Buck Pearl - W stronę życia.doc

(1944 KB) Pobierz

Pearl S. Buck

W stronę życia

Przełożyła Dorota Stadnik

Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA

Skan i korekta Roman Walisiak

 

Tytuł oryginału: Kinfolk

Projekt okładki: Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Redakcja: Stanisława Staszkiel

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Korekta: Elżbieta Jaroszuk

 

Copyright © 1948 by Pearl S. Buck

Copyright © renewed 1976 by Janice C. Walsh, Richard S. Walsh,

John S. Walsh, Henriettę C. Walsh, Mrs. Chieko Singer, Edgar S. Walsh,

Mrs. Jean C. Lippincott and Carol Buck. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2008

© for the Polish translation by Dorota Stadnik

ISBN 978-83-7495-500-3

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2008.

www.muza.com.pl

 

 

Opis z okładki.

Doktor Liang Wen Hua i jego rodzina emigrowali z Chin do Stanów Zjednoczonych. Fortuna okazała się dla nich łaskawa. Dzięki otwartości naukowca, jego znajomości języka angielskiego i amerykańskich zwyczajów udaje im się znaleźć swoje miejsce w nowej ojczyźnie. Przez lata starają się żyć jak prawdziwi Amerykanie. James, najstarszy z dzieci, kończy studia medyczne. Nie chce jednak zostać w Stanach. Wbrew woli ojca postanawia wrócić do kraju przodków, by najpierw pracować w Pekinie, a potem zorganizować własny szpital na prowincji. Wkrótce dołącza do niego rodzeństwo: Mary, Louise i Peter. Czy wychowani w zachodnim świecie młodzi będą potrafili odnaleźć się w wiernych tradycji Chinach?

 

 

PEARL BUCK (1892-1973),

z domu Sydenstricker, urodziła się w Wirginii

Zachodniej i jako dziecko wyjechała z rodzicami,

misjonarzami Kościoła prezbiteriańskiego,

do Chin. Spędziła tam wiele lat. Poznawała

język chiński równolegle z angielskim.

Na studia wyjechała do Stanów Zjednoczonych.

Wróciła do Chin, by wykładać literaturę

angielską na tamtejszych uczelniach.

W roku 1932 musiała opuścić ogarnięte

rewolucją Chiny.

Napisała osiemdziesiąt pięć książek.

Otrzymała Nagrodę Pulitzera,

a w 1938 roku Nagrodę Nobla.

 

 

Rozdział Pierwszy.

Teatr w Chinatown był wypełniony po brzegi. Co wieczór sprowadzeni z Kantonu aktorzy prezentowali stare chińskie opery. Kiedy dyrektor teatru, Billy Pan, pod koniec roku księżycowego informował o deficycie, biznesmeni wykładali pieniądze na pokrycie strat. Teatr był dla nich bastionem chińskich tradycji. Ich dzieci chodziły do amerykańskich szkół, mówiły po amerykańsku, zachowywały się jak ich amerykańscy rówieśnicy. Ojcowie i matki nie byli wykształconymi ludźmi i nie potrafili znaleźć słów, by swoim dzieciom powiedzieć o Chinach coś więcej, niż że to ich rodzinny kraj, o czym nie wolno im zapomnieć. W teatrze dzieci mogły się osobiście przekonać, czym były Chiny. W historycznych sztukach na ich oczach ożywali starożytni bohaterowie. Teatr był jedynym miejscem w Chinatown, które mogło konkurować z kinem. Rodzice przyprowadzali tu dzieci wcześnie i zostawali do późna. Toczyli rozmowy z przyjaciółmi i sąsiadami, wymieniali słodkości i ploteczki, a kiedy kurtyna szła w górę, siedzieli oczarowani, śledząc losy bohaterów żyjących w czasach ich własnych przodków.

Dziś wieczorem wystawiano Mu Lan, sztukę o dzielnej kobiecie żyjącej tysiąc lat temu, która zastąpiła ojca w bitwie, gdy ten poległ, i tym sposobem ocaliła naród przed najeźdźcami. Bywalcy teatru uwielbiali Mu Lan, i choć miał ją w repertuarze każdy zespół odwiedzający Chinatown, jego mieszkańcom nigdy się nie nudziła. Zbliżała się północ. Widzowie w napięciu czekali, aż kurtyna powędruje w górę i zacznie się piąty akt. W tym momencie Billy Pan stanął w drzwiach

5

i obrzucił spojrzeniem publiczność. Był korpulentnym mężczyzną w średnim wieku, miał na sobie szary płócienny garnitur i jak zwykle palił cygaro. Na jego rumianej pucołowatej twarzy malowało się zadowolenie, a małe oczka błyszczały z radości, gdy omiatał wzrokiem salę. Dobry interes. Mu Lan zawsze przynosiła mu zyski. Bystrym spojrzeniem uważnie taksował widownię w poszukiwaniu znanych postaci. Ludzie uwielbiali, gdy po przedstawieniu prezentował im jakąś miejscową znakomitość. Znał w Chinatown wszystkich. Jego oczy przeskakiwały od jednej twarzy ku drugiej.

Pośrodku dziesiątego rzędu zatrzymały się. Doktor Liang Wen Hua! Widział doktora Lianga tylko raz na trybunie w zamożnej części Nowego Jorku, gdzie podczas wojny zaproszono przedstawicieli Chinatown na obchody święta Double Ten*.

* Double Ten - Święto upamiętniające obalenie dynastii Qing, ostatniej panującej w Chinach, co nastąpiło 10 października 1911 roku w wyniku rewolucji. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Doktor Liang wygłaszał wtedy najważniejszą mowę. Wszystkich delegatów rozpierała duma na widok tego wysokiego, przystojnego mężczyzny, który był ich rodakiem. Doktor Liang nigdy nie przyjął zaproszenia do Chinatown. Tłumaczył się nieznajomością kantońskiej odmiany chińskiego, ponieważ pochodził z północy Chin, z okolic Pekinu. A jednak dziś wieczorem siedział pośród innych na widowni!

Kurtyna poszła w górę. W ciemnościach Billy Pan zaczął przeciskać się przez wąskie przejście między siedzeniami. Zatrzymał się przy dziesiątym rzędzie, szepnął coś do jednego z widzów i czekał. Mężczyzna siedzący obok doktora Lianga wstał posłusznie, a Billy Pan wśliznął się na jego miejsce.

-  Doktor Liang? - wyszeptał tonem pełnym szacunku. Doktor Liang odwrócił głowę.

-  Bardzo przepraszam, nazywam się Billy Pan, jestem właścicielem teatru - przedstawił się po angielsku. - Zauważyłem pana. Wielki to dla nas zaszczyt. Nasz teatr jest bardzo skromny. Szkoda, że mnie pan nie uprzedził.

6

Przygotowałbym dla pana lepsze przedstawienie i najlepsze miejsce.

Doktor Liang skłonił głowę.

-  Bardzo dziękuję, ale miejsce mam wygodne - odparł cicho swym niskim głębokim głosem. - I właśnie tę sztukę chciałem zobaczyć.

-  Wcześniej pan u nas nie bywał?

-  Jako wykładowca jestem bardzo zajęty.

-  Podoba się panu przedstawienie? - Billy Pan nie przestawał pytać.

-  Planuję letnie wykłady o chińskim dramacie - odpowiedział doktor Liang. - Przyszedłem sprawdzić, czy moi studenci zrozumieliby sztukę w wykonaniu chińskich aktorów.

-  Ta jest dla nich za kiepska - zaoponował żywo Billy Pan. Doktor Liang skwitował te słowa uśmiechem.

-  Przypuszczam, że amerykańscy studenci nie będą zbyt krytyczni. Ludzie siedzący za nimi i obok zaczęli wyciągać szyje. Wszyscy

znali Billy'ego Pana i wiedzieli, że nie traciłby swego czasu dla jakiegoś zwykłego gościa. Ktoś rozpoznał doktora Lianga i jego imię zaczęło krążyć z ust do ust.

-  Czy mogę mieć do pana wielką prośbę? - spytał Billy Pan.

-  Słucham - doktor Liang znów się uśmiechnął.

-  Nie zechciałby pan po przedstawieniu wygłosić kilku słów ze sceny?

Doktor Liang zawahał się.

-  Bardzo proszę. To będzie dla nas wielki zaszczyt - Billy Pan nie dawał za wygraną.

Doktor Liang okazał się łaskawy.

-  Dobrze, ale będzie pan musiał być moim tłumaczem. Nie mówię po kantońsku.

-  Będę zaszczycony! - zawołał Billy Pan z zapałem w głosie. Podniósł się z krzesła spocony i podekscytowany i zaczął torować

sobie drogę z powrotem. Mężczyzna, którego wyprosił, wrócił na swoje miejsce.

7

Wiedząc już, obok kogo siedzi, czuł się niezręcznie i starał się zachować jak największą odległość od swego znakomitego sąsiada.

Doktor Liang nie zwracał na niego uwagi. Pochłaniała go obserwacja jarmarcznej inscenizacji. W głębi serca nie lubił przedstawień w tradycyjnym chińskim stylu. Zbyt długo mieszkał w Nowym Jorku, zbyt często bywał na Broadwayu i w Radio City. Było coś infantylnego w dostojnej recytacji aktorów i jaskrawych kostiumach. Takie rzeczy mogły się podobać wieśniakom w Chinach, kmiotkom siadającym na wzgórzu przed świątynią, ale na pewno nie przystawały do gustów nowoczesnych ludzi. Czułby się zawstydzony, gdyby przyprowadził tu swoich studentów. A gdyby przedstawić im chiński dramat w aspekcie malowniczości? Zawsze może dodać, że w Szanghaju i Pekinie wystawia się sztuki równie nowoczesne jak w Nowym Jorku.

Potem uświadomił sobie, że nie tylko sztuka była trudna. Widownia była jeszcze trudniejsza. Dzieci dreptały w tę i z powrotem, kobiety rozmawiały, gdy tylko tempo akcji na scenie spadało, mężczyźni wstawali, wychodzili i wracali, zatrzymując się po drodze, by powitać przyjaciół. Szkoda, myślał, zaciskając kształtne usta i trzymając wysoko głowę, że jego kraju nie reprezentują wyłącznie tacy Chińczycy jak on. To wielce niefortunne, że władze pozwoliły na utworzenie Chinatown.

Donośne dźwięki bębnów, fletów i skrzypiec przeszły w kakofonię. Publiczność nagle ucichła. Nadchodziła gwiazda. Kurtyna się rozsunęła i na scenę wbiegła olśniewająca postać. To była sama Mu Lan w starożytnym stroju wojownika. Z gardeł widzów wyrwał się okrzyk. Mu Lan przemierzała scenę sztywnym krokiem, wymachując pejczem, sugerującym jazdę na końskim grzbiecie, i śpiewając falsetem. Brzmienie głosu zdradziło doktorowi Liangowi, że w postać Mu Lan wcielił się młody mężczyzna. Widzowie też to wiedzieli, lecz w naiwności swojej widzieli przed sobą piękną i silną kobietę. Mógłbym wyjaśnić studentom, że Mu Lan jest chińską wersją Joanny d'Arc, pomyślał doktor Liang.

8

Zadowolony z konceptu, oddał się dalszym rozważaniom na ten temat. Zanim się obejrzał, kurtyna opadła, na widowni rozbłysły jasne światła, a Billy Pan stał na scenie i machaniem rąk usiłował zogniskować na sobie uwagę obecnych. Z powodzeniem. Ludzie, którzy już wstali z miejsc, usiedli; płaczące dzieci ucichły. Z ust Billy'ego Pana popłynął potok kantońskich słów, absolutnie niezrozumiałych dla doktora Lianga. Gdy wszyscy zwrócili wzrok ku niemu, zorientował się, że właśnie został przedstawiony, i wstał z krzesła. Ludzie siedzący w tym samym rzędzie podnieśli się także, by umożliwić mu przejście. Skinął im w podzięce z poważną miną i godnym krokiem ruszył ku scenie, na którą prowadziły cztery skrzypiące stopnie. Billy Pan czekał na niego z wyrazem uwielbienia w oczach. Doktor Liang uśmiechnął się lekko. Stanął ze splecionymi dłońmi i skłonił się zgromadzonej w teatrze publiczności. Po chwili zaczął mówić, robiąc przerwę na końcu każdego dłuższego zdania, by Billy Pan mógł je przetłumaczyć.

To było jedno z jego mniej ważnych wystąpień: swobodne, sympatyczne, lekko zabarwione humorem. Mało wymagający słuchacze śmiali się z całego serca i żywo reagowali na jego słowa. Zbudowany ich dumą z niego, skorzystał z okazji, by podkreślić, że obowiązkiem każdego Chińczyka jest przedstawianie swojego kraju Amerykanom - którzy są przecież tylko cudzoziemcami - w jak najlepszym świetle. On ze swej strony zawsze stara się zachowywać niczym ambasador własnego kraju, oczywiście na swoją skromną miarę. Prelekcję zamknął odwołaniem do Konfucjusza i ze zdziwieniem skonstatował, że słuchacze nie okazali zadowolenia. Uznał, że to wynik ich niewiedzy, a już na pewno zaściankowości. Ci ludzie, drobni kupcy z żonami i dziećmi, byli mu obcy; w jego oczach stanowili tylko zgraję brudasów, tworzących tu pospolitą, nędzną wersję Chin. Jakież to godne pożałowania!

Skłonił się z uśmiechem, po czym zszedł po schodach ze sceny. Billy Pan podążył za nim. Odpychając ludzi,

9

wyprowadził doktora Lianga na ulicę i donośnym krzykiem zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Otworzył szacownemu gościowi drzwi i skłonił mu się nisko.

-  Dziękuję, stokrotnie dziękuję - powiedział z przejęciem. - Zapraszam ponownie! Proszę mnie powiadomić z wyprzedzeniem i dać się po przedstawieniu zaprosić na kolację. Na sąsiedniej ulicy jest dobra restauracja. Każę właścicielowi przygotować dobre chińskie jedzenie. Proszę! Dziękuję panu, stokrotnie dziękuję...

Billy Pan jeszcze giął się w ukłonach, gdy doktor Liang stanowczym ruchem zamknął drzwi i podał adres taksówkarzowi:

-  Na Riverside Drive.

Z ciemnego wnętrza samochodu oglądał Chinatown. Ulice zapełniali ludzie wracający z teatru do domów, raptem wyrwani - tak sobie wyobrażał - z krainy przeszłości i przeniesieni w szarość teraźniejszości. A jednak nie sprawiali wrażenia ponurych. Kiedy taksówka stała na światłach, słyszał ich żywe roześmiane głosy, widział ojców czule prowadzących maluchy i matki z niemowlętami w ramionach. Kiedy ci ludzie spali? Sklepy, będące jednocześnie ich domami, tonęły w światłach, jaskrawy blask neonów oblewał witryny z porcelaną i artykułami spożywczymi oraz długie rzędy szyldów z nazwami drobnych firm sprzedających pędy bambusa, suszone krewetki i bibeloty. Młodzi mężczyźni stali wsparci o kontuary, dziewczęta po dwie, po trzy przechadzały się rozplotkowane po chodnikach. To miejsce pulsowało życiem, ale była to jego prymitywna i tania odmiana. Amerykanie utożsamiali Chinatown z tajemnicą i siedzibą zła, ale według niego nie było tu żadnej tajemnicy, a zła prawie wcale. Rodziny trzymały się razem, a rodzice walczyli, by ich dzieci przestrzegały tradycji kraju, którego nie znały. Chinatown było zwyczajnym miejscem zamieszkanym przez zwyczajnych, prostych ludzi. Nieczęsto bywał w tej dzielnicy, ponieważ działała na niego przygnębiająco.

Lekko poirytowany żałował, że wybrał się do teatru, a raczej tego, że został rozpoznany. Choć przyjemnie być znanym, ta sytuacja przypomniała mu to,

10

o czym zawsze zapominał: że zwykli ludzie z jego kraju w niczym nie są do niego podobni.

„Nie przypomina pan typowego Chińczyka". Jak często słyszał te słowa od Amerykanów.

Zawsze odpowiadał im z lekkim rozbawieniem: „Zapewniam, że jestem zwyczajnym Chińczykiem. Takich jak ja i lepszych ode mnie są miliony".

Nagle pomyślał o Jamesie, swoim najstarszym synu, i westchnął. Był niesłychanie dumny z tego błyskotliwego chłopca, który w szkole uzyskiwał najwyższe noty, a teraz ukończył studia medyczne z pierwszą lokatą.

„Cóż za intelekt, doktorze Liang - tak zaledwie kilka dni wcześniej powiedział o Jamesie rektor. - Niezwykły intelekt i sprawne dłonie. Będzie z niego doskonały chirurg".

I ten chłopak chciał zmarnować całe swoje wykształcenie i wrócić do Chin! Kto w zrujnowanym wojną kraju będzie w stanie zapłacić chirurgowi?

Taksówka zwolniła.

-  W którym dokładnie miejscu przy Riverside Drive? - spytał kierowca.

-  Jeszcze dwie przecznice, a potem wprawo - odparł doktor Liang. O północy panowała tu cisza. Rzeka lśniła w świetle księżyca,

w głębi lśnił posrebrzany jego poświatą most Waszyngtona. Widok znany doktorowi Liangowi od dwudziestu lat, lecz nadal zachwycający swym pięknem. Nie było wspanialszego widoku na świecie, chyba że na ów ogromny marmurowy most w pobliżu Pekinu. Ale doktor Liang nie chciał być w Pekinie.

-  Jesteśmy na miejscu - oznajmił taksówkarz.

Stojąc na chodniku, doktor Liang odliczał należność za kurs. Kierowca spodziewał się kolosalnego napiwku; wszyscy pracujący Amerykanie spodziewali się wyższych zarobków, niż byli warci. Tymczasem doktor Liang odliczył dokładną sumę i dodał do niej pięć procent.

11

Jego córka Mary zezłościła się kiedyś na niego za te pięć procent. „Czemu nie jeździsz metrem?" - spytała. Nie odpowiedział jej.

Odwrócił się szybko na pięcie i bez słowa ruszył do wejścia. Wsiadł do windy. Był zmęczony, miał mętlik w głowie i czuł się staro. Wszystko przez Jamesa. Winda zatrzymała się gwałtownie na dziewiątym piętrze. Doktor Liang wysiadł. Drzwi od mieszkania otworzyły się, a na progu stanęła jego żona.

-  Czekam na ciebie od godziny - powiedziała.

Wszedł za nią. Zamknęła drzwi i ziewnęła głośno. Lekko błędny wzrok i pomięty szlafrok z granatowego chińskiego jedwabiu świadczyły, że przysnęła na kanapie. Doktor Liang często się jej wstydził, ale Amerykanie lubili ją za jej serdeczność i dobroć, a Chińczycy bali się jej gwałtownego usposobienia i despotycznych zapędów. Była doskonałą panią domu, umiała zapewnić mężowi wszelki komfort i nie przeszkadzała w przyjemnych marzeniach, jakie snuł w związku z kobietami obecnymi w strofach chińskiej poezji. Był zbyt przyzwoitym człowiekiem, aby pozwolić im przybrać realny kształt. Etykę konfucjańską uczynił swoją własną, szanował żonę jako matkę swoich dzieci i kapłankę domowego ogniska. Poza tym żona otaczała go czcią, choć czasem rugała, a bywało, że i lekceważyła. Jej życie sprowadzało się do dwóch rzeczy: jak dogodzić dzieciom, a jednocześnie sprawiać wrażenie posłusznej żony.

-  Dzieci śpią? - spytał.

-  Położyły się przed godziną - odpowiedziała z wymuszonym ożywieniem. - Usiądź i odpocznij. Mam dla ciebie gorącą zupę.

-  Moi synowie mogli na mnie poczekać - rzekł urażony.

-  Ale nie poczekali - skwitowała tę uwagę, praktyczna jak zwykle, i dodała: - Zjedz zupę i chodźmy wreszcie spać.

Przyniosła z kuchni tacę, a na niej miskę zupy, łyżkę i talerzyk krakersów. Doktor Liang pokruszył krakersy, wrzucił je do zupy i zaczął jeść.

-  Wróciłbym wcześniej, ale zostałem rozpoznany i musiałem przemówić do ludzi - powiedział wolno, nie patrząc na żonę.

12

-  Hm, tak... - mruknęła, nie okazując zainteresowania jego słowami, i znów ziewnęła szeroko.

Prostaczka, pomyślał zdegustowany, i zamilkł na dłuższą chwilę, pochłonięty jedzeniem.

Pani Liang siedziała na taborecie i patrzyła na męża zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Rozumiała, że nie jest z niej zadowolony, i podjęła próbę naprawienia sytuacji.

-  Dobrze, że przemówiłeś do tych prostych ludzi. I dobrze, że nie było cię w domu. Nasz James nic tylko mówił o powrocie do Chin.

-  Westchnęła i poskrobała się w głowę paznokciem małego palca.

- Musisz się wyspać. James chce to obgadać z tobą jutro rano.

-  Zniechęcę go do wyjazdu - zapowiedział. Perspektywa rozmowy z synem odebrała mu jednak apetyt. Odsunął od siebie miskę z nie-dojedzoną zupą. Wiedział, że nawet on, ojciec, nie zdoła zniechęcić Jamesa do zmiany planów. W tej samej chwili jego żona znowu szeroko ziewnęła, co wywołało w nim nagły przypływ złości.

-  Idź już spać - zawołał - i oszczędź mi swojego widoku! Wymaszerował z pokoju i wyłączył światło przy drzwiach. Pani

Liang potulnie podreptała za nim w ciemnościach. Wybaczyła mu. Doktor Liang był wielkim człowiekiem; i był jej mężem.

Doktor Liang szczycił się swoim opanowaniem. Wychowany w Chinach na Konfucjuszu, przez wiele lat swojego dość jałowego życia w Nowym Jorku znajdował pocieszenie w nauczaniu chińskiej filozofii w college'ach. Miał nadzieję, że za jego pośrednictwem nieokrzesani młodzi Amerykanie wchłoną duchową strawę, dzięki której - w co wierzył - Chiny przetrwały cztery tysiące lat i przetrwają, jak z ufnością powtarzał na sali wykładowej, obecne trudności.

Nazajutrz rano zebrał w sobie cały spokój, jaki był mu potrzebny do przeprowadzenia rozmowy z synem. Dwudziestosześcioletni już młody człowiek, który w ubiegłym miesiącu ukończył studia medyczne,

13

miał w końcu stanąć twarzą w twarz ze swoim ojcem. Ostatni rok spędzony na stażu w szpitalu nieubłaganie przybliżał go do tej chwili. Kochał ojca i bał się go. Musiał wykrzesać z siebie całą odwagę, by poinformować go o swoim nieodwołalnym postanowieniu powrotu do Chin. Dlaczego akurat miał to być dzisiejszy czerwcowy poranek, tego James nie wiedział. Wstał wcześnie. Rozpierała go energia i zżerała niecierpliwość. Stwierdził, że dzień jest bezchmurny, dokuczliwy upał panujący od tygodnia zelżał, a on sam odczuwa głód. Dwupoziomowe mieszkanie, zajmowane przez jego rodzinę odkąd sięgał pamięcią, wydawało się dziś rano niezwykle przyjemnym miejscem. W zeszłym tygodniu ojciec właściwie już postanowił zainstalować klimatyzację, by pracować w bardziej komfortowych warunkach, co w sumie przekładało się na wysokość zarobków. James wiedział, że dzisiejszego rześkiego poranka zastanie ojca w bibliotece za biurkiem. Udał się tam zaraz po obfitym śniadaniu złożonym z owoców, jajek na bekonie, kawy i grzanek. Rodzina zawsze jadła amerykańskie śniadania, a jeśli matka nie nabrała ochoty na ugotowanie czegoś, jedli amerykańskie potrawy przez cały dzień. Dwie siostry Jamesa nie umiały gotować, a młodszy brat Peter nie lubił chińskiej kuchni. Dwoje młodszego rodzeństwa urodziło się w Ameryce, mieli więc oboje amerykańskie obywatelstwo.

Słuchając syna, doktor Liang siedział w przepastnym fotelu z brązowej skóry, w którym napisał wiele rozpraw naukowych. Był wysokim mężczyzną, pochodził z północy Chin, miejsca narodzin wielu sławnych Chińczyków. Jego synowie również byli wysocy. Sprawiało mu przyjemność, gdy Amerykanie wykrzykiwali: „A myślałem, że wszyscy Chińczycy są niscy!". Te okrzyki zdziwienia dawały mu sposobność, by swym głębokim łagodnym głosem wyjaśnić, jak niefortunnie się złożyło dla wszystkich jego rodaków, że tylu Chińczyków w Ameryce to kupcy pochodzący z jednego niewielkiego regionu w prowincji Kuang-tung. Jako tacy nie są typowymi przedstawicielami swego kraju z racji drobnej postury i ciemnej karnacji, będącej wynikiem mieszania się z plemionami

14

zamieszkującymi okoliczne góry. Prawdziwi Chińczycy, tłumaczył doktor Liang, są wysocy -jak na północy - albo dość wysocy -jak w centralnych Chinach - i nie mają ciemnego koloru skóry. On sam był bledszy od wielu Amerykanów. Nie przepadał za wysiłkiem fizycznym i unikał wystawiania się na słońce. Jego synowie opalali się na czerwonobrązowo jak Amerykanie, ponieważ uprawiali sport, a w tenisa grali doskonale. Jednak córek nie zachęcał do rozwijania mięśni poprzez ćwiczenia fizyczne. Młodsza, Louise, regularnie okazywała nieposłuszeństwo w tym względzie, lecz o starszej, Mary, drugiej w kolejności po Jamesie, lubił myśleć, że jest prawdziwą chińską córką, potulną, łagodną i bardzo ładną.

Przyglądał się synowi zza szkieł okularów. Były tak grube, że powiększały jego oczy i dodawały mocy jego spojrzeniu.

-  Decyzja o powrocie do Chin w tym momencie jest nierozsądna - powiedział. - W kraju panuje zamęt. Komuniści stają się groźni, jako mój syn znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Oczywiście, poleciłbym cię opiece moich przyjaciół w rządzie, ale oni też nie mogą ci zagwarantować, że nic złego cię nie spotka ze strony zbuntowanych studentów, którzy mogliby zemścić się na mnie, zabijając mojego syna.

-  Nie potrzebuję niczyjej ochrony - zaoponował James. - Po prostu jadę.

Siedział na parapecie i spoglądał przez okno z widokiem na lśniący w blasku słońca most: srebrną pajęczynę stalowej konstrukcji rozpiętej na tle błękitu nieba, jednocześnie lekkiej i potężnej.

-  Ale dokąd? - spytał ostrym tonem ojciec. - Dokąd w dzisiejszych Chinach możesz pojechać bez narażania się na śmierć?

James milczał.

Siedział nieruchomo i doktor Liang wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd dostrzegał w nim podobieństwo do matki. Pani Liang była dobrą żoną i przykładną matką. Świetnie zarządzała gospodarstwem domowym mimo słabej znajomości angielskiego, miała jednak w sobie niesłychany upór.

15

-  Twoja edukacja kosztowała mnie majątek - ciągnął doktor Liang. - Na szczęście moje książki o chińskiej filozofii dobrze się sprzedawały. A gdyby nie?

Na twarzy Jamesa pojawił się uśmiech.

-  Trudno mi to sobie wyobrazić, ojcze.

Doktor Liang nie spuszczał wzroku z kwadratowej, lecz niezwykle ujmującej twarzy swojego syna. Czy za tą uwagą krył się jakiś żart? On sam nie rozumiał amerykańskiego humoru, którym przesiąknięte były jego dzieci. Lecz uśmiech na wargach Jamesa wydawał się życzliwy.

-  W Chinach nie ma ani jednego szpitala o standardzie, do jakiego nawykłeś tutaj - zauważył.

-  Minęło dwadzieścia lat, odkąd wyjechałeś, ojcze.

-  Wiesz dobrze, że byłem tam dziesięć lat temu.

-  Tylko przez pół roku, a poza tym ciągle podróżowałeś - mruknął James.

-  I w trakcie swoich podróży nie widziałem nic prócz prymitywnych warunków życia - odparował doktor Liang. - Cywilizacja, która trwała dzięki starym rodom, takim właśnie jak nasz, ginie. Mój wuj Tao pędzi żywot żebraka, albo prawie żebraka. Nie ma mowy, nie pojedziesz.

-  Ale ja chcę sam się o tym przekonać - powiedział James.

-  Z czego zamierzasz się utrzymywać? - spytał ojciec szorstko. Swoje wielkie kształtne dłonie, ze skórą gładką jak u kobiety, zwykle trzymał swobodnie, by nie zdradzały wewnętrznego napięcia. Kult rąk, często mawiał, ma głębokie znaczenie. Teraz mimowolnym gestem zacisnął mocno palce.

-  Nie musisz mi przysyłać pieniędzy, ojcze.

-  Ależ muszę! Nie pozwolę, by mój syn żył jak żebrak.

-  Czy to znaczy, że mogę jechać?

-  Nie! - wykrzyknął doktor Liang. - Wręcz przeciwnie: zabraniam ci tego.

16

James podniósł się z miejsca. Odwrócił twarz od okna i spojrzał ojcu prosto w oczy.

-  Nie mów tak, proszę. Nie chcę jechać bez twojej zgody.

Nadszedł moment, którego bali się przez tyle lat - moment otwartego buntu. Doktor Liang często budził się w nocy, dręczony lękiem przed tą chwilą. Dumny ze swego starszego syna, wiele razy powtarzał sobie i swojej żonie, że sam James jest wystarczającym usprawiedliwieniem decyzji o życiu poza krajem. Gdyby zostali pośród wojen i zamętu w obecnych Chinach, błyskotliwy umysł chłopca i jego nadzwyczajny talent nie miałyby warunków do rozwoju.

Istniały inne dowody mądrości doktora Lianga. Wszystkie jego dzieci były starannie wykształcone, rodzina zajmowała wygodne, wręcz luksusowe mieszkanie. Byli zdrowi, pełni energii i umieli zapewnić sobie utrzymanie. Co do samego doktora Lianga, to zwykł on mawiać, że jego krokami kierowały Niebiosa i że pełni ważną rolę, przybliżając Amerykanom prawdziwe Chiny, wspaniałą cywilizację, dziś niestety ukrytą w mroku, która wkrótce z pewnością zalśni na nowo, kiedy w świecie zapanuje pokój. Doprowadzenie do spotkania Wschodu i Zachodu to niełatwe zadanie. Swoim amerykańskim przyjaciołom mówił, że kiedy sytuacja w jego rodzinnym kraju się poprawi, wróci tam na stare lata i wtedy będzie wśród swych ziomków zachwalać cywilizację amerykańską.

-  Jeśli mnie nie posłuchasz - powiedział do syna, zaciskając palce na kolanach - wyrzeknę się ciebie.

-  Nawet wtedy pozostanę Liangiem - odparł James. - Spłodziłeś mnie i tego się nie wyprzesz.

Ojciec i syn mierzyli się wzrokiem. Żaden z nich nie miał zamiaru ustąpić.

-  Skoro nie mogę się tego wyprzeć, zapomnę o tym - powiedział stanowczo doktor Liang.

Zza drzwi dobiegł ich odgłos oddalających się kroków. Doktor Liang wstał, energicznie podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem.

17

Po drugiej stronie nie było nikogo. W przestronnych pokojach panowała cisza. Zamknął drzwi. To musiały być kroki Nellie, ich irlandzkiej służącej, która przychodziła codziennie sprzątać i gotować. Ledwo zdążył usadowić się na powrót w fotelu, gdy drzwi otwarły się z impetem i stanęła w nich pani Liang. Tego ranka miała na sobie długi szlafrok z fioletowego atłasu. Mimo wielu lat spędzonych w Ameryce była równie chińska jak trzydzieści lat temu, gdy opuszczała dom ojca, by wyjść za młodego studenta, którego prawie nie znała. Miała włosy ciasno upięte w misterny kok, a jej pyzata zaróżowiona twarz zdradzała zarówno dobroć, jak i zdecydowanie.

-  Co się tu dzieje? - zawołała podniesionym głosem, którego jej mąż nie cierpiał. Dawno temu przekonał się, że najlepszym sposobem upomnienia jej było nadanie własnemu głosowi szczególnie łagodnego brzmienia.

-  Nasz syn prosi mnie o zgodę na powrót do naszego starego domu. - Z żoną zawsze rozmawiał po chińsku, dając jej do zrozumienia, że uważa jej angielski za zbyt słaby. On sam mówił po angielsku doskonale, z oksfordzkim akcentem. Raz w roku prowadził cykl wykładów na Oksfordzie.

-  Więc mu ją daj - zawołała pani Liang. Weszła do środka i usiadła na wielkim kwadratowym stołku. Atłasowy szlafrok zmarszczył się na jej piersiach i brzuchu. Doktor Liang odwrócił wzrok.

-  Nie rozumiesz, matko moich synów. - Zawsze zwracał się do niej „matko moich synów", kiedy chciał być bardzo konfucjański. - Jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Otwarcie krytykowałem tutaj naszych komunistów, więc spróbują go zabić, jeśli pojedzie do Chin.

Pani Liang skwitowała te słowa głośnym westchnieniem, wyjęła z koka złotą szpilkę, którą zaczęła drapać w uchu.

-  Mówiłam ci, żebyś trzymał się Konfucjusza. Po co mówić o komunistach? W Ameryce nikt nie chce o nich słuchać.

18

Doktor Liang przymknął oczy, nie chcąc oglądać szpilki do włosów w uchu, co dla niego było szczytem głupoty. Jeden jej koniec służył do czyszczenia ucha, drugi jako wykałaczka. Wielokrotnie błagał żonę, żeby wyrzuciła w końcu ten prymitywny przyrząd, lecz stanowczo odmawiała. „A czym będę czyścić zęby i uszy?" - pytała. „Amerykanki nie używają takich rzeczy" - tłumaczył jej. Obrzuciła go bacznym spojrzeniem.

„Skąd wiesz?" - rzuciła mu słuszne w tej sytuacji pytanie. „Miałem na myśli miejsca publiczne" - pospieszył z wyjaśnieniem.

Po dziesięciu latach ciągłych kłótni w tej sprawie doszli do porozumienia: pani Liang przyrzekła nie używać szpilki publicznie. To znaczy przy Amerykanach. Chińczycy się nie liczyli. Teraz z zaaferowaną miną włożyła szpilkę najpierw do prawego ucha, potem do lewego. Często powtarzała, że to pomaga jej zebrać myśli.

-  Mój synu, nie mogę pozwolić, żeby cię zabili - zwróciła się do Jamesa. - Skoro twój ojciec uważa, że tam grozi ci niebezpieczeństwo, zostań tu jeszcze rok czy dwa. Zaproponowali ci dobrą pracę w szpitalu. Bardzo cię tu cenią.

Doktor Liang był wniebowzięty. Jego żona niezmiennie brała stronę dzieci. Spodziewał się, że i tym razem uczyni podobnie. Wstał z fotela.

-  Widzisz, synu! Chyba nie zamierzasz okazać nieposłuszeństwa obojgu rodzicom. Twoja matka mądrze mówi. Bardzo rozsądnie, matko moich synów. A teraz, proszę, pozwól mi pracować. Właśnie piszę bardzo ważny rozdział o Konfucjuszu i komunistach.

-  Nie wsadzaj komunistów do swojej książki, bo jej nie sprzedasz - wykrzyknęła pani Liang.

-  Nie rozumiesz mnie - odparł, lekko się uśmiechając. - To będzie w żartach.-  Ale po co z nich żartować? - spytała.

-  No już, już, daj mi pracować - powiedział. Żona wyszła, dając wyraz swemu niezadowoleniu. Kiedy doktor Liang odwrócił się, by kontynuować rozmowę z synem,

19

Jamesa już nie było. Wyszedł przez drzwi prowadzące do jadalni.

Przez chwilę stał niezdecydowany, potem westchnął, wyjął z kieszeni drogiej ciemnej marynarki ogromną jedwabną chustkę, wytarł nią czoło i dłonie i zasiadł do pisania.

Pod drzwiami wyłożonego dywanami gabinetu ojca James zastał swoją siostrę Mary. Z racji niewysokiego wzrostu i filigranowej budowy mogła być wzięta za dwunastoletnią dziewczynkę, gdyby nie sukienka, jaką miała na sobie, odpowiednia dla dwudziestoletniej kobiety. Z ciasno splecionymi na piersi rękami czekała na brata. Na jej ładnej buzi malowała się ciekawość.

-  Wysłałaś mamę do nas! - szepnął z wyrzutem.

-  Żeby pospierała się z ojcem! - odparła również szeptem. - Sprawa jest beznadziejna.

Trzymając się za ręce, wyszli na palcach z mieszkania. James przywołał windę.

-  Ojciec zawsze wszczyna kłótnię - powiedział. - Nie zmarzniesz bez płaszcza?

-  Nie, słońce grzeje wystarczająco mocno. Jim, udało ci się?

-  Nie wiem - odparł z ponurą miną. W jego głosie pobrzmiewała bezradność.

Rozległ się szczęk windy, drzwi się otworzyły. James i Mary weszli do środka. Przy windziarzu zachowywali milczenie, choć znali go dobrze i lubili. Bez względu na to, co działo się za drzwiami rodzinnego domu, w towarzystwie ludzi, dla których byli przybyszami z obcego kraju, prezentowali się jako monolit.

-  Ładny dzień - zagadnął mężczyzna.

-  Piękny - odpowiedzieli zgodnie.

Wyszli z windy godnie, ramię w ramię. James był wysoki, Mary sięgała mu do ramienia. Windziarz przyglądał im się z upodobaniem.

20

-  Miłe dzieciaki, chociaż Chińczycy - z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin