Seghers Jan - Partytura smierci.doc

(1955 KB) Pobierz
Jan Seghers

                                   Jan Seghers

 

                                    Partytura śmierci

 

              Przełożyła Elżbieta Kalinowska

              SERIA ZE STRACHEM

              Już wksięgarniach:

              Darek Foks Wielkanoc z tygrysem

              JohanTheorin Zmierzch

              Jan Seghers Zbyt piękna dziewczyna

              Thomas Kanger Mężczyzna, który przychodził w niedzielę

              Johan TheorinNocna zamieć

              Thomas Kanger Pogranicze

              Jan Seghers Panna młoda w śniegu

              Paweł Goźliński Jul

              Lars Kepler Hipnotyzer

              W serii ukażą się także:

              Matti Rónka Mężczyzna o twarzy mordercy,

KjellOla Dahl Mały złoty pierścionek,

Kjell Ola Dahl Mężczyzna w oknie,

Matti Rónka Dobry brat, zły brat,

Kjell Ola Dahl Czwarty złodziej

              Więcej informacji: czarne, com.pl

              wydawnictwo CzarneWołowiec 2010.


Tytuł oryginału niemieckiego PARTITUR DES TODBS

              Projekt okładkiŁUKASZ MIESZKOWSKIZdjęcie Autora by WONGE BERGMANNCopyright by ROWOHLT VERLAG GmbH, Reinbekbei Hamburg, 2008Copyright for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, aoioCopyright for the Polish translation by ELŻBIETA KALINOWSKA, 2010

              Redakcja TERESA LEŚNIAKKorekta MAŁGORZATA UZAROWICZi MAGDALENA KĘDZIERSKA/ D2D.PL

              Skład MAGDALENAKĘDZIERSKA / D2D.PL

              Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL

 

              Ta książka to powieść.

Wszystkiepostaci i wydarzenia są wymyślone.

"Rzeczywistość zbadana dogłębnie staje się fantastyczna" (Pritz Mieran)

              The past is never dead.

It's noteven past.

              Przeszłość nigdy nie umiera.

Nie jest nawet przeszłością.

              William Faulkner, Requiem dla zakonnicy(przeł.

WacławNiepokólczycki)

              ISBN 978-83-7536-221-3.


Część pierwsza.


To, co się stało o świcie dziewiętnastego październikatysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku naLiebigstrasse w dzielnicy Westend we Frankfurcie, niebyło niczym nadzwyczajnym.

Podobne rzeczy działy sięjesienią tego roku w wielu niemieckich miastach i wsiach.

A jednakto wydarzenie w ciągu kilku minut całkowiciezmieniło życie małegoGeorga.

              Poprzedniego wieczorumatka niespodzianie powiedziała, że tę noc spędzi u zaprzyjaźnionego małżeństwaw domu naprzeciwko,ponieważ onai ojciecwcześnierano muszą wyjechać w odwiedziny do krewnych.

Georgspakował przybory domycia i piżamęi poszedł do swojegopokoju poczytać.

Tuż przed północą rodzice zastukali dodrzwi.

Żegnając się z nimi, zauważył, że sprawiają wrażenie zdenerwowanych, przytulali go dłużej niż zwykle.

Był pewien, że nie powiedzą prawdy, więc niepytał.

Ojciec otworzył drzwi na ulicę, rzucił okiem na sąsiedniedomy, dał synowi znak.

Georg przeszedłprzez jezdnię.

Nie odwrócił się.

              Zbudził go hałas za oknem.

Przez chwilę nie wiedział,gdziejest.

Odruchowo chciałwłączyć nocną lampkę,ale ręka trafiła w próżnię.

Pogładziłopuszkami palcówkołdrę, zorientował się, że nie należy doniego.

Otworzył oczy, próbował przyzwyczaić wzrok do ciemności.


Kiedy rozpoznał zarysy dużego stojącego zegara, przypomniał sobie.

Wstał, podszedł do okna, odsunął niecozasłonę i wyjrzał naciemną ulicę.

Przed domem, w którym mieszkał zrodzicami, stały dwa samochody -limuzyna i ciężarówka - miały włączone światła i otwartedrzwi.

Wszystkie oknaw jego mieszkaniu były oświetlone,Po obu stronach wejścia dokamienicy stali mężczyźni w mundurach i z bronią.

              Najpierw pojawiła sięmatka.

W chustce na głowie,

              niosła dwie ciężkie torby.

Obok szedłmężczyzna, w pewnej chwilizłapał ją za ramięi popchnął w stronę ciężarówki.

              Potemzobaczył ojca, za którym dreptał człowieczek

              w kapeluszu ipłaszczu.

Zatrzymalisię w jasnym kwadracie drzwi.

Ojciec odwróciłsię i pokazał na coś w korytarzu.

Mały mężczyzna pokręcił głową.

Odebrał jednemu zestojących przy wejściu broń, złapał za lufę, zamachnął sięi uderzył ojca kolbą w plecy.

Georg otworzył usta, ale niekrzyknął.

Ojciec zatoczył się,upadł.

Mężczyzna skinąłdo mundurowego, oddał mubroń.

Chłopiec zauważył,żestoi bosyminogamiw kałuży.

Wszystkozrobił dobrze.

Wiedział, że nie wolno mukrzyczeć.

Ale nie utrzymał

              moczu.

              Przez sześćdziesiąt cztery lata swojegożycia będzie się

              starał zapomnieć o tamtej nocy i o rodzicach.

              Jeden:

Monsieur Hofmann chciał tegoranka zanieść mademoiselle Blanche trochę suszonej na powietrzuszynki, alekiedy próbował odkroić kawałek, ostrze noża zsunęło sięi rozcięło mu rękę.

Wbezruchu patrzył, jak krew zbiera sięwe wnętrzu dłoni i kapie na blat stołu.

Sięgnął po czystąściereczkędo naczyń, owinął rękę.

Poszedłdo łazienki,przysiadł na brzegu wanny, czekał.

W końcu wyjął z lustrzanej szafki dużyplasteri przykleiłmiędzykciukiema palcem wskazującym.

Drobna niezręczność, nic więcej.

Prawie o niej zapomniał, usunąwszyślady.

              Najbardziej lubił przełom maja i czerwca.

Wreszciemógł mieć pewność, żechłodne dni się skończyły i pogodanie zrobi nieoczekiwanej wolty.

Niebo nad Paryżembyłobłękitne, zieleń drzew jeszcze świeża, rześkiwiatr znadkanału pozwalał swobodnie oddychać.

Jednym słowem:

              umiarkowana pogoda dobrze robiła mężczyźnie w jegowieku.

              Była niedziela, dwudziesty dziewiąty maja dwatysiącepiątego roku.

Monsieur Hofmann, podekscytowany i w dobrym humorze, myślał o tym, że tego wieczoru pierwszy raz usiądzie w studiu telewizyjnym iopowie o sobie.

Jeszcze nie wiedział, jakie skutki będzie miał ten dzień.

Ogarnąłgo lekki niepokój, który lubił, choć równocześnie próbował go powściągnąć.

              11.


Wstał pół godziny wcześniej niż zwykle, podniósł zielone rolety i popatrzył na dachy miasta i na Pere-Lachaise -jasne kamienie nagrobków błyszczały w słońcu.

Poszedłdo kuchni, nastawiłwodę.

Goląc sięi myjąc zęby, nasłuchiwał.

Przezchwilę obawiał się, że zapomniał włączyćkuchenkę, ale gwizdczajnika zasygnalizował, że jest jeszcze panem swoich zmysłów, a woda będzie jak zwykle

              gorąca w stosownym momencie.

              Pierwsząfiliżankę kawy wypił na stojąco, wrócił do

              łazienki, wszedł pod prysznic.

Odkąd pamiętał,mówionoo nim, że jest schludny,był z tego dumny i chciał zachować tę reputację również w starszym wieku.

Zawsze nosiłświeżo wyprane spodnie, wyprasowaną koszulę i czystebuty.

Tym bardziej zezłościło go, gdy odkrył na spodniach

              kilka kropelek krwi.

Musiał się przebrać.

              W końcuwłożył słomkowy kapelusz,zatrzasnąłdrzwi,

              zszedł czterypiętra i minutę później znalazł się na place Nadaud, przy którym mieszkał od ponad trzydziestu lat.

              Jak niemal każdego ranka zaczął obchód dzielnicyodwizyty w barze "Journal", naprzeciwko stacji metra.

Poranną zmianę miała Sandrine,uśmiechnął się do niej,skinął na powitanie.

Jak zawsze wziął najnowsze wydanie "Le Monde", zamówił tartinkę oraz lattei zatopiłsięw lekturze, jeszcze zanim kelnerka podała śniadanie.

W telewizorze umieszczonym pod sufitem szła powtórkameczu z poprzedniego wieczoru, ale żaden z kilku gościnie patrzył na ekran.

Skończywszy jeść, położyłnależnośći odliczony napiwek naplastikowym talerzyku, pożegnał

              się i ruszyłdalej.

              Na końcu cienistej avenue Gambetta skręcił w szeroki boulevard de Menilmontant.

Przed nim szła młoda,

              12

              ciemnoskóra kobieta w niebieskim kostiumiew białekropki.

Trzymała za rękę małą czarną dziewczynkę, któraco jakiś czas odwracała się do niego.

Uśmiechnął się, ale jejbuziawyrażała jedynie niewzruszoną ciekawość.

Rzuciłokiem na nogimatki, a potem pomyślał ośmierci.

              Pomyślał o swoim pogrzebie, o przyjaciołachi znajomych, którzy będą stać nad jego grobem.

Miał nadzieję,że tego dnianie spadnie deszcz i nikt nie będzie sięspieszyć do domu.

Ma być słońce, ale też drzewo, w któregocieniumożnaby się zebrać.

Poceremonii żałobnicy spokojnym krokiem opuszczą cmentarzi wpadną jeszczegdzieś na drinka, żeby powspominać zmarłego.

Dzieńjego pogrzebu ludzie powinni zapamiętać jako ładny.

Takby sobie życzył.

              Ktoś pewnie po nim zapłacze, ale po dzielnicynie będzie znać, że właśnie umarł człowiek, który żył tu od kilkudziesiątków lat.

Następnegoranka handlarze znów rozstawią stoiska, dostarczyciele pizzy będą przemykać ulicamina czerwonych skuterach, Afrykańczycy z zakładuoczyszczania miasta zamiotą chodniki, a restauratorzywystawią krzesła na ulicę.

Wszystko będziesię toczyćustalonym torem.

              Czy ta myśl go niepokoiła?

I tak, i nie.

Był przekonany,że tylko ten, kto jest świadom swojei śmiertelności, umiedocenić życie.

Kiedy człowiek jest młody, musi od czasudo czasu myśleć o śmierci, żeby nie zgłupieć z zarozumiałości.

Gdy jest stary, musi o niej myśleć, żeby cieszyćsiędniem i nie stać sięponurakiem.

Mimo to czasem żałował, że nie wierzy w życie wieczne.

Choćw jego dzielnicybyło pewnie więcej świątyń, kościołów,synagog imeczetów niż gdziekolwiek indziej w mieście, nie należał dożadnejwspólnoty religijneji nie wierzył wzmartwychwstanie ciała ani duszy.

Twierdził,że człowiek zostawia

              13.


              niewiele śladów, a te szybko się zacierają.

Miał siedemdziesiąt pięć lat, cieszył się dobrym zdrowiem i ufał, żejeszcze długo pożyje.

A jego największym marzeniem było

              umrzeć przed mademoiselle Blanche.

              Rzadkoopuszczał swoją dzielnicę, ale co roku około

              Wielkanocy objeżdżał miejskie cmentarze, żeby odwiedzić groby kobiet i mężczyzn, którzy niegdyś byli mubliscy.

Większośćpracowała kiedyś jako kelnerzyi tancerki.

Hofmann jeszcze kilka lattemu prowadził małąrewię u stóp Montmartre, więc w naturalny sposób krągjego znajomych składał się z ludzi pracujących w tej

              samej branży.

              Mademoiselle Blanche, czyli właściwie Madeleine,była

              jedną z pierwszych dziewcząt, które uniego zaczynały.

Przyjeżdżały do Paryża ze wszystkich możliwych zakątków kraju, niektóre z Belgii czy zNiemiecalbo z francuskich kolonii,i marzyły o karierze w jednym ze znanychbaletów.

Zazwyczaj wkońcu pojmowały, że nie są wystarczająco uzdolnione, zatrudniały sięwięcw niezliczonychteatrach rewiowych, gdzie co wieczór tańczyły i rozbierałysię dla przeważnie męskiej publiczności.

Madeleineniepracowała u niego nawet dwóch tygodni, kiedy pierwszy raz wślizgnęła siędo jego łóżka.

Miała błyszczące,ciemneoczy iskórę jasną jak miąższ kasztanów.

Przedewszystkim jednak nie była tak chuda jak inne tancerki,i właśnieto mu się podobało.

Sypiam z tobą, bo cię lubię - mawiała - ajak przestanę cię lubić, to się ztobąrozstanę.

Będzieszmiewałinne kobiety i nie chcęo tymwiedzieć.

Ale jeśli zechceszodejść, tomam być pierwszą,

              która się o tym dowie.

              Miałarację.

Sypiał z innymi kobietami, ona z innymi

              mężczyznami.

Nigdy się nie rozeszli, chociaż każde z nichzatrzymałoswoje mieszkanie.

Chybasię nawet pokochali.

              14

              Ale przeoczyli właściwy moment, żeby to sobie powiedzieć.

Przeszli na typierwszego dnia, mimo to obstawała, byjak wszyscy zwracał się do niej mademoiselle Blanche.

I po jakimśczasie nazywał ją tak nawetw myślach.

Onanatomiast mówiła do niego Georges.

              Tuż przed skrzyżowaniem, przystacji metra Belleville, zatrzymałsię w cieniukasztana.

Jego przyjaciółka siedziała przed cafe "La Veilleuse", gdzie spotykalisię każdego przedpołudniaod wielu lat.

Przed nią naokrągłym stoliku stała filiżanka espresso i szklankawody.

Wiedział,że już dawno go zauważyła, ale zgodniez codziennym rytuałem udawała, że go nie dostrzega.

Dopiero kiedy się zbliżył, zamknęła oczy, czekając, ażucałuje ją w policzki.

Potem spojrzała na niego z uśmiechem i powiedziała:

              - To najpiękniejsze, co mam, mój drogi Georges.

Ach,gdybym cię nie miała.

              Na te słowacieszył się od chwili, kiedy się budził.

              - Co ci się stało w rękę?

              -Nic.

Niezręczność.

Skaleczyłem się.

              - Jak się dziś miewasz?

              -Dobrze -odpowiedział.

I po chwili wahania dodał: -Szczerze mówiąc, jestem trochę zdenerwowany.

              - Z powodu tej małej?

              -Toznaczy?

              - To znaczy, to znaczy.

Dobrze wiesz, co to znaczy.

Mam na myśli tę twoją dziennikarkę.

              Wiedział, że mademoiselle Blanche odgrywa rozdrażnienie.

Ale podobało mu się, żeudaje zazdrość.

              - Będziesz mówić?

              -Nie wiem.

Może tak, może nie.

              - Moje zdanie znasz.

              -Tak, znam.

              15.


- A co jest w tej torbie?

              -Kawałek szynki.

Dla ciebie,

              - Ach, mój drogi Georges, jesteś dla mnie taki dobry.

              Gdybymcię nie miała.

              - To co wtedy?

              -Pewniemiałabym innego.

Dwa:

Mniej więcejw tym samym czasie wewschodniejdzielnicy Paryża młoda kobieta stała przy uchylonymoknie w sypialni wielkiego mieszkania w starej kamienicy.

Wyglądała na avenue Raphael i mały park, gdzie niańkisiedziałyna ławkach, plotkując i od czasu do czasu napominając swoich podopiecznych.

DwudziestosiedmioletniaValerie nie miała mężaani dzieci, pracowała dla stacjitelewizyjnej ARTE.

Patrzyła na karuzelę z końmi iłabędziami, która kręciła się w porannymsłońcu, na lalkarzarozstawiającego drewnianekulisy i na dwie starsze kobiety usiłujące przywołać taksówkę.

[ Potem odwróciła sięi rzuciła okiem w głąb pokoju, nawciąż jeszcze śpiącego Victora.

              Poczuła gęsią skórkę,kiedy firanka musnęłajej gołenogi.

Zobaczyła, żeprzy parku zatrzymujesię wielkalimuzyna, z której wysiada szofer w uniformie i otwiera drzwi dwójce dzieci.

Naraz poczuła siętak obca, jak jeszcze nigdy.

To nie była jej dzielnica ani jej łóżko, a mężczyzna, z którym spędziła noc,nie był jej mężem.

Pomyślała przezchwilę i podjęła decyzję.

              - Idę - powiedziała.

              Victor nie zareagował,więc powtórzyła głośniej:

              - Idę,słyszysz?

              Niechętnie odwrócił się nadrugi bok inaciągnąłkołdrę.

              17.


- Posłuchaj, idioto.

Powiedziałam: idę.

              Wyciągnął na oślep rękę.

              - Chodź -wymruczał.

- Wracaj.

Mamy jeszcze czas.

              Zebrała swojerzeczy, które poprzedniego wieczoruzrzuciła przy łóżku, poszła do łazienki, ubrała się, wzięła .

z przedpokoju torebkę i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Bosozbiegła z trzeciego piętra po szerokich marmurowychschodach.

Buty włożyła dopiero naparterze.

Portier przyjrzał się jej z zainteresowaniem.

              - Dzień dobry panu- uśmiechnęła się.

              Mężczyzna skinął głową.

              - Nie znamy się - ciągnęła.

- Kiedy wczoraj wieczorem

              przekradałam siętędy z monsieurForetem, chyba ucinałpan sobie drzemkę.

Nie, nie, nikt nie robi panu wyrzutów.

Ale niech mi pan wyświadczy uprzejmość.

Proszę pozdrowić madame, jak wróci dziś po południu z podróży.

Odnieznajomej.

Niech pan jej powie, że bardzo źlespałomisię w jej łóżku i.

że z całąpewnością to się nie powtórzy.

              Portier popatrzył na nią zdumiony.

Mrugnęła, życzyłamumiłego dnia i wyszła.

Uskrzydlona własną odwagą, nierozglądając się,wbiegła najezdnię.

Ktoś zatrąbił, usłyszała pisk hamulców i zaraz potem przeklinającego kierowcę auta, które zatrzymało się kilka centymetrów odniej.

Kiedy znalazła się po drugiej stronie ulicy, wciążdrżała.

Poszła do parku, usiadła na ławce.

Pogrzebaław torebce w poszukiwaniu papierosów, stwierdziła, żezostawiła je na nocnymstoliku Sandrine Foret.

Położyładłonie na kolanach, przez kilka minut wpatrywała się

              w ziemię, a potem zaczęła płakać.

              Przed dwomalaty -właśnie skończyłastudiai zaczęła

              pisaćdo kilku lokalnych dzienników - pierwszy raz poszła na koncert Victora.

Siedziała w pierwszym rzędziez ołówkiem w ręku inotesemna kolanachi nie spuszczała

              18

              z niego wzroku.

Choć był w branży od dzieciństwa, wciążuchodził za obiecującego młodegopianistę.

W tamtymczasie wszystkie gazety zachwycały się jego "młodzień-

czym wdziękiem"i "zniewalającym uśmiechem",mimożena scenie dawnojuż pojawiły się nowe cudowne dzieci.

To,że krytycy wciąż jeszcze traktowali go wyjątkowo uprzejmie, było w dużejmierze zasługą Sandrine, której sławamuzykolożkichroniła męża przed surowymi ocenami.

              W drodze do domu Valerie myślała o nim nieustannie.

Potem pół nocy leżała włóżku, szepcząc jego imię.

Wreszcie wstałai napisała recenzję z koncertu tak zabawną i trafną, lecz równocześnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin