał. Wilson powrócił z wiadomością, że po pasażerach ani śladu. Nasz agent był mocno zdenerwowany. To bardzo ważne osobistości, señor, bardzo, bardzo ważne. Jeden z nich to najważniejszy człowiek w całej prowincji Camafuegos. Wysłano już im na spotkanie jeepa. Czasami zdarza się, rozumie señor, że pęknie resor lub trzaśnie amortyzator. Gdy Wilson niewinnie zapytał, czy to dlatego, że rząd rewolucyjny nie ma pieniędzy na załatanie olbrzymich dziur na szosach, agent zdenerwował się jeszcze bardziej i odrzekł z godnością, że to wyłączna wina kiepskiego metalu, używanego do produkcji samochodów przez tych perfidnych Americanos. Wilson przyznał, że niemal dał się przekonać twierdzeniu, jakoby w Detroit była specjalna linia produkcyjna, służąca wyłącznie do montażu wybrakowanych samochodów przeznaczonych dla tego konkretnego skrawka Karaibów.

Wilson odszedł. Ładunek wciąż przemieszczano do czwartej ładowni. Około czwartej po południu usłyszałem zgrzyt zmienianych biegów i astmatyczne charczenie mocno sfatygowanego silnika. To pewnie wreszcie pasażerowie, pomyślałem, ale nie - w bramie doku ukazała się zdezelowana ciężarówka z resztkami farby na karoserii, wychodzącym z opon białym płótnem i zdjętą przednią maską. Z mojego punktu obserwacyjnego dojrzałem, że w miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje się silnik, widnieje solidna bryła rdzy. Jak nic jeden ze specjalnych produktów z Detroit. Na potrzaskanej platformie jechały trzy średniej wielkości skrzynie, świeżo zapakowane i zabezpieczone metalowymi taśmami.

Spowita niebieską mgiełką ze strzelającego staccato gaźnika, drgająca niczym złamany kamerton, z klekotem sworzni w przestarzałym podwoziu ciężarówka przetoczyła się ciężko po kocich łbach i zatrzymała niecałe pięć kroków od MacDonalda. Z zastępującego drzwi otworu wyskoczył mały człowieczek w drelichach i czapce z daszkiem. Przez kilka sekund zataczał się, dopóki nie złapał przyczepności do terra firma, a następnie popędził w stronę nabrzeża. Rozpoznałem w nim naszego agenta z Carracio - tego, który wyrzekał na Detroit - i zastanawiałem się, jakie to nowe kłopoty nam sprowadza.

Dowiedziałem się tego równo trzy minuty później, kiedy na pokładzie ukazał się kapitan Bullen, za którym pędził wystraszony agent. Zimne oczy kapitana pałały, czerwoną cerę pokrywał ciemny rumieniec, lecz jego wentyl był zamknięty.

- Trumny! - wycedził przez zęby. - Ni mniej, ni więcej, tylko trumny.

Przypuszczam, że istnieje jakaś szybka a mądra odpowiedź. na taki gambit, ale nie znałem jej, toteż powiedziałem uprzejmie:

- Trumny, kapitanie?

- Trumny, poruczniku. Razem z zawartością. Na przewóz do Nowego Jorku. - Pomachał jakimiś papierkami. - Upoważnienie, świadectwo załadowania, wszystko w porządku. Mam na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin