Zelazny Amber 2 Karabiny Avalonu.txt

(345 KB) Pobierz
Zelazny Roger

Karabiny Avalonu

Stan��em na piasku, powiedzia�em: "�egnaj Motylu", a ma�y stateczek zawr�ci� i 
powoli skierowa� si� ku g��bokim wodom. Wiedzia�em, �e zdo�a powr�ci� do Cabry, 
do ma�ej przystani przy latarni. To miejsce le�a�o blisko Cienia. 
Odwr�ci�em si� i spojrza�em na niedalek�, czarn� �cian� lasu. Wiedzia�em, �e 
czeka mnie d�uga w�dr�wka. Ruszy�em w tamt� stron�, dokonuj�c po drodze 
koniecznych poprawek. Ch��d przed�witu zaleg� pomi�dzy milcz�cymi drzewami. To 
mi odpowiada�o. 
Mia�em oko�o dwudziestu pi�ciu kilo niedowagi i od czasu do czasu k�opoty z 
widzeniem. Dochodzi�em jednak do siebie. Uciek�em z loch�w Amberu i odzyska�em 
nieco si� z pomoc� szalonego Dworkina i pijanego Jopina, w�a�nie w tej 
kolejno�ci. Teraz musia�em znale�� pewne miejsce, podobne do innego, kt�re ju� 
nie istnia�o. Odnalaz�em szlak. I wkroczy�em na�. 
Zatrzyma�em si� obok drzewa, kt�re musia�o tu by�. Si�gn��em do dziupli i 
wydoby�em m�j srebrzysty miecz. Nie mia�o znaczenia, �e znajdowa� si� gdzie� w 
Amberze. Teraz by� tutaj, poniewa� las, przez kt�ry szed�em, le�a� w Cieniu. 
Maszerowa�em jeszcze przez kilka godzin. Niewidoczne s�o�ce �wieci�o gdzie� za 
moim lewym ramieniem. Odpocz��em chwil�. a potem ruszy�em dalej. Dobrze by�o 
widzie� li�cie, g�azy, martwe i �ywe pnie drzew, traw� i czarn� ziemi�. Dobrze 
by�o czu� wszystkie s�abe zapachy �ycia, dysze� brz�cz�ce, �wiergoc�ce g�osy. 
Bogowie! Jak�e cenne by�y moje oczy. Mie� je znowu, po czterech latach 
ciemno�ci... Brakowa�o mi s��w, by to opisa�. I mog�em swobodnie spacerowa�. 
Szed�em dalej, a poranna bryza szarpa�a moim podartym p�aszczem. Wychudzony, 
ko�cisty, z pomarszczon� twarz� musia�em wygl�da� na pi��dziesi�ciolatka. Kt� 
potrafi�by rozpozna� we mnie cz�owieka, kt�rym by�em naprawd�? I tak szed�em, 
szed�em przez Cie�, d���c do pewnego miejsca, i nie dotar�em do niego. Pewnie 
zrobi�em si� troch� za mi�kki. A oto, co si� sta�o... 
Przy drodze spotka�em siedmiu ludzi. Sze�ciu martwych le�a�o na ziemi w r�nych 
stadiach krwawego okaleczenia. Si�dmy p�le�a�, wsparty o omsza�y pie� starego 
d�bu. Miecz trzyma� na kolanach, a w prawym boku mia� rozleg�� ran�, z kt�rej 
p�yn�a jeszcze krew. Nie nosi� zbroi, cho� niekt�rzy z pozosta�ej sz�stki mieli 
j� na sobie. Jasne oczy by�y otwarte, cho� szkliste. Mia� sk�r� zdart� z kostek 
palc�w i oddycha� p�ytko. Spod krzaczastych brwi przygl�da� si� ptakom, 
wyjadaj�cym oczy zabitych. Nie przypuszczam, �eby mnie zauwa�y�. 
Naci�gn��em kaptur i spu�ci�em g�ow�, by ukry� twarz. Podszed�em bli�ej. Zna�em 
go kiedy�. Albo kogo� bardzo podobnego. 
Jego miecz drgn��; ostrze unios�o si�, gdy si� zbli�y�em. 
- Jestem przyjacielem - powiedzia�em. - Czy chcesz troch� wody? 
Zawaha� si�, lecz skin�� g�ow�. 
- Tak. 
Poda�em mu otwart� manierk�. �ykn��, zakrztusi� si� i wypi� jeszcze troch�. 
- Dzi�ki ci, panie - powiedzia�, oddaj�c naczynie. �a�uj� tylko, �e to nie 
mocniejszy trunek. Niech diabli wezm� to ci�cie! 
- Mam i mocniejszy. Czy jeste� pewien. �e dasz sobie z nim rad�? 
Wyci�gn�� r�k�, a ja odkorkowa�em i poda�em mu niedu�� flaszk�. Krztusi� si� 
chyba ze dwadzie�cia sekund po jednym �yku tego, co zwyk� pija� Jopin. Potem 
u�miechn�� si� lew� cz�ci� ust i mrugn��. 
- Du�o lepiej - o�wiadczy�. - Czy mog� wyla� kropelk� na swoj� ran�? Nie znosz� 
marnowania dobrej whisky, ale... 
- Wylej wszystko, je�eli musisz. R�ce masz jednak niezbyt pewne. Mo�e lepiej ja 
polej�. 
Kiwn�� g�ow�, a ja rozpi��em mu kurtk� i rozci��em sztyletem koszul�, by 
ods�oni� ci�cie. Wygl�da�o brzydko. Bieg�o do samych plec�w, par� cali nad 
biodrem. By�y te� inne, mniej gro�ne dra�ni�cia na r�kach, piersi i ramionach. Z 
du�ej rany la�a si� krew, wi�c wysuszy�em j� troch� i oczy�ci�em swoj� chustk�. 
- W porz�dku - o�wiadczy�em. - A teraz zaci�nij z�by i nie patrz tutaj. 
Pola�em. Skoczy� w paroksyzmie b�lu, a potem dr�a� ju� tylko. Nie krzykn��. 
Zreszt� nie s�dzi�em, �e b�dzie krzycza�. Z�o�y�em chustk� i przycisn��em do 
rany. Przywi�za�em j� d�ugim pasem, oddartym od do�u mojego p�aszcza. 
- Napijesz si� jeszcze? - spyta�em. 
- Wody - odpar�. - Obawiam si�, �e teraz musz� si� przespa�. 
�ykn�� troch�, zaraz g�owa mu opad�a i broda wspar�a si� na piersi. Zasn��. 
Przykry�em go p�aszezami zabitych, a jeden pod�o�y�em mu pod g�ow�. 
P�niej usiad�em przy nim i obserwowa�em pi�kne czarne ptaki. 
Nie rozpozna� mnie. Ale, w ko�cu, kt� by rozpozna�? Gdybym powiedzia�, kim 
jestem, okaza�oby si� mo�e, �e mnie zna. Ten ranny m�czyzna i ja nigdy si� 
naprawd� nie spotkali�my. A jednak, w pewnym sensie, byli�my znajomymi. 
Szed�em przez Cie� i szuka�em miejsca. Bardzo szczeg�lnego miejsca. Kiedy� 
zosta�o zniszczone, lecz ja mia�em moc odtworzenia go. Amber bowiem rzuca 
niesko�czenie wiele Cieni, a dzieci� Amberu mo�e je przemierza� - i to w�a�nie 
by�o moim dziedzictwem. Je�li macie ochot�, mo�ecie nazwa� te Cienie �wiatami 
r�wnoleg�ymi, je�li chcecie - wszech�wiatami alternatywnymi, je�li wolicie - 
tworami zwichrowanego umys�u. Ja nazywam je Cieniami, jak wszyscy, kt�rzy maj� 
moc chodzenia w�r�d nich. Wybieramy jak�� mo�liwo�� i idziemy, p�ki nie dotrzemy 
do niej. W pewnym sensie wi�c stwarzamy j�. I na razie przy tym pozosta�my. 
W �odzi rozpocz��em w�dr�wk� do Avalonu. 
Mieszka�em tam ca�e wieki temu. To d�uga, z�o�ona, bolesna i pe�na chwa�y 
opowie��. By� mo�e p�niej do niej powr�c�. O ile po�yj� wystarczaj�co d�ugo. 
Szed�em do mojego Avalonu, gdy spotka�em rannego rycerza i sze�ciu zabitych. 
Gdybym zdecydowa� si� i�� dalej, dotar�bym mo�e do miejsca, gdzie le�a�o sze�ciu 
zabitych, a rycerz sta� nawet nie dra�ni�ty... albo gdzie�, gdzie on le�a� 
martwy, a oni �miali si� nad jego cia�em. Niekt�rzy powiedzieliby, �e to bez 
znaczenia, gdy� wszystkie te sytuacje s� mo�liwe, a wi�c wszystkie istniej� 
gdzie� w Cieniu. 
�adne z moich braci i si�str - mo�e z wyj�tkiem Gerarda i Benedykta - nawet by 
si� nie obejrza�o. Ja jednak zrobi�em si� jakby troch� mi�kki. Nie zawsze by�em 
taki, lecz by� mo�e Cie�-Ziemia, gdzie sp�dzi�em tak wiele lat, z�agodzi� nieco 
m�j charakter. A mo�e pobyt w lochach Amberu u�wiadomi� mi warto�� ludzkiego 
cierpienia. Nie mam poj�cia. Wiem tylko, �e nie mog�em zostawi� rannego, w 
kt�rym pozna�em kogo�, kto kiedy� by� mi przyjacielem. Gdybym szepn�� mu do ucha 
swoje imi�, us�ysza�bym mo�e, jak mnie przeklina. A na pewno us�ysza�bym 
opowie�� o kl�sce. 
Dobrze wi�c, sp�ac� przynajmniej cz�� ceny: postawi� go na nogi, a potem si� 
urw�. Nie stanie si� nic z�ego, a mo�e co� dobrego wyniknie dla tego Cienia. 
Siedzia�em i obserwowa�em go, p�ki, po kilku godzinach, nie obudzi� si�. 
- Witaj - powiedzia�em otwieraj�c manierk�. - Napijesz si�? 
- Dzi�ki - wyci�gn�� r�k�. - Wybacz - rzek� oddaj�c mi naczynie - �e si� nie 
przedstawi�em. Nie by�em w nastroju... 
- Znam ci� - przerwa�em. - Nazywaj mnie Corey. 
Spojrza�, jakby chcia� powiedzie�: "Corey sk�d?", ale zmieni� zdanie i skin�� 
g�ow�. 
- Dobrze wi�c, sir Coreyu - chyba zmala�em w jego oczach. - Pragn� ci 
podzi�kowa�. 
- Najlepszym podzi�kowaniem jest to, �e wygl�dasz lepiej - rzek�em. - Chcesz co� 
zje��? 
- Tak, bardzo. 
- Mam tu troch� suszonego mi�sa i chleb, kt�ry m�g�by by� �wie�szy - 
stwierdzi�em. - I jeszcze spory kawa� sera. Jedz, ile chcesz. 
Poda�em mu jedzenie. 
- A ty, sir Coreyu? - spyta�. 
- Jad�em ju�, kiedy spa�e�. 
Spojrza� na mnie znacz�co i u�miechn�� si�. 
- Za�atwi�e� wszystkich sze�ciu ca�kiem sam? - zapyta�em. 
Kiwn�� g�ow�. 
- Niez�a robota! I co ja teraz z tob� zrobi�? 
Pr�bowa� spojrze� mi w twarz, ale bez rezultatu. 
- Nie rozumiem - stwierdzi�. 
- Dok�d zmierzasz? 
- Mam przyjaci� - wyja�ni�. - Jakie� pi�� lig st�d na p�noc. Szed�em tam, 
kiedy to si� sta�o. I w�tpi�, czy jakikolwiek cz�owiek, a nawet sam demon, 
potrafi�by nie�� mnie na plecach cho� jedn� lig�. Gdybym zdo�a� wsta�, sir 
Coreyu, zyska�by� lepsze poj�cie o moich rozmiarach. 
Wsta�em, wyj��em miecz i jednym ci�ciem zwali�em m�ode drzewko, jakie� dwa cale 
�rednicy. Odr�ba�em ga��zie i przyci��em do odpowiedniej d�ugo�ci. Powt�rzy�em 
operacj�, po czym z pas�w i p�aszczy zabitych zmontowa�em nosze. 
Przygl�da� mi si� w milczeniu, p�ki nie sko�czy�em. 
- Nosisz gro�n� kling�, sir Coreyu - zauwa�y�. - I to srebrn�, jak si� wydaje... 
- Masz ochot� na niewielk� podr�? - spyta�em. 
Pi�� lig to mniej wi�cej dwadzie�cia pi�� kilometr�w. 
- Co z zabitymi? - chcia� si� dowiedzie�. 
- Chcesz mo�e da� im przyzwoity chrze�cija�ski poch�wek? - zdziwi�em si�. - Do 
diab�a z nimi! Natura sama zatroszczy si� o to, co do niej nale�y. Wyno�my si� 
st�d. Oni ju� zaczynaj� �mierdzie�. 
- Mo�na by chocia� przysypa� ich czym�. Dzielnie stawali. 
Westchn��em. 
- No dobrze, je�eli masz z tego powodu nie sypia� po nocach. Nie mam �opaty, 
wi�c usypi� im kopiec. Ale to b�dzie wsp�lny gr�b. 
- Wystarczy - o�wiadczy�. 
U�o�y�em sze�� cia� obok siebie. S�ysza�em, jak mruczy co�, co pewnie by�o 
modlitw� za zmar�ych. 
Ob�o�y�em cia�a kamieniami. W pobli�u by�o ich pe�no, wi�c pracowa�em szybko, 
wybieraj�c najwi�ksze, �eby nie traci� czasu. I to by� m�j b��d. Jeden z g�az�w 
musia� wa�y� ko�o stu czterdziestu kilogram�w, a ja nie przetoczy�em go, tylko 
podnios�em i po�o�y�em na miejsce. 
Us�ysza�em, jak g�o�no wci�ga powietrze, i poj��em, �e zauwa�y�. Zakl��em. 
- Cholera, ma�o brakowa�o, a przerwa�bym si� przy tym g�azie - o�wiadczy�em i 
stara�em si� odt�d wybiera� mniejsze kamienie. - No dobrze - stwierdzi�em, kiedy 
robota by�a sko�czona. - Mo�emy rusza�? 
- Tak. 
Wzi��em go na r�ce i u�o�y�em na noszach. Zacisn�� z�by. 
- W kt�r� stron�? - spyta�em. 
Machn�� r�k�. 
- Z powrotem na szlak i drog� w lewo, do miejsca, gdzie si� rozwidla. Tam 
skr�cisz w prawo. Jak masz zamiar.. 
Unios�em nosze w ramionach trzymaj�c je tak, jak si� trzyma niemowl� razem z 
ko�ysk� i ca�� reszt�. Potem zawr�ci�em do drogi. 
- Co...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin