Masterton_Graham - Demon_zimna.doc

(824 KB) Pobierz

 

graham

MASTERTON

DEMON ZIMNA

Z angielskiego przełożył PIOTR ROMAN

WARSZAWA 2000

Tytuł oryginału: ROOK IV: SNOWMAN

Copyright © Graham Masterton 1999

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros 2000 Copyright © for the Polish translation by Piotr Roman 2000

Redakcja: Anna Calikowska

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 83-88087-27-4

Wydawnictwo ALBATROS

Andrzej Kuryłowrez

Adres do korespondencji:

skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78

E-mail: wydawnictwo@prima.waw.pl

Zamówienia hurtowe:

Internovator, Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22)-632-2381, (22)-862-7011, 0-501-060-891

Zamówienia wysyłkowe: Albatros, skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78

Księgarnia Wysyłkowa Faktor skr. poczt. 50, 02-792 Warszawa 78, tel. (22)-649-55-99

Warszawa 2000. Wydanie I Objętość: 10 ark. wyd., 14 ark. druk.

Skład: Plus 2 Druk: Abedik, Poznań

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

Jim Rook wjechał na parking West Grove Community College z takim impetem, że łysiejące opony jego starego brązowego kabrioletu wydały z siebie furioso jękliwych pisków. Gwałtownie, aż cadillac ostro się zabujał, zahamował na prywatnym miejscu dyrektora. Spróbował wysiąść bez otwierania drzwi, zahaczył przy tym butem o klamkę i wypuścił z rąk plik prac, które sprawdzał w domu. Rozsypały się po asfalcie, kilka pofrunęło w krzaki.

Był piętnaście minut spóźniony na pierwszą lekcję, zaczął więc jak wściekły skakać po parkingu i deptać kartki, by nie zwiał ich wiatr. Choć był początek czerwca, a powietrze przepełniał oślepiający blask słońca, wiała dokuczliwa południowa bryza, toteż powstrzymanie wypracowania Lindy Starewsky o Hamlecie przed pofrunięciem w kierunku drzew wymagało natchnionego skoku przez krzewy jacarandy. Gdyby praca zginęła, nie byłaby to wielka strata dla krytyki literatury.

— Halo, panie Rook! Nie wiedziałem, że wy, biali, umiecie tak dobrze tańczyć! — zawołał woźny Clarence, który właśnie przechodził z szufelką i skrobaczką do usuwania z chodników świeżych gum do żucia.

Jim zbyt się spieszył, by wymyślić ciętą odpowiedź. Pchnie-

ciem barku otworzył boczne drzwi do szkoły i byle jak upchnął papierzyska pod pachą. Biegł do głównego korytarza, a rozwiązane sznurówki smagały podłogę. Po chwili zwolnił i już tylko pospiesznie kuśtykał. Zbyt był zdyszany i spragniony, by móc zmusić się do większego wysiłku. Obudził się niemal godzinę za późno z kacem wielkości Mount Rushmore i wypadł z mieszkania nawet bez łyka zwietrzałej gatorade. Na autostradzie został na ponad pół godziny zakleszczony w morzu migoczącego metalu i musiał wdychać spaliny z ośmiu pasów oraz znosić walące prosto w łeb poranne słońce.

Pochylił się przy fontannie z wodą do picia. Ponieważ miał na nosie okulary przeciwsłoneczne, walnął głową w ścianę. Otworzył usta, naprowadził je na strumień i dotknął go, ale zamiast się napić, zaczął ssać coś śliskiego, twardego i mocno zimnego.

— Co do... bleee! — krzyknął i szarpnął głowę do tyłu, spluwając z obrzydzeniem.

Zdjął ray-bany. Woda wylatywała z metalowej końcówki i wznosiła się łukowatym, kryształowo czystym strumieniem w powietrzu. Wylatywała, choć puścił przycisk! Przyjrzał się bliżej i stwierdził, że strumień się nie porusza. Niepewnie wyciągnął dłoń i dotknął go. Miał pod palcem lód.

Rozejrzał się, nic nie rozumiejąc. Korytarz był pusty. Pomieszczenia szkoły klimatyzowano i było w nich stosunkowo chłodno, ale jak to możliwe, by woda w fontannie zamarzła? Odłamał kawałek lodu i zaczął go obracać w palcach.

Ciągle jeszcze badał lód, kiedy wahadłowe drzwi na końcu korytarza otwarły się z hukiem i pojawił się nowy kierownik działu angielskiego. Doktor Bruce Friendly był opryskliwym mężczyzną o długich kończynach i ciele, które sprawiało wrażenie, że wszystko jest na nim umieszczone zbyt luźno, zwieńczonym burzą poskręcanych siwych włosów. Poruszał

się jak gigantyczna marionetka, wyrzucał nogi jedna przed drugą, jakby próbował strząsnąć stopy z łydek.

Miał przypominające głębokie jeziora, wąsko osadzone oczy, a jego przemyślenia, które sam uważał za wytwory głębokiego umysłu, dowodziły jedynie jego płytkości. Uważał na przykład, że uczenie bandy dyslektyków, Latynosów i postaci rodem z filmów Spikea Lee to graniczące z kryminałem marnotrawstwo podatków obywateli Los Angeles. Gdyby klasa specjalna Jima nie wywarła tak wielkiego wrażenia na ministrze edukacji Japonii, który wizytował szkołę podczas niedawnej wizyty w Kalifornii, doktor Friendly wpisałby jej wykończenie na listę swych priorytetów — zaraz po zakupie dla siebie bujano-kręconego fotela z wysokim oparciem i ustawieniu go w miejscu z widokiem na dziewczęcy kort tenisowy.

—  Jest Japończykiem! Co on wie o angielskim?! Facet gada zawijasami!

Jim stał wpatrzony we wnętrze dłoni, po chwili pan kierownik Friendly podszedł, stanął obok i też wbił wzrok we wnętrze dłoni Jima.

—  I co pan na to powie? — spytał Jim.

—  Nie nadążam, James. Co powiem na to, że ma pan mokre wnętrze dłoni? Podejrzewam, że poci się pan, ponieważ się pan spóźnił, a z pańskiej klasy dolatuje hałas, jakby odbywała się tam druga bitwa pod Antietam.

—  Teraz dłoń jest mokra, ale przed chwilą był tam lód. Doktor Friendly popatrzył na niego, w najmniejszym

stopniu nie starając się udawać zainteresowania ani sympatii.

—  Już mówiłem, co sądzę o tym, co pan robi. Gdyby rada do spraw edukacji nie uważała, że jest pan cenną błyskotką dla mediów, już jutro rozwiązałbym kontrakt z panem i posłał ancymonów z pańskiej klasy do robienia tego, do czego się urodzili, czyli do naprawiania samo-

chodów, obsługiwania ludzi w barach z hamburgerami i sprzątania śmieci. James, kiedyś powinien się pan zastanowić i przestać wierzyć w to, że wyświadcza pan społeczeństwu przysługę! Uczyć Szekspira zbieraninę dzieciaków, które nie umieją przeliterować własnego nazwiska!

—  Co w tym złego? Szekspir też nie umiał literować swego nazwiska.

—  W dniu, w którym któryś z pańskich uczniów napisze coś choć w połowie tak dobrego jak „Troilus i Kressyda, pozwolę mu literować swoje cholerne nazwisko, jak mu się tylko podoba.

Jim ciągle trzymał otwartą dłoń wnętrzem do góry.

—  Nie chciałbym prowadzić dyskusji o drugiej klasie specjalnej. To był lód. Woda w fontannie zamarzła.

—  Cóż, może mamy drobne kłopoty z zamrażarką. Dlaczego nie zwróci się pan z tym do konserwatora?

—  Nawet jeśli coś się stało z zamrażarką, jak woda mogła zamarznąć w powietrzu? Wisiała w powietrzu, łukiem, zamarznięta!

—  Był pan wczoraj wieczorem na przyjęciu? — spytał doktor Friendly, dokładnie się przyglądając Jimowi. — Tak pan wygląda. Na jakiej podstawie tak podejrzewam? Chodzi o wory pod oczami? Może o szczecinę? O oddech jak z ryja wieprza?

—  Owszem, byłem wczoraj na przyjęciu. Tak naprawdę   to   organizowałem   przyjęcie.   Parapetówę.   Właśnie wprowadziłem się do nowego mieszkania. Przecznicę od promenady, z cudownym widokiem na ocean... pod warunkiem,  że  stanie  się  na  parapecie  okna  w  łazience z przymocowanym do laski lusterkiem i wygnie głowę do tyłu... o tak.

Doktor Friendly patrzył, jak Jim odchyla głowę do tyłu „o tak, nic nie wskazywało jednak na to, by robiło to na nim najmniejsze wrażenie.

—  Ile wypił pan w trakcie tej... parapetówy?

—  Niewiele. A bo co? Może pobawiłem się z jednym albo dwoma drinkami z teąuilą.

—  I?

—  I wypiłem dwa lub trzy piwa, no, może cztery. Ktoś przyniósł skrzynkę wina musującego. Świętowaliśmy, czego więc pan oczekuje? Nowe mieszkanie, nowy ja. Zastanawiam się nawet, czy kupić psa. Sznaucera. Nazwałbym go po panu: Doktor FriendJy.

Doktor Friendly ujął dłoń Jima i uniósł ją wyżej.

—  Naprawdę widział pan lód, James? A może jest pan ciągle jeszcze „pod wpływem? Z największą rozkoszą złożyłbym doniesienie, że pojawia się pan w szkole niezdolny do wypełniania obowiązków służbowych.

—  Przepraszam, ale jestem tak samo zdolny do wypełniania obowiązków służbowych jak pan. — Popatrzył na wystający brzuch doktora Friendlyego. — I prawdopodobnie lepiej przygotowany fizycznie.

—  W takim razie niech pan wsadzi koszulę w spodnie i rusza do tej zbieraniny manekinów, którą nazywa swoją klasą.

Jim przez chwilę patrzył w bok, przyciskał dłoń do twarzy. Potem się odwrócił.

—  Proszę mnie dobrze posłuchać. Dał pan w stu procentach do zrozumienia, że mnie nie lubi i nie widzi sensu istnienia mojej klasy. Jest pan kierownikiem wydziału języka angielskiego i ma prawo wyrażać osobiste opinie, nawet jeśli są pełne bigoterii, nietolerancyjne, ograniczone intelektualnie i niepedagogiczne. Moja klasa składa się z młodych ludzi, którzy już dość się nawalczyli w życiu, nawet bez gnojenia i poniżania przez osobywyznaczone do tego, by im pomagały. Muszą radzić sobie z wadami wymowy, mają problemy poznawcze i niemal wszyscy pochodzą z byle jakich, ograniczonych rodzin, w których poza nimi nikt nie

umie czytać i pisać, a gdy wezmą do ręki książkę, nawet rodzice dają im do zrozumienia, że uważają ich za wybryk natury. Jeśli więc chce pan obrażać mnie osobiście, proszę bardzo. Może mnie pan nazywać, jak pan chce. Ale nigdy, przenigdy ma pan nie nazywać moich uczniów manekinami.

Doktor Friendly wziął głęboki, powolny wdech i wydął wargi.

— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdzie pan do tej swojej ach-jak-potrzebnej klasy, zanim powie coś, czego będzie potem żałował. Poza tym ma pan nowego ucznia. Nazywa się Hubbard i pochodzi z Alaski. Z tego, co udało mi się zaobserwować, to pół-Eskimos i półidiota. Życzę dobrej zabawy.

Jim nie ufał sobie na tyle, by powiedzieć coś jeszcze. Wiedział, że jego klasa specjalna nie wszędzie cieszy się popularnością. Niektórzy członkowie wydziału uważali, że daje uczniom nadzieję na poprawę statusu społecznego, której nie będą w stanie nigdy uzyskać, co w efekcie spowoduje u nich jeszcze większe rozczarowanie światem. Istniały okresy, kiedy szedł na udry z innymi nauczycielami i wręcz sprawiało mu to przyjemność — dawało zastrzyk adrenaliny — doktor Friendly był jednak tak nieustępliwie wrogi, że Jim z przyjemnością złapałby go za cienki krawat i dusił, aż wielka końska twarz nabrałaby koloru ciemnej purpury.

Skręcił za następny róg i choć drzwi do jego klasy były zamknięte, od razu usłyszał, że doktor Friendly miał rację, jeśli chodzi o hałas. Część uczniów wyła i śmiała się, część próbowała intonować przez nos własne wersje utworów z cotygodniowej listy przebojów, trzy Murzynki śpiewały harmonijnym krzykiem / Will Always Love You. Jim wkroczył do klasy, podszedł do swego biurka i rzucił na nie stertę prac, które sprawdzał w domu. Kiedy to zrobił, klasa natychmiast ucichła.

10

Stał i przez chwilę patrzył na swych uczniów, nie odzywał się, jakby przybył dzięki maszynie czasu i zastanawiał się, w jakim jest stuleciu i kim są ci wszyscy dziwacznie poubierani młodzi ludzie z niezwykłymi włosami i kolczykami w nosach.

Patrzyli na niego nie mniej zdziwieni — rozczochrany trzydziestosześciolatek w ciemnych „lotniczych okularach, ubrany w pogniecioną brązową koszulę w turkusowy wzorek, przedstawiający postać na desce surfingowej, stanowił niezły widok. Zegarek na stalowej bransolecie był stanowczo za wielki na chudy nadgarstek Jima, robocze spodnie w kolorze khaki wyglądały tak, jakby używał ich zamiast poduszki. Mimo próby przygładzenia przy użyciu wody, włosy sterczały mu z tyłu głowy jak czub papugi. Nie ogolił się.

Powoli zdjął okulary.

—  Rany... — jęknął Washington Freeman III, wielki czarny chłopak, który zawsze siedział w pierwszej ławce. — Wygląda pan, jakby spotkał się w drodze z Godzillą.

—  Nie jest to pochlebny sposób wyrażania się o doktorze Friendlym — odparł Jim bez śladu uśmiechu.

—  Hej, nie to miałem na myśli — wyszczerzył zęby Washington. — Mam na myśli, że wygląda pan jak gówno.

—  Co to znaczy, że wyglądam jak gówno? — zażądał odpowiedzi Jim. Podszedł do Washingtona i odchylił głowę do tyłu, by móc patrzeć chłopakowi w oczy. — Chcesz powiedzieć, że jestem brązowy jak czekolada i paruję, tak?

—  Hm... nie, proszę pana, miałem na myśli, że...

—  Używanie słowa „gówno to świadczący o lenistwie i mętny sposób wyrażania swych myśli, pomijając, że jest ono obraźliwe. Co napiszesz w następnym eseju? „Ojciec Hamleta przybył na ucztę i wyglądał jak gówno? Jak sądzisz, jaki dostaniesz za to stopień?

—  Nie miałem na myśli takiego gówna jak... gówniane gówno. Chciałem powiedzieć, no wie pan... gówno i już.

—  Mam nadzieję, że nie zamierzasz po skończeniu szkoły napisać słownika. Posłuchaj, Washington, każdy, kto jako tako kuma angielski, nie musi używać takich słów jak „gówno. Mógłbyś powiedzieć, że jestem blady, wymizerowany, wykończony, mój organizm doznał spustoszeń albo wyglądam niewybrednie. Mógłbyś stwierdzić, że jestem trupio blady, pomarszczony jak suszona śliwka albo wyglądam jak zmięta kartka. Mógłbyś porównać moją twarz do nie posłanego łóżka, dwóch kilo psującej się cielęciny albo tortu weselnego, który zostawiono na deszczu. Wszystko to znane metafory literackie.

Szedł powoli między rzędami ławek i patrzył po kolei na każdego ze swych osiemnastu uczniów. Biali, czarni, Latynosi, Chińczycy — wszyscy byli społecznie upośledzeni nie tylko z powodu biedy i przynależności do nieodpowiedniej mniejszości, ale także z powodu podstawowych niedoborów umiejętności czytania, „ślepoty na określone słowa, niedostatku koncentracji w stopniu, który mógłby zażenować komara, oraz jąkania się.

—  Jeszcze lepiej — dodał Jim — mógłbyś wymyślić własny opis mojego wyglądu. Mógłbyś ukuć nowe powiedzenie, wywołujące w umysłach ludzi wyraźny obraz, opisujący mój wygląd lepiej od fotografii. Ponieważ nie tylko wyglądam jak gówno, ale także czuję się jak gówno, będzie to wasze pierwsze dzisiejsze zadanie. Opiszcie mój skacowany wygląd w nie więcej niż dwunastu odpowiednio dobranych słowach.

Rozległ się ogólny jęk niezadowolenia, ktoś rzucił w Wa-shingtona kulką papieru, która trafiła go w czubek głowy.

—  Następnym razem trzymaj  się przy mamuśce, ob-srańcu.

Jim wrócił do biurka, po drodze wetknął w spodnie wystający skraj koszuli. Suzie Wintz pomachała mu.

—  Halo, panie Rook! Wygląda, że ostro pan wczoraj

Suzie zawsze wyglądała jak z żurnala. Miała mnóstwo kręconych blond włosów, wielkie oczy w kolorze mięty i nieustannie wydymała wargi. Określała się mianem „mo-delki-praktykantki, ale mimo wielkiej pewności siebie i zmysłowości, ledwie umiała napisać trzy powiązane zdania, a jednym z najbardziej pamiętnych jej określeń było „Szekspir miał jaja i walił teksty jak »Titanic«.

—  Są w życiu trzy okazje, kiedy mężczyzna jest zobowiązany się dobrze zabawić — powiedział Jim, wyrównując stertę przyniesionych prac. — Pierwsza, kiedy przechodzi mutację. Druga, kiedy ma się żenić. Trzecia następuje, kiedy dochodzi do wniosku, że życie w jednej trzeciej zaczyna mu się układać, a w dwóch trzecich powoli rozsypywać.

—  I pan właśnie to stwierdził.

—  Tak jest. Sprytny jestem, co? Teraz tak jak prosiłem, zabierajcie się do roboty i ułóżcie dobry opis mojego wyglądu.

Popatrzył na chłopaka, który siedział dwie ławki za Lindą Starewsky. Na pierwszy rzut oka wyglądał — w porównaniu z większością uczniów — niezwykle dojrzale i przystojnie. W wieku, w jakim byli jego uczniowie, większość miała jeszcze małe główki, wielkie nosy, odstające uszy, a na twarzy całe konstelacje czerwonych plam. Jim określał ich mianem Kwaarków, kojarzyli mu się bowiem z jedną z postaci ze „Star Treka. Ten chłopiec miał jednak kształtną twarz, proporcjami nie odbiegającą od twarzy dorosłego, wysokie kości policzkowe, prosty nos i wyrazistą szczękę. Czarne włosy przycięto mu najeża, oczy promieniowały zaskakującym błękitem. Włożył bielusieńki T-shirt z płonącym napisem ANCHORAGE, ALASKA z przodu, sprane dżinsy i bardzo drogie buty marki Timberland. Unosiła się wokół niego widywana u niektórych chłopców o specyficznym, oliwkowym odcieniu skóry atmosfera nadąsania, która przypominała Jimowi młodego Elvisa Presleya.

13

—  A więc ty jesteś Jack Hubbard — powiedział Jim, podchodząc i wyciągając rękę. — Witam we wspaniałym świecie klasy specjalnej.

Jack zlustrował go od góry do dołu, po czym z wahaniem ujął i uścisnął podaną dłoń.

—  Świetnie — stwierdził. Tarąuin Tree podniósł rękę i spytał:

—  Może być, jeśli napiszę, co pan zadał, rapując?

Jim odwrócił się do Tarąuina, chudego chłopca w T-shir-cie w żółto-czarne pasy, w którym wyglądał jak pszczoła.

—  Możesz napisać, jak chcesz, Tarąuin, warunek jest tylko taki, by było to oryginalne, opisowe, a „rap nie rymowało się z „cap.

—  Czy coś kiedyś takiego zrobiłem, panie Rook? Mowy nie ma, żebym kiedyś coś takiego napisał. Jeśli kiedykolwiek przyłapie mnie pan na tym, że zrymuję „rap i „cap, za tyłek może mnie pan złap. Może mi pan przywalić, może mnie pan lać równo, boja nigdy nie mówię takich brzydkich słów jak...

—  Tarąuin! — rzucił Jim, wskazując na chłopaka palcem. Tarąuin natychmiast zamilkł, choć jego dłoń w dalszym

ciągu postukiwała w stół w rapowym rytmie. Obecnej klasie Jim powiedział, że jego palec to fazer, a kiedy będzie go wystawiał, zamierza zabić. Nie wyciągał go często, kiedy to jednak robił, dzieciaki wiedziały, że nie żartuje. Palec oznaczał: „Przeholowałeś.

—  Na razie wszystko w porządku? — spytał Jacka Jim. — Mieszkasz w La Grange?

—  Jest OK. Tata wynajął dom. Nie wiem na jak długo.

—  Pracuje tu, tak?

—  Kończy program do telewizji, o Alasce.

—  Co będzie, jak go skończy?

—  Nie wiem. Może zostaniemy, może nie.

—  Wszędzie jeździsz za tatą?

14

—  Nie mam wyboru. Mama umarła sześć lat temu. A podróżowanie to jego zawód.

—  Pewnie pogoda wydaje ci się u nas nieco inna.

—  W Anchorage jest w porządku, znaczy się o tej porze roku. Ale na górze, w Yukon-Charley jest dość zimno.

—  Mam nadzieję, że będzie okazja, byś nam opowiedział o Alasce. Jakie miałeś możliwości nauki podczas pobytu w Parku Narodowym Yukon-Charley?

Jack wzruszył ramionami.

—  Mieliśmy książki do czytania. Encyklopedie i takie różne.

—  Jaką książkę czytałeś ostatnio?

—  „Konserwacja skutera śnieżnego McGearyego.

—  Że co? — wyrzucił z siebie Washington, ale Jim spio-runował go wzrokiem, który miał oznaczać: „Pamiętasz swój pierwszy dzień, kiedy sam opowiadałeś, co czytałeś?.

—  Co z powieściami, poezją, dramatami? Jack pokręcił głową.

—  Jedną powieść, „Proces, o facecie, który idzie przez Saharę i podróżuje poza ciało.

—  Ciekawe. Masz ją?

—  Prawdopodobnie jest gdzieś spakowana, ale tak, chyba mam.

—  Sahara to dość pustawe miejsce. Moim zdaniem podobnie jak Yukon-Charley. Czy coś, o czym pisano w tej książce, wydało ci się znajome? No wiesz, na przykład poczucie izolacji albo coś innego.

Jack spuścił wzrok i przez chwilę się zastanawiał. W końcu uniósł głowę.

—  Gdziekolwiek się jest, nie jest się samemu.

Jim zatoczył dłonią niewielki krąg, dając gestem do zrozumienia, że chciałby dostać bliższe wyjaśnienie.

—  Można być wśród śniegu, setki kilometrów od najbliższego punktu handlowego. Gdziekolwiek się spojrzy,

15

jest biało. Biel, biel, biel, aż przed oczami zaczynają tańczyć obrazy i zaczyna się robić niedobrze. Nigdy jednak nie jesteś sam. Nigdy.

W głosie Jacka było coś, co kazało Jimowi uznać, że konieczność nauczenia się radzenia sobie z samotnością na Alasce musiała być w jego dotychczasowym życiu jednym z najkrytyczniejszych przeżyć. „Biel, biel, biel, aż zaczyna się robić niedobrze. Od dawna nie słyszał, by któryś z jego uczniów tak emocjonalnie o czymś mówił. Nie od dnia, w którym Waylon Price poszedł pewnej nocy szukać siostry i znalazł ją w rozpadającym się domu w Melrose, martwą z powodu przedawkowania.

—  No cóż, jesteś w tej klasie nowy, ale poczucie się jak u siebie nie powinno ci zająć wiele czasu. Pierwsze Prawo Rooka brzmi, że wszyscy w tej klasie mają się przyjaźnić i sobie pomagać, Drugie Prawo Rooka stanowi bowiem, że nikt nie jest głupszy od kogokolwiek innego, choć muszę przyznać, że niektórzy mocno się starają je obalić. Wolno ci śmiać się z cudzych błędów, ponieważ tak samo jest w prawdziwym świecie, poza tą klasą. Każdy będzie się także śmiał z twoich błędów i musisz się nauczyć radzić sobie z tym powszechnym w życiu zjawiskiem.

Jack podniósł długopis.

—  Chce pan, bym pana... opisał? Tak jak wszyscy?

—  Oczywiście. Widzisz mnie po raz pierwszy, może wymyślisz coś świeżego.

—  Jasne, na przykład, że wygląda pan jak świeże gówno — wtrącił Ray Krueger, szybko kuląc głowę w nadziei, że Jim go nie zauważył.

—  Ray — odparł natychmiast Jim — mam dla ciebie małe zadanie. Chcę, byś poszedł do męskiej toalety i oderwał z rolki sto listków papieru toaletowego. Napisz na każdym: „To jest jedyne miejsce na gówno.

—  Żartuje pan sobie, panie Rook. To mi zajmie wieki.

16

—  Jeśli będziesz dyskutował, każę ci pisać „ekskrementy.

Ray niechętnie wstał i ruszył do drzwi. Rozległy się gwizdy, klaskanie i okrzyki rodem z Bronxu. Ray był chudy i miał farbowane na jasny blond włosy, które spadały mu na oczy. Ale zachowywał się niesamowicie w kontakcie ze zwierzętami — wrażliwie, delikatnie, z niezwykłą intuicją — i rozpaczliwie chciał zostać weterynarzem. Problem polegał na tym, że jego angielski pozostał na poziomie ośmiolatka oraz że miał niepokojącą skłonność do wybuchania w najgorszych momentach lawiną obelg i obscenizmów. Szkolny psychiatra uznał, że cierpi na graniczny przypadek zespołu Tourettea.

Ray wyszedł z klasy. Jim podszedł do swego biurka i opadł na krzesło. Ze sterty, która wylądowała na parkingu na asfalcie, zaczął wyjmować kolejne prace.

Tarąuin Tree napisał: „Hamlet łazi i na ½ świruje bo jest jedynym kto zna prawdę o tym kto załatwił mu starego. Jedyny sposób w jaki może się zemścić to załatwić Króla Klaudiusza. Załatwia go, ale sam też zostaje załatwiony bo florety były zatrute. Morał jest taki że jeśli twoja matka jest niezłą laską to uważaj na wuja.

Nieźle — pomyślał Jim. — Przynajmniej przeczytał sztukę i ją zrozumiał. Choć nie umie się zbytnio wyrażać na piśmie, spróbował.

Przeciągnął dłonią po twarzy, jakby mógł ją wygładzić i przefasonować, nie poprawiło mu to jednak w najmniejszym stopniu nastroju. Prawdopodobnie miał w szufladzie biurka jedną lub dwie tabletki anacinu, wyciągnął ją więc i zajrzał do środka.

—  Ajaj! — wrzasnął natychmiast.

Z samego brzegu szuflady, na dzienniku, leżał olbrzymi, zielony szczur. Boże, musiał jakimś sposobem dostać się do środka, prawdopodobnie pod koniec zeszłego semestru, powoli się udusił i zaczął gnić.

17

—  Co się stało, panie Rook? — spytał Washington, nieco się unosząc na krześle. — Wygląda pan jak... jakby zobaczył ducha.

—  Nic się nie stało, nic się nie stało. Nie ma powodu do paniki. — Jim wziął wieczny ołówek i ostrożnie dźgnął szczura. — Kyle, mógłbyś wezwać Clarencea? Powiedz mu, żeby przyniósł rękawice ochronne i torbę na śmieci.

Zadziwiające, jak gęste futro urosło szczurowi i jak zgni-łozielonego nabrało koloru. Jim znów dźgnął truchło, które ku jego niesmakowi rozpadło się, ukazując białe, półpłynne wnętrzności oraz błonę z przezroczystego, zielonego śluzu. Zapach był obrzydliwy — jak przejrzały ser. Nagle Jim pojął, że to faktycznie przejrzały ser. Nie szczur, a kanapka z cambazolą i sałatą. Ostatniego dnia minionego semestru wrzucił ją tam w pośpiechu, kiedy do jego klasy przyszła się przedstawić nowa nauczycielka biologii, Karen Goudemark.

Tak samo jak królowa Danii, Karen Goudemark była superseksowna. Ciemnowłosa, ładna, pewna siebie, a na jej biust trudno było nie patrzeć... choć nie wypadało, w końcu oboje byli w pracy. Do tego wspaniałe usta. I super łydki. Nie można witać się z taką kobietą, trzymając zjedzoną do połowy kanapkę z serem.

Przy akompaniamencie chóru wyrażających obrzydzenie odgłosów, balansując dziennikiem, Jim wyjął kanapkę z szuflady i wrzucił ją do kosza na śmieci.

—  Coś bez dwóch zdań śmierdzi w państwie duńskim — powiedziała Billyjp Muntz, machając dłonią przed nosem.

—  Dodatkowy punkt za spontaniczny i pasujący cytat z dzieł mistrza — skwitował Jim.

—  Mam! Mam! — krzyknęła Joyce Capistrano. — Akt pierwszy, scena druga: „Świeża jest pamięć o nim... *.

·         Przełożył St. Barańczak.

18

—  Dobrze, też masz dodatkowy punkt. Wracajmy jednak do pracy, dobrze? Muszę poukładać wasze prace domowe.

Właśnie siadał, gdy wrócił Ray. Nie miał ze sobą papieru toaletowego i marszczył czoło, jakby nie bardzo pojmował, co się z nim dzieje.

—  Ray? Ray... wszystko w porządku? Ray patrzył na Jima błędnym wzrokiem.

—  Poszedłem do męskiej toalety...

—  To dobrze. I co?

I... chyba lepiej, jeśli sam pan popatrzy.

ROZDZIAŁ 2

Jim wyszedł z klasy w tej samej chwili, kiedy korytarzem nadchodził Clarence. Miał na rękach jaskrawoczerwone robocze rękawice i niósł gruby plastikowy worek.

—  Co się dzieje, panie Rook? Jest pan w szkole dopiero dziesięć minut, a już mamy kryzysową sytuację nadzwyczajną.

—  To tautologia — odparł Jim.

—  Co? To coś zaraźliwego?

—  Tautologia oznacza używanie dwóch określeń, kiedy wystarczy jedno. Na przykład: „kryzysowa sytuacja nadzwyczajna.

—  Bo tak jest. Dokładnie właśnie teraz tak jest. Co tu się właściwie dzieje?

—  Jeszcze nie wiem. Sądziłem, że mam w biurku szczura, ale okazało się, że nie, za to Ray poszedł do męskiej toalety i najwyraźniej tam jest coś nie tak.

—  Miał pan szczura? Dlaczego pan tak szybko idzie?

—  Zawsze tak chodzę. To nie był szczur, a kanapka z serem.

—  Łatwo się pomylić.

—  Clarence, kiedy zaczyna się gnicie, niełatwo rozróżnić między istotą ludzką a świnią.

—  Zdawało mi się, że to miał być szczur.

20

—  To nie był szczur, a kanapka z serem.

Doszli do męskiej toalety i zatrzymali się. Ray, który szedł tuż za nimi, wskazał na niewielką okrągłą szybkę na środku drzwi. Szkło zawsze wyglądało jak zmrożone, teraz jednak pokrywała je warstwa migoczących k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin