smak_deszczu.rtf

(220 KB) Pobierz
Smak Deszczu

Smak Deszczu

 

 

NIEZNAJOMA

 

 

(1)

Powietrze przesycone było zapachem lata, ciepły wiatr rozczesywał po niebie nieliczne chmury. Siedziałem na ławce przy fontannie, rozkoszując się chłodną mgiełką otulającą twarz. Oprócz mnie w parku nie było wielu ludzi: Nieopodal koczowała niewielka, acz jazgotliwa gromadka gimnazjalistów, zielonymi alejkami przechadzała się para zakochanych. Szli, trzymając się za ręce. Uśmiechnięci, współobjęci – niczym wyklejanki z wierszy Szymborskiej.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szesnasta. Z Dedalusem spotkać się miałem dopiero o siódmej wieczorem. Dużo czasu. Wystarczająco dużo, aby przemyśleć wszystko jeszcze raz.

Oczywiście, najbardziej intrygowała mnie kwestia prozaiczna. Byłem ciekaw, czy mój przyjaciel spotkał wreszcie swą mistyczną nieznajomą. Wcześniej widział ją tylko raz, niecały miesiąc temu. Od tamtego spotkania jego życie zaczęło przypominać katorżniczą wędrówkę, mozolne przebijanie się przez kolejne tygodnie, dni, godziny. Opętała go jedna idea, uczepił się jej kurczowym uchwytem szaleńca: Ideą ową było ponowne spotkanie istoty, którą określił mianem „anioła ze snu.” Brzmi banalnie, trąci tanim romansem? Owszem, jednak w zadziwiającej większości przypadków najbardziej prozaiczne i – cóż, trzeba oddać sprawiedliwość słowu, jako opisowi stanu – kiczowate sytuacje zdarzają się nie na ekranie telewizora, lecz w naszym codziennym życiu. Kto by pomyślał, że z dnia na dzień Dedalus zacznie wznosić modły do nocnego nieba, krążyć po opustoszałych ulicach, kilka razy dziennie przechodzić Mostem Teatralnym, na którym miało miejsce owe pamiętne ich spotkanie?

Zresztą: „spotkanie.” To również zbyt mocne słowo. Dedalus, oczywiście, opisując zajście nie schodził z pułapu chmur, tej płynącej słodyczą krainy, ociekającej wręcz od górnolotnych fraz i wypolerowanych przymiotników w stopniu najwyższym. „Ona była NAJWSPANIALSZĄ istotą, jaką kiedykolwiek widziałem, ANIOŁEM prosto ze SNU, IDEAŁEM” – w takim tonie utrzymywały się wszystkie jego wypowiedzi. Ciężko było oddzielić owe fiołki od konkretnej warstwy merytorycznej, warstwy czysto opisowej, Dedalus bowiem na kilkanaście zdań pełnych westchnień wtrącał raptem jedno treściwe, typu „minąłem wiatę tramwajową.”

Udało mi się jednak ustalić, iż spotkali się... Nie. Ujmę to inaczej: „Spotkali się” dwudziestego trzeciego maja, około godziny dwudziestej (słońce kryło się już za okolicznymi blokami), na moście Teatralnym. On szorował szczęką po chodniku, jak przystało na prawdziwego samca w podobnej sytuacji, ona zaś zaszczyciła go jedynie ułamkiem sekundy kontaktu wzrokowego, strzępkiem spojrzenia. Wystarczyło.

Choć było bardzo ciepło, nosiła czarną opaskę...

Z zamyślenia wyrwał mnie dziwny odgłos. Coś jakby plusk... Zdecydowanie nie pasował do rzeczywistości, było w nim coś groźnego. Wstałem i rozejrzałem się. Nikogo. Nawet gimnazjaliści zniknęli. Cisza... Tak ciężka, że aż namacalna. Jedynym dźwiękiem był cichy szum wody. Fontanna... Zaraz, a co tam robi hulajnoga? Wszystkie te myśli przeszyły moją głowę w niecałą sekundę. Potem usłyszałem coś jeszcze: Mokry dźwięk, jakby ktoś młócił rękami wodę. I krzyk.

Podbiegłem do fontanny. Pod wodą zniknęła jasnowłosa dziewczynka, nie mogła mieć więcej niż sześć – siedem lat. Zaparłem się nogami i sięgnąłem ku niej. Wyślizgnęła mi się, jej wiotka ręka osunęła się w głąb. Jeszcze raz! Zacisnąłem zęby i teraz się udało, palce mocno zacisnęły się na chudych ramionach. Wyciągnąłem ją z wody i postawiłem na ziemi. Płakała. Wziąłem ją na ręce. Rozglądałem się, mrucząc coś, by ją uspokoić.

-          Spokojnie, młoda, tatuś zaraz przyjdzie.

W tym samym momencie zobaczyłem tatusia. Chudy osobnik w popielatym garniturze stał kilkanaście kroków od nas, sprawiał wrażenie, jakby zastygł w pół kroku. Oto i on – ojciec, posąg, z roztapiającym się lodem waniliowym w prawej ręce. Czy on nigdy nie podejdzie, nie ruszy z miejsca? Będzie tak tkwił, niewzruszony, sparaliżowany, aż w ręku pozostanie mu tylko wafelek... Scena była nieco groteskowa: Ja, z jasnowłosą na rękach, ona – ociekająca i załzawiona, on z betonu, z lodem w dłoni.

Wreszcie się ocknął, podbiegł i wyszarpnął mi dziecko z rąk.

-          Już dobrze, malutka, już dobrze – jęczał, tuląc jasnowłosą. Na mnie nie zwrócił uwagi.

Tymczasem wokół nas zdążył zgromadzić się całkiem pokaźny tłumek. Gimnazjaliści wyrośli niczym spod ziemi, teraz wymieniali stłumione chichoty, szturchali się nawzajem i wytykali mnie palcami. Staruszka o papierowej twarzy kiwała głową z dezaprobatą, trzymając w ręku beżową torebkę. Wystawał z niej rąbek gazety. Ponadto obok fontanny pojawili się zakochani. Uśmiech uciekł z ich twarzy, ustąpiwszy miejsca dziwnemu skupieniu.

Nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Chudy facet wciąż ściskał córkę, która jednak powoli przestawała płakać.

-          Nie stój pan tak, podziękuj młodzieńcowi. Uratował życie tej młodej – odezwała się staruszka.

Coś mnie ukłuło.

Ojciec mruknął coś pod nosem, przytulił mocniej jasnowłosą, ostrożnie postawił córkę na ziemi. Wytarł ręce o spodnie i wyciągnął dłoń w moją stronę. Zauważyłem, że drżał. Młoda kurczowo uczepiła się nogawki jego spodni. Patrzyła się na mnie swymi olbrzymimi, migdałowymi oczami, w których szkliły się jeszcze cienie niedawnych łez. Ile mógł mieć lat? Na pewno mniej niż trzydzieści pięć. W milczeniu przeżuwał formułki, w końcu wybrał jedną i powiedział drżącym głosem:

-          Naprawdę, nie wiem...

Uderzyłem go w twarz.

 

(2)

Było pięć po siódmej. Ponownie zapukałem do drzwi. Nic. Ani jednego dźwięku. Zrezygnowany, usiadłem na schodach. Dedalus był, w odróżnieniu od innych moich znajomych, doskonale punktualny i słowny. Znaliśmy się od wielu lat, a tylko raz zdarzyło mu się spóźnić na umówione spotkanie. Złamał wtedy nogę.

Teraz nie było go w domu.

Odczekałem dwadzieścia minut i z braku lepszego zajęcia, wyruszyłem na poszukiwania. Tajemnicza absencja nie frasowała mnie zbytnio, cichy głos w mej głowie podpowiadał, iż Dedalusa znajdę w sercu miasta, wciśniętego zapewne w nocny krajobraz. Głos ów nie mylił się. Nie minęła godzina, kiedy ujrzałem jego sylwetkę, pochyloną nad prawie opróżnioną szklanicą w jednym z ogródków piwnych. Zdziwiło mnie to nieco, albowiem nie zwykł on odwiedzać takich miejsc.

Odsunąłem ciężkie, drewniane krzesło i usiadłem obok.

-          Cześć.

-          Cześć – mruknął, nie podnosząc wzroku.

-          Co się stało?

-          Nic. Poddaję się, mam dosyć szukania. Chciałem to uczcić.

Rozejrzałem się. Przy sąsiednim stoliku siedziało kilku mężczyzn w przepoconych koszulkach. Śmiali się głośno, głębokim, ochrypłym śmiechem, przypominającym rechot. Na widok przechodzącej chodnikiem szczupłej studentki jeden z nich cicho zagwizdał.

-          A czemu akurat tutaj?

-          Miejsce dobre, jak każde inne – odparł i wychylił ostatni łyk.

Zamówił następne piwo. Dołączyłem do niego. Wysłuchałem ponurego wywodu, pełnego goryczy i rozżalenia. W pewnym sensie go rozumiałem – w końcu jak długo człowiek jest w stanie pędzić za postacią ulepioną z mgły. Każdy potrzebuje dotyku uczucia, lecz dotyku fizycznego, osiadłego w warstwie materialnej, wstrzelonego w konkretną, teraźniejszą rzeczywistość. To, że Dedalus zakochał się (nie waham się użyć tego słowa, jak już wspomniałem – znałem go już od dłuższego czasu i potrafiłem w miarę precyzyjnie określić jego aktualny stan ducha) było dobre, ba! Zbawienne dla jego zakurzonego, skostniałego ducha, jednak fakt, iż swą wybrankę widział tylko raz, a cała reszta ich romansu odbywała się na płaszczyźnie snów... Działał zdecydowanie destrukcyjnie.

Co było zresztą widoczne.

-          Piwa... – Zażądał.

-          Starczy ci. Dostaniesz kawę – odparłem i poszedłem zamówić dwie filiżanki.

Poczułem, iż sytuacja wymaga ode mnie, bym skierował naszą rozmową na inne tory. Opowiedziałem mu zatem historię, która miała miejsce kilka godzin wcześniej.

-          Uderzyłeś faceta? – Zdziwił się.

-          Tak.

-          Dlaczego?

O, tak. To było dobre pytanie. Najlepsze, jakie mógł zadać, choć w gruncie rzeczy prozaiczne, należące do gatunku takich, co same cisną się na usta. Zmarszczyłem czoło, upiłem łyk kawy (była mocna, czarna i mocna, idealna) i po kilku minutach przyznałem, że... Nie mam pojęcia.

-          Sam powiedz – trochę to intrygujące.

-          Wiesz, nie sądzę, bym na co dzień łaził po parku i lutował w mordę byle przechodniom.

-          Uważaj na kolokwializmy, one mordują język – skrzywił się. – Primo. To nie był „byle przechodzień”, tylko ojciec, którego córce kilka minut wcześniej uratowałeś najprawdopodobniej życie. Secundo. Byłeś wytrącony z równowagi, pod każdym względem, sytuacja była bowiem ekstremalna, co do tego nie ma wątpliwości.

-          Czy taka ekstremalna...

-          Potrafię to sobie wyobrazić. Dziewczynka, przemoczona, wyła pewnie wniebogłosy. Wokół tłum, rzucający wszędzie lepkie spojrzenia, dam głowę, że czułeś je na plecach. Ojczulek, zaaferowany, wściekły pewnie na siebie, bo spuścił gówniarę z oczu... I w samym centrum tego zamieszania – ty, też ociekający wodą.

Nie miałem wyjścia, musiałem przyznać, że tak to właśnie wyglądało.

Przekrzywił głowę.

-          Ty nigdy nie chciałeś być bohaterem. Po prostu. Nigdy nie chciałeś, i nigdy nie będziesz chciał.

-          O czym ty mówisz?

-          Bo nie wierzysz w instytucję bohatera, pisanego przez duże „B”. W pewien surrealistyczny sposób przeczy to twojej wizji rzeczywistości. Pamiętasz wakacje nad morzem, cztery lata temu, kiedy na naszych oczach ratownik wyciągnął z wody staruszkę?

-          Cud, że przeżyła.

-          Prychnąłeś i powiedziałeś, że za to mu płacą. Musisz uwierzyć w dobro, chłopie, w jasną stronę życia.

-          Ty wierzysz?

-          Powiedzmy, że wierzyłem do dnia dzisiejszego – odparł i kiwnął ręką na przechodzącą kelnerkę. – Dwa kieliszki szampana proszę.

Zdziwiłem się.

-          Szampan? A po cholerę?

-          Rozpoczynam nowe życie. Trzeba to uczcić.

Zgrabna, młoda dziewczyna zrealizowała zamówienie w niecałe dwie minuty. Dedalus ostrożnie schwycił kieliszek i przymrużywszy oczy, obserwował ulicę przez musujący trunek.

-          Za mój koniec nadziei i początek czegoś nowego. Za twój cios, będący jednocześnie kropką i wykrzyknikiem, postawionym przed kolejnym rozdziałem, kolejnym dniem.

-          Za życie – skinąłem głową.

Cicho zadźwięczały trącane kieliszki. Mężczyźni siedzący przy sąsiednim stoliku niemal równocześnie obrócili się w naszą stronę. W ich spojrzeniach widoczna była chorobliwa fascynacja wymieszana z politowaniem, jakim obdarzyć można tylko osoby o niezbyt zdrowych zmysłach. Ze zdumieniem stwierdziłem, że tego wieczora stanowiliśmy lokalną atrakcję.

Nagle usłyszałem dźwięk, jaki mógł wydać jedynie kieliszek rozbijający się o betonową posadzkę. Dedalus zamarł z szeroko otwartymi oczami.

-          Co się stało? – Zapytałem, zaniepokojony.

-          To ona... – wydusił z siebie.

I wybiegł na ulicę.

 

(3)

Fakt rozbicia kieliszka brać zgromadzona w ogródku przyjęła z dzikim entuzjazmem. Mniej entuzjazmu wykazała młoda kelnerka, która stanowczym głosem kazała mi zapłacić za rozbity kieliszek. Po Dedalusie nie było już ani śladu. Zdążyłem zauważyć, że pognał w stronę centrum miasta. Wysupłałem z kieszeni pomięty banknot.

-          Trzymaj – wcisnąłem go kelnerce.

-          Ej, gdzie ty...

Ale ja byłem już daleko. Wydawało mi się, że dostrzegam niewyraźną sylwetkę Dedalusa, gdzieś w kłębiącym się tłumie. Pobiegłem. Nie przejmowałem się zbytnio sygnalizacją uliczną, zatem w połowie drogi niewiele brakowało, a zmiótłby mnie z jezdni rozpędzony autobus. Kierowca coś krzyknął, ja chyba też. Nie zwracałem na to uwagi.

Zatrzymałem się przed teatrem. Właśnie zakończył się spektakl, ludzie wypływali wartką strugą, a powietrze było ciężkie i duszne od perfum. W takim tłumie ciężko było dostrzec cokolwiek. Po kilkunastu sekundach dostrzegłem jednak przyjaciela... Siedział na chodniku ze skrzyżowanymi nogami i patrzył się wyzywająco na mijających go przechodniów.

-          Oni mnie nie lubią – poskarżył się, gdy podszedłem i podałem mu rękę. Nie zareagował.

-          Chodź.

-          Dlaczego mnie nie lubią? Czy im w czymś przeszkadzam?

-          Rozpłaszczyłeś swoją dupę u stóp Teatru Wielkiego, pięć minut po zakończeniu spektaklu. To może irytować.

-          Ominięcie mnie nie wymaga chyba dużo siły. Prawda, proszę pani? – Rzekł do grubej, wbitej w szare futro kobiety.

-          Gówniarze... – Parsknęła.

-          Och, jak się pani wyraża.

Kobietę wchłonął już jednak tłum.

-          Wstajesz czy nie?

-          Wstaję. Ale patrz na nich, na te skostniałe twarze. Nie wiedzą, co to młodość. I jeszcze mają pretensje, kiedy usiłuję im coś powiedzieć...

-          Rozmawiałeś z kimś? – Zdziwiłem się.

-          To metafora, me-ta-fo-ra. Siedząc, próbuję przemówić do ich warstwy estetycznej. Wyszli z teatru, sztuka była wyśmienita, tak przynajmniej mogłem stwierdzić, łowiąc uchem co głośniejsze jęki zachwytu. Nawdychali się pachnącego powietrza z foyer, Szekspir, bo to był Szekspir, prawda? Wsiąkł im w skórę, lecz wyszli i co?

-          Co?

-          Ano nic. Szarość, bladość i stara, dobra pogarda dla wszystkich ich otaczających. Bo rzeczywistość jest zbudowana z suchych kości, pokrytych kurzem... Siadaj.

-          Dobrze się czujesz?

-          W życiu nie czułem się lepiej. No, klapnij sobie.

Posłuchałem.

-          Od razu lepiej, przynajmniej możemy dyskutować na tym samym poziomie, warstwie ulicy, pułapie chłodnego betonu.

-          Nie dokończyłeś wątku – przerwałem mu. Tu, w warstwie „chłodnego betonu” było mi po prostu cholernie zimno.

-          Obłuda, i tyle. Wychodząc z teatru, zostawiasz wszystkie wrażenia.

-          Nie zmienisz tego sam.

-          A kto powiedział, że chcę to zmienić? – Zdziwił się.

-          A nie?

-          W życiu! Po co mam się nimi przejmować, walczyć, uświadamiać? Ja im po prostu współczuję. A przy okazji mam niezły ubaw, widząc, jak gardzą moją pogardą. Magiczne, kółko, czujesz? Krąg się zamyka.

-          Wstaję. Zimno mi.

-          Mi też.

-          Koniec buntu?

-          Przynajmniej na dziś – odparł i dźwignął się na nogi. Zrobiłem to samo.

Kiedy stanęliśmy już pewnie na nogach, stabilni w rzednącym tłumie, rzekłem:

-          Fajny bunt, przegrał, bo rewolucjonistom zmarzły tyłki.

-          Chyba lepszy taki, niż żaden... – Dedalus otrzepywał się z kurzu.

Zaczęliśmy iść powoli w stronę Mostu Teatralnego.

-          A co z twoją nieznajomą?

-          Ach, nieznajoma... Hm. Nie dogoniłem jej. Ale wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze?

Pokręciłem głową.

-          Wątpię, czy ona w ogóle istnieje.

 

(4)

Słowa Dedalusa przypomniały mi się w nocy, gdy stałem na balkonie z kubkiem herbaty w ręce.

Cóż mogłem mu odpowiedzieć? W zasadzie... Taka ewentualność już od początku wydawała mi się najbardziej prawdopodobna. U jej podstaw nie leżało bynajmniej żadne schorzenie, wada fizyczna czy przegrzanie ostrym, letnim słońcem. Dedalus po prostu takiej osoby cholernie pragnął. Dusił się w swoich snach i imaginacjach, aż pewnego pięknego, słonecznego dnia jego strudzony mózg, wyczerpany kolejnymi fantazjami, postanowił skleić je w jedno doznanie. Realne aż do bólu.

Coś nie dawało mi spokoju i odganiało sen.

Po kolejnym łyku aromatycznej herbaty, wiedziałem już, co robić.

 

(5)

Zaparzyłem dzbanek mocnej kawy i usiadłem przy biurku. Ryza czystego papieru kusiła, słyszałem niemal jej szept. Wziąłem do ręki długopis i zawahawszy się chwilę, zacząłem pisać.

Spisałem całą historię, począwszy od pierwszych rozmów z Dedalusem, aż do wydarzeń ostatniego wieczoru. Byłem skrupulatny, lecz nie rozwodziłem się zbytnio nad zbędnymi szczegółami. W miarę, jak kolejne akapity spływały na kartki czułem, jak mój umysł pozbywa się balastu. Pisałem wytrwale, bez przerw. Gdy postawiłem ostatnią kropkę zauważyłem, że niebo na horyzoncie jarzyło się pomarańczową poświatą. Wstawał świt.

Coś mi mówiło, że postąpiłem słusznie, że znalazłem pewien sposób rozrachunku z rzeczywistością. Byłem nieludzko zmęczony, a moje powieki zdawały się być sklejone piaskiem, jednak czułem ulgę. Nie wiedzieć czemu, przypomniałem sobie jasnowłosą i jej ojca. Zabolała mnie dłoń, jakby kości palców równolegle ze mną postanowiły wrócić pamięcią do chwili uderzenia, tego suchego trzasku i obrzydliwej, mokrej satysfakcji.

Zamknąłem oczy, pogrążając się w pulsującej ciemności. Z oddali dobiegały mnie głosy, wołania i szepty. Ciche i głośne, łagodne i ostre. I te obrazy – stalowe tęcze, woda i mgła. Wszystko tworzyło amorficzny kolaż, migawkowe studium szaleństwa. Na dnie oczu czułem uporczywe swędzenie. Coś chwyciło mnie za ręce, uwiodło i kazało iść za sobą. Podążałem za zwalistą, garbatą postacią aż do mlecznej przystani. Woda była muskana przez ciepłe palce wiatru. Fale leniwie rozbijały się o drewniane deski pomostu. Postać zniknęła, zostałem sam. Dotknąłem nieprzejrzystej tafli. Była gorąca, jednak przyjemna w dotyku, taka jedwabista i... Kojąca. Zamknąłem oczy i znów – eksplozja wizji, kakofonia szeptów i feeria krzywych barw. Tym razem byłem w sercu miasta. Leżałem na plecach. Czyżby rynek? Tak. Pod plecami czułem wilgotny bruk. Obok mojej twarzy rozbijały się srebrzyste krople deszczu. Nie mogłem się poruszyć, jednak nie chciałem, coś było w tych chmurach, tych promieniach słońca, przebijających się przez nie ze zgrzytem, tym wietrze. Czułem czyjąś obecność, tuż nade mną, jednak widziałem tylko deszcz, te krople, takie wilgotne i słodkie, wślizgujące się do ust...

Kiedy się obudziłem, leżałem w łóżku. Słońce stało już wysoko na niebie, strugi światła radośnie wlewały się przez otwarte okno, tworząc na dywanie nieregularne kształty. Byłem nadzwyczaj rześki. Natychmiast wstałem i pobiegłem do biurka, przeczytać swe wypociny.

Nie było ich.

Niesiony dziwnym przeczuciem, kłębiącym się na dnie żołądka niczym małe, roztrzęsione zwierzątko, poszedłem do kuchni.

Dzbanek stał grzecznie w kuchennej szafce. Suchutki.

 

(6)

Dedalus otworzył mi drzwi. W ręku trzymał szklaneczkę z bezbarwnym płynem.

-          Wejdź.

Z głośników sączył się dźwięczny wokal. W fotelu wciśniętym w kąt siedział Norbert. Przywitał mnie skinieniem głowy i zaciągnął się dymem, po czym oparł się wygodnie o skórzane obicie. Dedalus przyniósł z kuchni miskę orzeszków i dwie paczki słonych paluszków. Położył wszystko na stole. Na podłodze obok sofy siedziała Julia. Długie, czarne włosy oplatały jej kark.

-          Cześć.

-          Cześć, Julia. Nie za zimno, tam, na dole?

-          Tu mi dobrze – uśmiechnęła się.

Było już późno, noc zagarniała świat kościstymi palcami, pachnącymi jednak życiem i obietnicą. Chłodne powietrze wpadało przez otwarte drzwi balkonowe, pieszcząc z wdziękiem czoła, szyje, policzki, stopy i dłonie, spragnione ukojenia, błądzące w poszukiwaniu, zawsze tym jednym, jedynym.

-          Opowiedz nam o niej – powiedział Norbert.

Dedalus wzruszył ramionami.

-          Co mam wam opowiedzieć?

-          Wszystko, od początku do końca, niczego nie pomijając, zatrzymując się na każdym, godnym wzmianki szczególe. Co cztery zdania pozwalam ci wpleść metaforę. Cztery, pamiętaj – rzekła z uśmiechem Julia i zamknęła oczy. Odchyliła głowę w tył.

Dedalus upił łyk, otarł wargi wierzchem dłoni. Usiadł na podłodze, zerwał się gwałtownie, usiadł metr dalej.

-          Jej nie było. W zasadzie... Nie powinno was to zaskoczyć. Sam się sobie dziwię. Widziałem wyraźnie jej sylwetkę, oczy i czarną opaskę. Tyle pamiętam. Wyobraźcie to sobie – opaska na początku lata? Nonsens, czysty nonsens. Gdybym tylko zatrzymał się na chwilę, zastanowił, pomyślał logicznie...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin