Taylor Janelle - Strach w ciemności.doc

(1086 KB) Pobierz
Janelle Taylor STRACH W CIEMNOŚCIACH

Janelle Taylor STRACH W CIEMNOŚCIACH

 

Moim przyjaciołom, rdzennym Amerykanom:

Nation, Rayowi Traceyowi, Jackie i Chuchowi Harrisom, Camille Gordon i Patowi Parkerowi

 

Rozdział 1

Cześć, jeszcze raz Beau Somerville. Jordan, odebrałem w piątek wiadomość, że nasze sobotnie spotkanie jest nie­aktualne. Mam nadzieję, że i ty odsłuchałaś moje nagranie. Chciałem zobaczyć się z tobą jutro wieczorem, ale niestety muszę to odwołać. Zadzwoń, może uda nam się spotkać przed moim wyjazdem na urlop, w przyszłym tygodniu. Przepra­szam. Cześć.

Jordan Curry westchnęła, gdy męski głos o kreolskim akcencie umilkł, a automatyczna sekretarka dwukrotnie zapiszczała, co oznaczało koniec drugiej tego dnia wiadomości. Pierwszą zostawili rodzice, przypomina­jąc, że na trzy tygodnie wybierają się na Alaskę.

Clark Curry niedawno przeszedł na emeryturę. Uczył wiedzy o społe­czeństwie w liceum, do którego kiedyś chodziła Jordan. Przysiągł sobie, ze resztę życia poświęci na podróże po świecie. Naturalnie matka Jordan była zachwycona jego planem. W końcu przez trzy szczęśliwe dekady małżeństwa była zachwycona wszystkim, co wymyślił.

Jordan przysiadła na różowo-kremowej kanapie i zsunęła z nóg granatowe pantofle na niskim obcasie.

A więc Beau Somerville znów przekłada naszą randkę w ciemno, pomyślała, masując obolałe stopy. Może naprawdę był zajęty. A może nie. Naj­prawdopodobniej wcale nie miał ochoty na spotkanie z obcą kobietą, mimo, że niedawno przyjechał z Waszyngtonu i prawie nikogo tu nie znał.

Jordan ze wszystkich sił opierała się Andrei MacDuff, która chciała ją wyswatać. Ale jej najbogatsza klientka, żona senatora Luizjany Harlana MacDuffa, nie uznawała odpowiedzi odmownej. Zakładała, że jej życzenie jest dla Jordan rozkazem.

Wychowanej na Południu, konserwatywnej i staromodnej Andrei nie mieściło się w głowie, że Jordan nie szuka męża. Nie rozumiała, że pro­wadzenie dobrze prosperującej firmy cateringowej może dawać taką samą satysfakcję jak małżeństwo.

Beau poprosił, żeby do niego zadzwoniła i umówiła się na jakiś inny dzień. Może więc później zadzwoni. Jeśli będzie miała ochotę. Na razie chciała tylko zdjąć dopasowany kostium i rajstopy, w których była na spotkaniu z nowym klientem, włożyć szorty i T-shirt, wyciągnąć się na kanapie, żeby przejrzeć magazyn kulinarny i najnowsze wydanie Życia Marthy Stewart.

Wzięła w jedną rękę pantofle, a w drugą wypchaną, skórzaną aktówkę. Wstała i przeszła po puszystym dywanie w stronę schodów, prowadzą­cych do sypialni. Po drodze zapalała lampy.

Choć nie było jeszcze późno, czerwcowe niebo pociemniało. Zbierało się na burzę.

Zatrzymała się w przedpokoju na piętrze, żeby przestawić klimatyza­tor. Dotychczas, wchodząc do domu - wilgotność powietrza na dworze wynosiła dziewięćdziesiąt pięć procent - czuła miły chłód. Teraz się dusiła. To było jej trzecie gorące lato w Georgetown, ale wciąż nie przy­wykła do zamykania okien i włączania klimatyzacji.

Wychowała się w małym miasteczku w Pensylwanii, u stóp gór Allegheny, gdzie klimatyzacja była tylko w supermarketach i szpitalu. Jor­dan lubiła letnie wieczory, gdy do snu kołysało ją cykanie świerszczy, cichy dźwięk poruszanych wiatrem dzwoneczków, odległe strzępy roz­mowy rodziców i skrzypienie huśtawki na ganku, gdzie zwykle siady­wali.

Przy zamkniętych oknach i stale włączonym klimatyzatorze czuła się jak w izolatce - ale w tej części kraju nie można było żyć inaczej.

Spojrzała z zadowoleniem na jasnożółte, przecierane ściany i białe sztu­katerie w sypialni. Ekipa remontowa skończyła malowanie zaledwie przed tygodniem. Poprzednio ściany były niebieskie. Chociaż pokój był ob­szerny, miała wrażenie, że jest zamknięta w klatce.

Postanowiła, że jej dom będzie teraz utrzymany w odcieniach wiosny. Nowa, zielono-żółta kołdra w kwiaty od Ralpha Laurena i sprowadzona z Egiptu pościel leżały jeszcze w zapinanych, plastikowych torbach przy dużym łóżku. Niedawno kupiony dywanik, który miał przykryć część błyszczącej, drewnianej podłogi, stał zwinięty w rogu pokoju.

Jordan ziewnęła, zastanawiając się, czy powinna otworzyć paczki z za­kupami i rozwinąć dywan. Nie, była zbyt zmęczona, żeby zajmować się urządzaniem domu - podobnie jak każdego poprzedniego wieczoru w tym tygodniu. Może zabierze się do tego jutro, skoro pan Beau Somerville ponownie odwołał randkę. Dobrze się stało. Niepotrzebnie zgodziła się na spotkanie.

Pomyślała, że całkowicie zadowalają ją samotne wieczory w domu. Gdyby miała czas, bardzo chętnie zajęłaby się pracami domowymi, któ­re uwielbiała od dzieciństwa: pieczeniem ciast, urządzaniem pokoi, ogrod­nictwem, robieniem na drutach...

Ale nie chciała się oszukiwać. Takie hobby było dobre dla ludzi, pro­wadzących inny tryb życia. Ile kruchych ciasteczek domowej roboty może zjeść jedna osoba, zanim zacznie żałować, że nie ma kogo nimi poczę­stować?

Urządzanie nieciekawych pokoi w niewielkim segmencie z tarasem w Georgetown to nie to samo, co prowadzenie prawdziwego, zamiesz­kanego przez kilka osób domu z pokojem dziecinnym i bawialnią. I choć całe kwadratowe, brukowane patio i żeliwne kwietniki były zajęte przez jednoroczne rośliny w glinianych doniczkach, a na balustradach balko­nu wisiały skrzynki z wonnymi ziołami, to przecież nie mogło się to równać z uprawianiem prawdziwego ogródka.

Po wydzierganiu na drutach niezliczonych prezentów na śluby znajo­mych oraz dla ich małych dzieci, nawet najbardziej zadowolona z siebie samotna kobieta zaczęłaby w końcu żałować, że nie ma własnej rodziny.

Jordan zdjęła kostium i otworzyła dwudrzwiową szafę. Włożyła żakiet i spódnicę do kosza, w połowie wypełnionego rzeczami, które miała za­wieźć do pralni chemicznej. Gdy wsuwała kosz do szafy, zaczepił o pla­stikową torbę, wiszącą z tyłu.

Marszcząc brwi, starała się odsunąć na bok długą torbę, zawierającą masę białej, jedwabnej organdyny. To była jej suknia ślubna. Kosz za­wsze zaczepiał o torbę z nią, przypominając Jordan dzień, o którym wo­lałaby zapomnieć.

- Trzeba się wreszcie pozbyć się tej cholernej sukni! - warknęła do siebie, zatrzaskując drzwi szafy.

Ale przecież to byłoby jeszcze bardziej bolesne. Musiałaby ją wyjąć, znieść na dół, włożyć do samochodu, znów wyjąć i dać... Komu daje się suknie ślubne, noszone zaledwie czterdzieści pięć minut? Tak długo to trwało. Jordan, niedoszła panna młoda, przyjechała limuzyną do ozdo­bionego kwiatami wiejskiego kościółka z domu rodziców. Pozowała do kilku zdjęć, samotnie i potem w towarzystwie rodziców oraz Phoebe, pierwszej druhny.

Potem stała w drzwiach kościoła, kurczowo ściskając ramię ojca. Pa­stor znieruchomiał przy pulpicie, organista cztery razy odegrał Kanon D-dur Pachelbela, a przybyli goście patrzyli to na Jordan, to na ołtarz, przy którym nikt na nią nie czekał. Wreszcie w bocznych drzwiach poja­wił się ubrany w smoking brat Kevina, David Sanders. Podbiegł do pa­stora i szepnął mu coś do ucha.

Serce Jordan waliło jak młot, wiązanka z białych lilii drżała w dło­niach. David pośpiesznie wyszedł z kościoła, a pastor, z bardzo poważną miną, ruszył w jej stronę. Wiedziała, co się stało. Nie musiał jej mówić. To było oczywiste. Może nawet podświadomie się tego spodziewała, choć za nic nie dopuściłaby do siebie takiej myśli.

Kevin, którego kochała od szkoły średniej, zmienił zdanie. Nie miał zamiaru pojawić się w kościele. Nie chciał jej pojąć za żonę.

Jordan skrzywiła się na wspomnienie bólu i upokorzenia, jakie wtedy czuła. Przypomniała sobie gości, siedzących w kościelnych ławkach i pa­trzących na nią z politowaniem.

Phoebe objęła Jordan ramieniem. W jej oczach lśniły łzy współczucia. Matka poderwała się ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie i podbie­gła do córki, żeby natychmiast zabrać ją z kościoła, jak najdalej od wścibskich spojrzeń gości. Tata zaprowadził je wszystkie z powrotem do li­muzyny.

Andy, młodszy brat Jordan, wraz z innymi drużbami zdążył już przy­wiązać do zderzaka sznury z pustymi puszkami i umieścić na tylnej szy­bie karton z napisem Nowożeńcy. Puszki z hałasem podskakiwały na asfalcie, gdy limuzyna wiozła do domu milczącą niedoszłą pannę młodą i jej bliskich. W swoim pokoju Jordan zdjęła suknię ślubną i rzuciła ją na podłogę, po czym z rozpaczą opadła na łóżko.

Praktyczna Phoebe, która pochodziła z niebogatej rodziny i sama nie­dawno wyszła za mąż, podniosła ją z ziemi, powiesiła na wieszaku i przy­kryła plastikowym pokrowcem.

- Kosztowała kilkaset dolarów i jest nowiutka. Możesz ją sprzedać - powiedziała, gdy Jordan jęczała, że zaraz wyrzuci suknię do najbliższe­go śmietnika.

Jordan w końcu przyznała, że Phoebe miała rację. Ślubną kreację moż­na było sprzedać. Albo wyrzucić. Ale jedno i drugie byłoby kłopotliwe. Musiałaby spojrzeć na suknię, dotknąć jej, pomyśleć o tamtym dniu, o Kevinie i wspólnych planach na przyszłość, które on tak brutalnie przekre­ślił.

Nie miała zamiaru brać ze sobą ślubnego stroju, gdy przed rokiem wy­prowadziła się od rodziców i przewiozła resztę rzeczy do Waszyngtonu. Położyła go, wciąż w plastikowym pokrowcu, na kartonowym pudle peł­nym śmieci. Była pewna, że ludzie, których wynajęła do przeprowadzki, wyrzucili pudło. Dopiero w Georgetown, rozpakowując swoje rzeczy, zorientowała się, że przewieźli nie tylko suknię, ale i pudło ze śmiecia­mi.

Nie wiedziała, czy się śmiać, że zapłaciła za transport śmieci - w tym cuchnących odpadków z kuchni - na odległość czterystu pięćdziesięciu kilometrów, czy raczej płakać na widok wyszywanej paciorkami białej sukni, która chyba miała ją prześladować do końca życia. Zatem... Suk­nia wisiała w szafie, choć minęły już cztery lata od czerwca, w którym nie doszło do ślubu.

Słyszała, że niedługo po jej wyjeździe z miasteczka Kevin ożenił się z dziewczyną, która chodziła z nimi do szkoły, tylko była o kilka klas niżej. Wraz z żoną nie tracili czasu, mieli już dwoje dzieci.

Wciągając T-shirt przez głowę, Jordan zauważyła swoje odbicie w lu­strze na drzwiach szafy. Z luźnego koka, w który uczesała się rano, wy­sunęły się pasma długich, ciemnych włosów. Miała dyskretny, elegancki makijaż, podkreślający jej duże, zielone oczy, ładne kości policzkowe i pełne usta.

Makijaż ją drażnił. Nie lubiła się malować, ale robiła to codziennie, bo spotykała się z ważnymi klientami. Zauważyła, że jest bledsza niż zwy­kle. A może to tylko złudzenie, bo coraz częściej widywała opalonych ludzi. Przecież zaczęło się lato.

Kiedyś było ono dla Jordan synonimem odsłoniętej, opalonej na złoto skóry. Ona i Phoebe co dzień leżały na podwórku w kostiumach kąpielo­wych, wysmarowane nie kremem ochronnym, a jedynie olejkiem. Były zbyt młode i próżne, żeby bać się szkodliwego promieniowania i raka skóry.

To były czasy, pomyślała kwaśno. Kiedy ostatni raz się opalała? Przy­pomniała sobie, że wczoraj kazała przyciemnić przednią szybę w samo­chodzie, bo raziły ją promienie słoneczne.

„Potrzebujesz urlopu”. Jej wspólnik i kolega ze studiów, Jeremy Van Pragh, mówił to bardzo często - co tydzień, a ostatnio nawet codziennie. Jordan nigdy go nie słuchała. Gdy Jeremy wykorzystywał zimowy za­stój w interesach, żeby polecieć na Karaiby, ona nadrabiała zaległości w dokumentach i eksperymentowała w kuchni, gotując potrawy według nowych przepisów.

Teraz patrząc na własne odbicie w lustrze, pomyślała o swoim życiu. Osiągnęła tak wiele... ale wydawało się też, że wielu rzeczy brakuje jej do szczęścia.

Firma cateringowa odniosła sukces, który przekroczył najśmielsze ma­rzenia Jordan i Jeremy’ego. Choć działała zaledwie trzy lata, na liście stałych klientów były już nazwiska ludzi liczących się na arenie poli­tycznej i społecznej.

Pierwszy raz w życiu Jordan miała pod dostatkiem gotówki, spore oszczędności na koncie, fundusz emerytalny oraz rosnący pakiet inwe­stycyjny. Miała też nowy samochód, kartę członkowską elitarnego klubu sportowego, mnóstwo ubrań - zarówno eleganckich, jak i swobodnych - oraz świeżo odnowiony segment z wykonanymi na zamówienie mebla mi i zasłonami, nowoczesnymi urządzeniami kuchennymi oraz elektro­nicznym sprzętem.

Tylko że była zbyt zajęta, żeby jeździć swoim czarnym kabrioletem bmw dokądkolwiek poza pracą, na większości swobodnych strojów wciąż były metki, a ona nie umiała obsługiwać połowy młynków i mikserów.

Nie obejrzała ani jednego filmu na DVD, nie wysłuchała ani jednej płyty z odtwarzacza, nie surfowała też po Internecie i nie wysłała ani jednego e-maila z komputera, który miała w domu.

Stojąc w sypialni - o wiele za dużej dla jednej osoby - pomyślała o Andrei MacDuff, której zdaniem takie życie nie miało sensu. Andrea nie wiedziała, że Jordan nie zbliżyła się do żadnego mężczyzny - nikogo nawet nie pocałowała - odkąd Kevin porzucił ją przy ołtarzu. Co prawda Jordan nie zgadzała się ze staroświeckimi poglądami Andrei na temat kobiet, kariery i małżeństwa, ale... Może nadszedł już czas, żeby znów zacząć się umawiać. Nawet na randki w ciemno.

Włożyła szorty i zeszła na dół, żeby poszukać numeru telefonu Beau Somerville’a.

 

Beau nawet nie oderwał wzroku od monitora, gdy w kieszeni zadzwo­nił mu telefon komórkowy. Właśnie zmieniał plany kuchni na parterze dobudówki wiejskiego domu MacDuffów w Wirginii. Andrea uparła się na wysepkę w kształcie litery L, mimo że Beau ostrzegał ją, że to zabu­rzy porządek pomieszczenia. Kobieta była jednak nieugięta, choć nie wskazywał na to jej subtelny wygląd i łagodny głos. Przypominała mat­kę Beau. Prawdziwa stalowa magnolia.

Po trzecim dzwonku z odrazą sięgnął po telefon, jakby chciał uciszyć natrętnego komara. Otworzył klapkę, wciąż wpatrując się w monitor kom­putera. Czuł pulsowanie w głowie, a plecy bolały go od kilkugodzinnego przesiadywania w tej samej pozycji. Czasami tęsknił za staromodną me­todą projektowania, na papierze, a nie w komputerowym programie.

- Beau Somerville - mruknął do słuchawki, przesuwając na ekranie część wysepki tak, żeby była prostopadła do reszty.

Przez chwilę nic się nie działo.

- Cześć - powiedział nieznajomy kobiecy głos. - Dziwię się, że nie trafiłam na pocztę głosową.

- Nie ustawiłem jej jeszcze w telefonie komórkowym - odpowiedział, wciąż trzymając dłoń na myszce.

- Och... To jest telefon komórkowy? Przepraszam, chciałam zadzwo­nić pod drugi numer. Andrea podała mi oba, ale myślałam, że ten jest domowy...

- Andrea?

- MacDuff.

- A jest jakaś inna?

Uśmiechnął się mimowolnie.

- Ty jesteś Jordan tak? Jordan Curry?

- A jest jakaś inna?

Zaśmiał się, zaskoczony ripostą. Może niepotrzebnie odwołał jutrzej­sze spotkanie. Wcale nie miał powodu tego robić. Kierował nim... Po prostu strach. Nie chciał się z nikim wiązać. Spędził kilka miesięcy w Wa­szyngtonie po rozstaniu z Lisa, która myślała, że Beau ją poślubi, spłodzi z nią dzieci i zbuduje jej wymarzony dom. A przed Lisa...

Nie chciał sięgać pamięcią do tamtych czasów. Zmusił się, by wrócić do teraźniejszości, ale było już za późno. Sama myśl o tamtym wspo­mnieniu sprawiła, że poczuł w sercu chłód.

- Odebrałaś moją wiadomość? - zapytał Jordan, która podobno by­ła najładniejszą, najinteligentniejszą i odnoszącą największe sukcesy kobietą w całej okolicy. Och, i piekła „ciasto pralinkowe, z którego byli­by dumni potomkowie Somerville’ów i Awlinsów”, jak powiedziała An­drea.

- Tak, odebrałam - odpowiedziała oficjalnym tonem, jakby omawiali sprawę służbową. - Chcesz się umówić na kiedy indziej?

Właściwie nie. Miał nadzieję, że po kilku telefonach i nieudanych pró­bach spotkania znajomość się urwie i Jordan zostawi go w spokoju.

- Jasne - powiedział, bo przecież taką wiadomość zostawił na jej au­tomatycznej sekretarce.

Z irytacją stuknął w kilka klawiszy, żeby usłyszała, jaki jest zajęty. Miałby pretekst, żeby urwać rozmowę. Zapytał równie oficjalnie jak ona:

- Kiedy chcesz się spotkać?

- To zależy od ciebie.

Miała niski, zmysłowy głos, bez śladu regionalnego akcentu. Beau był tak zmęczony cedzeniem Lisy, że teraz z przyjemnością słuchał Jordan. Lisa wychowała się na Środkowym Zachodzie, ale uważała się za adop­towaną piękność z Południa. Studiowała w Tulane. Chyba tam zaczęła rozjaśniać swoje brązowe włosy, kupiła niebieskie soczewki kontaktowe i z zapałem uczyła się południowego akcentu. Na wspomnienie jej słod­kiego głosiku zadrżał z irytacji.

- Może w sobotę? - zaproponował.

- Pojutrze czy w przyszłym tygodniu?

- W przyszłym tygodniu wyjeżdżam na urlop, więc pojutrze - wyja­śnił, zastanawiając się, co, do cholery, wyprawia. To, że ta kobieta miała inny głos niż Lisa, nie oznaczało, że powinien się z nią umówić. Nie powinien chodzić na randki. Już nigdy.

- Pojutrze? - Usłyszał szelest przewracanych kartek notatnika. - Mam wolny wieczór - powiedziała.

Ale w jej głosie nie było słychać szczerego zadowolenia. Cóż, przecież to ona oddzwoniła. Gdyby nie chciała się z nim spotykać, nie powinna była telefonować.

- Świetnie - powiedział, równie nieudolnie jak ona udając entuzjazm. - Zjemy razem kolację?

- To dobry pomysł.

- W porządku.

- Gdzie chcesz się spotkać?

Podał nazwę restauracji, ona - godzinę i rozłączyli się. Beau zastana­wiał się, czy zapisać te informacje w elektronicznym notesie. Nie, nie zapomni. Przecież to tylko dwa dni.

Skrzywił się, patrząc na monitor. Kuchenna wysepka zasłaniała teraz drzwi do sieni. Jak to się stało?

Umówił się na randkę z Jordan Curry. Jak to się stało?

Beau pokręcił głową. Szczerze zapragnął udusić Andreę MacDuff?

 

Nieco ponad dwadzieścia cztery godziny później Jordan wysiadła ze swojego bmw i pobiegła do drzwi. Padało. Co za dzień! Wieczór też był okropny. Palce bolały ją od drylowania wiśni do galaretki, którą zrobiła na sobotni wieczór panieński, organizowany przez jej firmę. Bolały ją też ramiona i barki. A właściwie całe ciało. W dodatku przemokła do suchej nitki. Ulewny deszcz, który zaczął się z hukiem w środku nocy, ani na chwilę nie zelżał. W jego strugach świat wydawał się szary.

Jordan marzyła o tym, żeby wbiec do suchego, ogrzewanego domu, przebrać się i wyciągnąć na kanapie z Życiem Marthy Stewart. Poprzed­niego wieczoru była tak zmęczona, że przysnęła nad czasopismem. W końcu poddała się i poszła spać.

Stanęła jak wryta przed schodami. Ktoś kulił się pod występem dachu, osłaniającym górny stopień, który był za wąski, by uchodzić za podest. To nie jest jeden człowiek, pomyślała Jordan, patrząc na postać w ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym. Rzeczywiście, stały tam dwie osoby. Dru­ga sięgała tej pierwszej do połowy uda i również była okryta płaszczem.

- Jordan?

- Mój Boże! - Jordan rozpoznała głos swojej najlepszej przyjaciółki. - Phoebe!

Wbiegła po schodach i uścisnęła kobietę.

- Co tu robicie? - zapytała, patrząc na mały fragment twarzy Phoebe widoczny spod kaptura, a potem na dziecko, które kurczowo trzymało przyjaciółkę za nogę.

- Czekamy na ciebie - odpowiedziała Phoebe.

- Długo? Czyżbyście uprzedzili mnie o przyjeździe? - Jordan na pewno by o tym pamiętała. Wizyta Phoebe to ważne wydarzenie. Nie zapomnia­łaby o czymś takim.

- Nie, nic nie wiedziałaś - uspokoiła ją Phoebe. - Czekamy krótko. Nie wiedziałam, gdzie cię szukać. Przyjechaliśmy taksówką z dworca, mogłam powiedzieć kierowcy, żeby zaczekał.

- Teraz to już bez znaczenia. - Jordan wyjęła klucze i otworzyła drzwi. - Wejdźmy do środka. Czy to Spencer? Dlaczego nie zadzwoniłaś i nie powiedziałaś mi, że przyjeżdżacie?

- Tak, to jest Spencer - powiedziała krótko Phoebe i przeszła z synem przez próg.

Oszołomiona Jordan poszła za nimi. Nie spodziewała się, że jej naj­bliższa przyjaciółka z dzieciństwa nagle pojawi się pod jej domem. Nie widziała Phoebe od... Ile czasu już upłynęło? Przypomniała sobie ich ostatnie spotkanie, w ciszy zakładu pogrzebowego w rodzinnym mieście Glen Hills, i wyliczyła, że minęło jakieś półtora roku. Wtedy zmarł oj­ciec Phoebe. To stało się w czasie ferii.

Dobrze pamiętała telefon, który odebrała pewnego wieczoru i nagły wyjazd do domu. Pamiętała, jak zaskoczył ją łamiący się głos przyjaciół­ki w słuchawce. Phoebe od kilku lat - czyli od swojego ślubu z Reno i przeprowadzki do Filadelfii - kontaktowała się z nią bardzo rzadko. Ale w czasie tamtej rozmowy czas i odległość nie miały znaczenia.

- Jordan, mój tata nie żyje - powiedziała Phoebe przez łzy. Jordan płakała razem z nią.

Oczywiście Jordan była na pogrzebie. Poleciała do Erie małym samo­lotem i wróciła tego samego dnia, bo jej firma organizowała wesele rzecz­nika parlamentu. Teraz przypomniała sobie, jak mocno uścisnęła ją Phoe­be, gdy stały przy trumnie. Reno odciągnął żonę, mówiąc, że pastor ma do niej jakąś sprawę. Spencera nie było na cmentarzu. Zostawili go z opie­kunką w domu Curta, starszego brata Phoebe.

- Ile masz już lat, Spencer? - zapytała Jordan, kucając obok swojego chrześniaka. Ostatni raz widziała go, kiedy był jeszcze niemowlęciem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin