Arturo Perez-Reverte - Przygody kapitana Alatriste t.2 - W cieniu inkwizycji.pdf

(685 KB) Pobierz
9689994 UNPDF
ARTURO PEREZ-REVERTE
Przygody Kapitana Alatriste
II
W CIENIU INKWIZYCJI
Tytuł oryginału: Las aventuras del Capitan Alatriste
2. Limpieza de sangre
(tłum. Filip Łobodziński)
2004
Dla Carloty, której bić się przyszło
Są księża, dworki, poeci, szlachcice,
Znaki honoru na herbowych tarczach,
Złotem z Ameryk pękate szkatułki,
Posępne wedle traktów szubienice,
Galery, spiski, lamenty żebracze
I szczęk rapierów we wszystkich zaułkach.
[Tomas Borras, Kastylia]
I. ROBOTA PANA DE QUEVEDO
Owego dnia na placu Mayor trwała korrida, atoli rotmistrzowi straży Martinowi Saldańi widowisko całe
koło nosa przemknęło. Przed kościołem Świętego Ginesa znaleziono akurat lektykę z siedzącą w niej
uduszoną niewiastą. W jej dłoniach spoczywała sakiewka z pięćdziesięcioma eskudami i ręcznie
sporządzony, lubo niepodpisany świstek: Na mszę w jej intencji. Natknęła się na nią była o brzasku pewna
pobożnisia, która w te pędy zakrystiana powiadomiła, ten proboszcza, ów zaś z kolei, udzieliwszy naprędce
rozgrzeszenia sub conditione [Sub conditione (łac.) - warunkowe (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza ] co
rychlej zaalarmował sąd. Kiedy rotmistrz na placyk przed Świętym Ginesem się pofatygował, wokół lektyki
tłoczyli się już sąsiedzi i ciekawscy. Istny jarmark zdążył się na miejscu uczynić i dopiero kilku pachołków
zdołało gawiedź odsunąć, by sędzia i skryba mogli protokół sporządzić, a Martin Saldańa nieboszczce w
spokoju się przyjrzeć.
Saldańa do rzeczy każdej zabierał się z niesłychaną powolnością, jak gdyby czasu mu nigdy nie
zbywało. Może skutkiem swej kondycji weterana - wojował był we Flandrii, nim mu żona, jak powiadali,
załatwiła godność w stolicy - rotmistrz madryckiej straży zwykł służbę swą odprawiać nad wyraz
flegmatycznie. Do tego stopnia, że pewien poeta prześmiewca, beneficjant Ruiz de Villaseca, w decymie
zjadliwej napisał, jako to rotmistrz niby „wół nieskory" postępuje, iże mu szarża szarżować nie zezwala.
Przyznać tu wszelako musimy, że Martin Saldańa, lubo w niektórych momentach powolny, nie zwlekał
nigdy, kiedy chwycić miał za rapier, lewak, sztylet albo grzecznie nabite pistolety, jakie za pasem zwykł
nosić i dźwięczeć nimi groźnie. Sam rzeczony beneficjant Villaseca, który w ciele od rapiera trzy nowe
otwory zyskał pode drzwiami własnego domostwa - a było to nocą w trzy dni po tym, jak na schodach pod
Świętym Filipem rozbrzmiała jego wspomniana wyżej decyma - mógłby przyświadczyć o tym w czyśćcu, w
piekle czy gdzie go tam diabli ostatecznie zatargali.
Tym razem atoli przeciągłe spojrzenie, jakim dowódca straży nieboszczkę obrzucił, na niewiele się
zdało. Niewiasta wyglądała na leciwą, bliżej pięćdziesięciu wiosen niźli czterdziestu, siedziała odziana w
czarną szatę i czepiec, z którego wnosić można było, że to ważna pani albo przynajmniej dama do
towarzystwa. W kieszonce miała różaniec, klucz i pomięty obrazek Najświętszej Panienki z Atochy, a z szyi
zwisał jej złoty łańcuch z medalikiem świętej Aguedy. Z rysów dawało się wyczytać, że za młodu wzięciem
musiała się cieszyć. A nie było na niej żadnych znamion przemocy za wyjątkiem owego sznurka
jedwabnego, co to nadal jej szyję opasywał, i ust półotwartych w przedśmiertnym skurczu. Miarkując z
kolorów i zesztywnienia członków, snadź uduszono ją poprzedniego wieczoru w tejże lektyce, gdy do
kościoła wnijść się sposobiła. Sakiewka z pieniędzmi za spokój jej duszy mogła zdradzać już to przewrotne
poczucie humoru, już to niezmierne miłosierdzie chrześcijańskie sprawiciela. Bądź co bądź, w owej
1
mrocznej, niespokojnej, pełnej przeciwieństw Hiszpanii naszego miłościwego katolickiego monarchy Filipa
Czwartego, gdzie byle swawolny birbant lub fanfaron chełpliwy księdza wołał, ledwie ranę od pistoletu czy
od rapiera otrzymał, w owej Hiszpanii szlachetny morderca nie mógł zdziwienia budzić.
Z tego wszystkiego Martin Saldańa zdał nam sprawę po południu. A dla większej akuratności
powiedzieć się godzi, że opowiedział rzecz całą kapitanowi Alatriste, gdyśmy się z nim spotkali przy bramie
Guadalajary. My wychodziliśmy właśnie w dużej ciżbie z placu Mayor, Saldańa zaś wracał z oględzin
zmarłej niewiasty, której trup wyłożony został w Świętym Krzyżu w trumnie dla wisielców, ażeby ktoś mógł
ją rozpoznać. Rotmistrz nie wdawał się w szczegóły, dzielnością byków owego dnia walczących bardziej
zainteresowany niźli zbrodnią, której wyjaśnienie mu zlecono. Całkiem logiczne to skądinąd, jako że w
ówczesnym, pełnym niebezpieczeństw Madrycie co rusz trupa na ulicy znajdowano, coraz rzadsze natomiast
były przednie festyny z bykami i pojedynkami na laski. Te ostatnie, rodzaj turnieju konnego rozgrywanego
między drużynami szlachty, w którym i król nasz miłościwie panujący czasami partycypował, bardzo
podupadły, kiedy jęli doń stawać galanci i fircyki, kokardom, wstążeczkom i damom większą uwagę
poświęcający niż złojeniu przeciwnikowi skóry jak się należało. Przeto i samo widowisko ledwo
przypominało potyczki z czasów wielkiego Filipa Drugiego, dziadka naszego monarchy, że nie wspomnę o
epoce, gdy nasze rycerstwo z Maurami boje toczyło. Co się zaś byków tyczy, wciąż była to w początkach
naszego stulecia największa rozrywka dla ludu hiszpańskiego. Siedemdziesiąt tysięcy dusz liczyła
podówczas nasza stolica, i jak tylko wypędzano rogate bestie, z tej liczby dwie trzecie ciągnęły na plac
Mayor i owacjami nagradzały męstwo tudzież zwinność zuchwalców, co czoło zwierzętom stawiali.
Albowiem w owym okresie ani szlachcice, ani grandowie Hiszpanii, ani zgoła przedstawiciele z
królewskiego rodu nie wahali się na arenę wjechać na swych najlepszych rumakach, by pikę w kłąb samca z
Jaramy [Jarama - jedna z największych hodowli byków przeznaczonych do korridy, znajdująca się na południe od
Madrytu. ] zatopić, albo i pieszo stawali z rapierem w garści, budząc zachwyt ciżby, zgromadzonej już to pod
arkadami placu (jak to gmin zwykł czynić), już to na balkonach wynajętych za ćwierć sta albo i pół sta
eskudów (mówię tu o dworakach, nuncjuszu tudzież ambasadorach). Czyny podobne opiewano później w
przyśpiewkach i wierszykach, zarówno te chwalebne, a było ich niemało, jak i te bardziej krotochwilne czy
zabawne, także nierzadkie. Tu szczególnie najświatlejsze umysły Dworu, nie omieszkały nigdy, ostrza muzy
swej sprawdzić. Jako to wówczas, kiedy byk jeden w pogoń za strażnikiem się puścił - a trzeba
waszmościom wiedzieć, że już w owym czasie podwładni sędziów nie cieszyli się względami gawiedzi,
przeto cała publiczność stronę bydlęcia wzięła:
Ów czworonóg rację miał,
Gdy strażnika pognał precz,
Czworo rogów - trudna rzecz,
Przeto dwa uprzątnąć chciał.
Zdarzyło się też i tak, że przy jakiejś okazji admirał Kastylii, na rosłego samca nacierając, przypadkiem
ranił swą piką hrabiego de Cabra. I już nazajutrz po najruchliwszych placach Madrytu krążyły takie to
sławetne strofy:
Admirał chwacko się do dzieła zabrał,
Pikę chwycił, lecz ta widza nadziała.
Teraz wstyd będzie w herbie Admirała,
Tamten nazwisko zmieni na Makabra.
Powróćmy atoli do tamtej niedzieli z podżyłą nieboszczką, do Martina Saldańi i jego druha
serdecznego, kapitana Diega Alatriste. Nie dziwota, że rotmistrz wtajemniczył mego pana w sprawę, która
pójście na korridę mu uniemożliwiła, ten zaś opowiedział przyjacielowi ze szczegółami przebieg walki. W
jej trakcie my z kapitanem znajdowaliśmy się śród zwykłej publiczności i skubaliśmy siemię sosny i łubinu
w cieniu sukiennic, podczas gdy z balkonu Domu Piekarzy widowisko podziwiała sama rodzina królewska.
Byki pokazano cztery, wszystkie należycie dzikie, a jak mogliśmy się przekonać, hrabiowie de Obita-morda i
de Guadalmedina wyśmienicie piką władali. Temu ostatniemu okaz z Jaramy wierzchowca zabił, przeto
hrabia, człek szlachetnego urodzenia i mężnego serca, stanął na arenie, żelaza dobył, podciął bestii nogi, by
na koniec powalić ją dwoma celnymi pchnięciami. Zaskarbił tym sobie łopot wachlarzy w niewieścich
dłoniach, wyraz uznania na obliczu króla i uśmiech królowej. Ta zresztą, powiadają, zawzięcie mu się
przypatrywała, iże mężem był postawnym i gładkim. Barw dodał widowisku ostatni byk, natarłszy na
gwardię królewską. Wiedzcie waszmościowie, że wszystkie trzy oddziały straży, Hiszpanów, Niemców i
łuczników, stały zgrupowane z halabardami u stóp monarszego stanowiska, tłocząc się przy barierce, i nie
wolno im było szyku naruszyć, choćby i byk z diabelskimi zamysłami ku nim zmierzał. Owóż tym razem
zwierzę zagalopowało się dalej, niźli się spodziewano, i lubo pokwapił się ku niemu jakiś halabardnik z
Ceuty, nanizało na róg i przeciągnęło po arenie gwardzistę niemieckiego, człeka potężnego o jasnej
czuprynie. Temu wnet flaki na wierzch wyszły śród wielu Kimmel [ Himmel (niem.) - na niebiosa .] 1 i Mein
Gott [ Mein Gott (niem.) - mój Boże .] i trzeba mu było ostatniego namaszczenia od razu na miejscu udzielić.
2
- Poniewierał za sobą bebechy jak tamten chorąży spod Ostendy - zakończył opowieść Diego Alatriste.
- Pamiętasz? Przy piątym natarciu na redutę Caballo... Nazywał się Ortiz, Ruiz... Jakoś tak.
Martin Saldańa skinął głową, gładząc swą siwiejącą brodę wiarusa, którą nosił, ażeby szramę na obliczu
skryć, co ją był otrzymał dwadzieścia lat wstecz, będzie w trzecim albo w czwartym roku stulecia, akuratnie
podczas szturmowania murów Ostendy. O brzasku samym z okopów wyszli podówczas Saldańa, Diego
Alatriste i jeszcze pięciuset chłopa, śród których znajdował się takoż Lope Balboa, mój rodzic. I ruszyli w
górę nasypów pod wodzą kapitana Tomasa de la Cuesta, a sztandar z krzyżem świętego Andrzeja dzierżył
właśnie ów chorąży Ortiz, Ruiz czy jak mu tam diabli nadali. Z żelazem w prawicach zajęli pierwsze
umocnienia holenderskie. I nuże na przedpiersie się wspinać pod gradem wszystkiego, co wróg zmyślił na
naszych z góry spuszczać, by kolejne pół godziny strawić na pojedynkach u szczytu fortyfikacji, a kule
muszkietów świstały nad głowami bez jednej przerwy. Wtedy owóż Martin Saldańa został w twarz
paskudnie cięty, a Diego Alatriste ponad lewą brwią, w chorążego zaś Ortiza czy też Ruiza psubrat jakiś z
bliska wypalił z arkebuza, wywalając mu flaki na zewnątrz, które nieszczęśnik zbierał z ziemi, uciec z tego
piekła zamiarując, atoli nadaremnie, bowiem rychło drugi strzał prosto w głowę trupem go położył. A kiedy
kapitan de la Cuesta, sam zakrwawiony niczym Ecce homo, bo na swoje też zdążył był zasłużyć, zawołał:
„Panowie, uczyniliśmy, co w naszej mocy było, dajemy drapaka, niech ratuje skórę na grzbiecie, kto tylko
może", mój ojciec i jeszcze jeden Aragończyk skromnej postury i wielkiego hartu, niejaki Sebastian Copons,
wspomogli Saldańę i Diega Alatriste w ponownym zdobywaniu stanowisk hiszpańskich. Holendrzy ze
swych murów siekli z arkebuzów, ile wlazło, a ci czmychali z powrotem, przeklinając Boga i Najświętszą
Panienkę albo polecając się ich opiece, co w takiej chwili wychodziło na jedno. Ktoś znalazł w sobie jeszcze
tyle zapału, by chorągiew z rąk biedaczyny Ortiza czy Ruiza chwycić, żeby nie leżała tak pod bastionem
heretyckim przy zwłokach owego żołnierza i dwustu innych towarzyszy, którzy już ani do Ostendy, ani do
własnych okopów, ani nigdzie w ogóle się nie wybierali.
- Chyba Ortiz - mruknął w końcu Saldańa.
Jakiś rok potem pomścili godnie i chorążego, i pozostałych dwustu, i wszystkich, którzy wcześniej oraz
później ducha tam wyzionęli, szturmując niderlandzką redutę Caballo. Za ósmym lub też dziewiątym razem
Saldańa, Alatriste, Copons, mój ojciec i pozostali weterani Starego Regimentu z Cartageny zdołali, zębami i
pazurami sobie pomagając, za mury się przedrzeć. Wówczas Holendrzy jęli krzyczeć sirnden, sirnden
Vnenden [(niderl.) - przyjaciele .] co chyba oznacza „przyjaciele" albo „swoi", a poza tym Verchifen ons over
[ Geven ons over (niderl.) - poddajemy się, lub vergeven ons (niderl.) – darujcie nam .] albo jakoś tak, czyli że niby
„poddajemy się". Na to kapitan de la Cuesta, który obcymi narzeczami zgoła nie władał, za to pamięć miał
wyśmienitą, zakrzyknął, że „żadne tam sirnden ani verchifen czy co tam skurwysyny jeszcze zajęczą, bez
cienia litości, panowie, miarkujcie, rżnąć mi tu heretyków bez wyjątku". I oto wreszcie Diego Alatriste z
resztą kompanii wysłużoną i w rzeszoto zmienioną chorągiew z krzyżem świętego Andrzeja zatknął na
wrażym bastionie, tym samym, gdzie padł nieszczęśnik Ortiz, własne wątpia uprzednio tracąc - a unurzani
byli we krwi niderlandzkiej aż po łokcie, nie mówiąc o głowniach ich sztyletów i rapierów.
- Powiadają, że na powrót na północ ruszasz - rzekł Saldańa.
- Niewykluczone.
Wciąż oszołomiony byłem obejrzaną korridą, ślepia toczyłem raz po raz za ludźmi, co plac opuszczali,
kierując się na ulicę Mayor, za damami i kawalerami, którzy krzyczeli „sam tu z powozem", po czym
wsiadali do pojazdów, za szlachcicami na koniach i wytwornisiami, co ku Świętemu Filipowi albo na
dziedziniec pałacowy się wybierali - wszelako z ogromną uwagą słów rotmistrza straży wysłuchałem. Był
rok Pański tysiąc sześćset dwudziesty trzeci, drugi rok panowania naszego młodego króla jegomości Filipa, a
wznawiana wojna we Flandrii domagała się kolejnych pieniędzy, kolejnych regimentów i kolejnych
żołnierzy. Generał mość Ambrosio Spinola jak Europa długa i szeroka rekrutacje przeprowadzał, setki
weteranów przybywało, by pod dawne chorągwie się zaciągnąć. Regiment z Cartageny, zdziesiątkowany pod
Julich (kiedy to padł mój ojciec) i w puch rozsiekany rok później pod Fleurus, odradzał się właśnie i rychło
ruszyć miał na północ Traktem Hiszpańskim [ Trakt Hiszpański - ziemie pod panowaniem lub wpływami korony
hiszpańskiej, ciągnące się od Włoch po Niderlandy w poprzek kontynentu .] by do sił Bredę oblegających dołączyć.
A ja skądinąd wiedziałem, że Diego Alatriste, choć rana pod Fleurus nijak mu się zabliźnić nie zamiarowała,
przecież ugadał się z dawnymi towarzyszami, by na powrót wojennym rzemiosłem się zatrudnić. Ostatnimi
czasy, pomimo skromnego zajęcia zabijaki wynajmowanego za pieniądze, a może zgoła na jego skutek,
kapitan napytał sobie potężnych wrogów w stolicy. Nie od rzeczy było przeto, by na czas jakiś oddalić się z
miasta na słuszną odległość.
- Może to i lepiej - Saldańa popatrzył na kompana znacząco. -Madryt robi się niebezpieczny...
Zabierasz chłopaka?
Przepychaliśmy się przez ciżbę, idąc wzdłuż pozamykanych kramów złotniczych ku Puerta del Sol.
Kapitan zerknął na mnie i na jego obliczu niepewność zagościła.
- Nie wiem, zali nie za młody - rzekł.
3
W gęstej brodzie rotmistrza straży zamajaczył uśmiech. Położył mi swą szeroką, krzepką dłoń na
głowie, ja tymczasem podziwiałem kolby błyszczących pistoletów do jego pasa przypiętych, lewak i rapier o
szerokiej gardzie, wystające spod napierśnika ze skóry łosia, który wyśmienitą ochronę dawał przed
sztyletami, co w tej profesji wielkie miało znaczenie. Ta prawica - pomyślałem - nieraz pewnie ściskała także
dłoń mojego ojca.
- Do pewnych rzeczy, tuszę, wcale nie za młody - uśmiech Saldańi był już wyraźny, na poły
rozbawiony, na poły przewrotny. Dowódca straży znał moje przypadki z czasów awantury z dwoma
Anglikami. - Zważ, że sameś się zaciągnął w jego wieku.
Prawda to była. Będzie ze ćwierć wieku wstecz, kiedy Diego Alatriste, drugi syn zaściankowej rodziny
szlacheckiej, ledwo trzynaście lat ukończył, lekcje w zakresie czterech nauk i czytania pobrał, tudzież łaciny
liznął, już czmychnął i ze szkoły, i z domostwa swego. Do Madrytu z druhem jednym przybywszy, zełgał
względem swego wieku i do regimentu ku Flandrii wyruszającego zaciągnął się pod rozkazy infanta
kardynała Alberta jako paź i dobosz.
- Inne czasy - odburknął kapitan.
Zszedł z drogi, by dwie młode damy przepuścić, niewiasty o wyglądzie wykwintnych ladacznic, którym
towarzyszyło dwóch elegancików. Saldańa, snadź z paniami owymi zaznajomiony, uchylił kapelusza nie bez
złośliwego uśmieszku, co wzbudziło błysk gniewu w oczach jednego z młodzieńców. Atoli spojrzenie owo w
tym samym momencie złagodniało gdy junak zmiarkował, ile żelastwa dowódca straży na sobie dźwiga. Tu
słusznie prawisz - ozwał się zadumany Saldańa - Inne czasy, inni ludzie.
- I inni królowie.
Rotmistrz, który od jakiegoś czasu na przechodzące mimo damy baczenie dawał, zwrócił się raptownie
ku kapitanowi Alatriste, po czym zerknął na mnie z ukosa
- Hola, Diego, nie wygadujże takich rzeczy przy tym pacholęciu - tu rozejrzał się niepewnie dokoła. - I
mnie, przebóg, na szwank nie wystawiaj. Zapominasz, żem pracownik sądu.
- Nie wystawiam cię na nijaki szwank Jakiego mi króla los zrządził, nigdym go nie zawiódł. Alem już
trzech panowanie poznał i powiadam ci, że są królowie i króliska.
Saldańa jął brodę tarmosić.
- Bóg na niebie najświętszy.
- Bóg albo kogokolwiek sobie wymarzysz. Dowódca straży jeszcze jedno spojrzenie konfuzji pełne mi
posłał, nim się na powrót zwrócił ku memu panu. Zauważyłem, że instynktownie dłoń jedną wsparł na
rękojeści rapiera.
- Ale zwady ze mną nie szukasz, jako żywo, co, Diego? Kapitan nie odpowiedział, tylko jasne jego
oczy wpatrywały się niewzruszenie spod ciemnego kapelusza w twarz rozmówcy. Saldańa, lubo zwalisty i
krzepki, przecież niższej był postury, zatem wyprostował się nieco i tak mierzyli się wzrokiem z bliska, dwaj
ogorzali wiarusi o obliczach drobną siatką zmarszczek i blizn pokrytych. Kilku przechodniów spojrzało na
nich z zaciekawieniem. W owej niespokojnej, zrujnowanej i dumnej Hiszpanii (boć już duma jeno została
nam w sakiewkach) lada słowa od niechcenia rzuconego nikt płazem nie puszczał i nawet najbliżsi druhowie
potrafili się zadźgać w zemście za obelgę albo zarzut kłamstwa:
Gadał, poszedł, spojrzał, wyrzekł zadziornie
Słowa jakieś, kiedy był już daleko,
Czy z otwartą twarzą, czy incognito,
Musiał wnet na ziemię stawać ubitą.
Nie dalej jak trzy dni wcześniej, podczas parady po Błoniu, stangret markiza de Novoa sześć razy
ugodził swego pana za to, że ów go nikczemnikiem śmiał nazwać. Podobne potyczki o byle co były
podówczas na porządku dziennym. Dlatego też jużem myślał, że Saldańa za rapier chwyci i obydwaj tam na
ulicy zaczną się pojedynkować. Tak się wszelako nie stało. Prawdą jest bowiem, że wprawdzie dowódca
straży, jak tośmy wcześniej widywali, potrafił łacno w ramach służby wsadzić przyjaciela na galery albo i
łepetyny takiego pozbawić, niemniej jednak nigdy się w jakichś osobistych utarczkach z Diegiem Alatriste
kondycją przedstawiciela władzy nie zasłaniał. Tę pokrętną etykę spotykano wszędy śród ludzi niższego
autoramentu, a i ja sam, w młodości i przez całe życie późniejsze w takim środowisku się obracając, klnę się,
że najgorszy łotr, ladaco, żołdak i najemnik więcej respektu dla niepisanych praw i reguł przejawiał niźli
ludzie pozornie szlachetniejszej natury. Martin Saldańa należał do tej właśnie gromady i wszelkie zatargi
rozstrzygał wedle zasady „tu, teraz, ty i ja" w szczęku żelaza, nie zasłaniając się królewskim autorytetem czy
jakąkolwiek bagatelką. Atoli wszystko powyższe, Bogu dzięki, wypowiedziane zostało tonem spokojnym,
przeto nijaka zniewaga publiczna ni afront jawny nie naraziły starej i nader szorstkiej przyjaźni dwóch
weteranów. A zresztą ulica Mayor świeżo po korridzie, gdy cały Madryt paradował w tę i z powrotem, nie
była miejscem, gdzie słowa, rapiery lub cokolwiek krzyżować warto. Saldańa wypuścił więc powietrze z
płuc z chrapliwym westchnieniem i z pewną ulgą. Niespodzianie w jego mrocznym spojrzeniu, wciąż
skierowanym w oczy kapitana Alatriste, dostrzegłem coś jakby iskierkę uśmiechu.
4
- Kiedyś ktoś ci wsadzi żelazo w serce, Diego.
- Niewykluczone. I może to będziesz ty.
Teraz to on uśmiechał się spod sumiastego wąsa. Saldańa pokręcił głową z zabawną troską.
- Lepiej zmieńmy temat rozmowy.
Uniósł dłoń krótkim, ociężałym ruchem, zarazem niezdarnym i przyjaznym, i musnął ramię kapitana.
- Chodź, postaw mi kielicha.
I to wszystko. Kilka kroków dalej zatrzymaliśmy się w karczmie Pod Kowalem, jak zwykle pełnej sług,
giermków, sprzedawców obnośnych i staruch, gotowych oddać swe usługi jako damy do towarzystwa,
przytulne mamuśki lub córy wesołe. Dziewka postawiła na zalanym winem blacie dwa dzbany pełne
valdemoro, które Alatriste i rotmistrz spełnili duszkiem, jako że od strzępienia ozorów w gardzieli im
zaschło. Mnie, jako żem jeszcze czternastu wiosen nie ukończył, przyszło ukontentować się tylko wodą z
kadzi, iże kapitan nie dopuszczał, bym wina kosztował, wyjąwszy kilka kropel dodawanych do zupy z
chleba, którą spożywaliśmy na śniadanie (nie zawsze starczało na czekoladę), albo w chwilach, kiedy
słabowałem, iżbym kolorów na powrót nabrał. Chociaż wyznam, że Caridad Cyganicha po kryjomu
częstowała mnie pajdkami chleba w winie i cukrze namoczonymi, w których wielce zamłodu gustowałem,
po części i z tej przyczyny, że na zakup słodkości nie stawało grosiwa. Co zaś do wina, kapitan mawiał że
zdążę jeszcze opić się go do nieprzytomności, jeśli takowa chęć mnie najdzie, a na to nigdy w życiu
człowieka nie jest za późno. I dodawał, że wielu znanych mu przezacnych ludzi wykończył sok
Bachusowy - a wszystko to powiadał w dużych odstępach, zakarbowali bowiem już sobie waszmościowie w
pamięci, że mój kapitan był raczej milczkiem, bardziej wymownym, gdy nic zgoła nie mówił, niźli gdy się
odezwał. Zaiste, gdym później sam żołnierzem został, i nie tylko wtedy, zdarzyło mi się z winem miarę
przebrać. Atoli zawsze tu byłem powściągliwy - miewałem gorsze ciągoty -. [ nigdy wino nie stało się dla
mnie niczym innym, jak jeno przelotną rozrywką i podnietą. Tuszę, że umiarkowanie takie kapitanowi
Alatriste zawdzięczam, choć jego samego uczynki nie zawsze dawały owym kazaniom przykład. Nie
zapomnę wszak jego długich a cichych pijaństw. W przeciwieństwie do innych, nie żłopał wiele, gdy wedle
siebie miał kompanię, ani też nie wesołość do wypitki go popychała. Kiedy to czynił to z rozmysłem,
pogrążony w spokojnej melancholii, a gdy wino jęło mu do łba uderzać, stronił od swych druhów. I ilekroć
pamiętam go pijanego, to zawsze w samotność w naszej niewielkiej izbie przy ulicy Arcabuz, w domu z
wyjściem na tył Gospody Pod Turkiem. Tkwił nieruchomo nad szklanicą, dzbanem albo flaszką. z
oczami utkwionymi w ścianę, na której wisiały jego rapier, lewak i kapelusz, jak gdyby kontemplował
obrazy, jakie jeno on i uparte milczenia jego zdolne były przywołać. A ze sposobu, w jaki później zaciskał
wargi pod swym żołnierskim wąsem, ośmielałem się wnioskować, że nie były to obrazy, jakie przywołuje
człek z radością. I jeżeli prawdą jest, że każdy własne upiory za sobą wlecze, to zmory Diega Alatriste y
Tenorio nie były ani przymilne, ani życzliwe. Z pewnością nie stanowiły zacnego towarzystwa. Ale, jak mi
sam kiedyś powiedział, wzruszając ramionami w tak zwykłym sobie geście, zrodzonym na poły z rezygnacji
i z obojętności: „Każdy człek poczciwy może wybrać, gdzie i jak umrze, ale nikt wspomnień wybrać nie
zdoła".
Pod Świętym Filipem gwarno było jak co dnia. Wejście i taras przed kościołem od strony ulicy Mayor
roiły się od ciżby, ludzie już to gawędzili w grupkach, już to przechadzali się, ze znajomymi się witając, już
to wreszcie wspierali się łokciami o balustradę nad sławnymi schodami, by powozy i przechodniów dołem
paradujących podziwiać. Tam też Martin Saldańa się z nami pożegnał, długo atoli samiśmy nie pozostawali,
rychło bowiem natknęliśmy się na Cyklopa Fadrique, aptekarza z Puerta Cerrada, i na Klechę Pereza, którzy
również nadciągnęli tu z korridy, nie mogąc się jej nachwalić. To Klecha właśnie, jako że stał najbliżej,
opatrzył był sakramentami niemieckiego gwardzistę, którego rogata bestia na tamten świat wyekspediowała.
Teraz jezuita zdawał nam relację ze szczegółów zajścia, zaznaczając, że królowa, jako że i młoda, i
Francuzka z pochodzenia, aż się na obliczu odmieniła w swej loży, król zaś pan nasz z galanterią ujął jej
dłoń, by otuchy małżonce dodać. Wielu sądziło, że królowa opuści Dom Piekarzy, ona wszakże została, co z
takim poklaskiem gawiedzi się spotkało, że gdy para monarsza po zakończeniu widowiska z siedzisk się
uniosła, tłum jął brawo bić, na co Filip Czwarty, młodzian przecie wytworny, odpowiedział łaskawie,
odsłaniając oblicze na krótką chwilę.
Przy innej okazji wspominałem już waszmościom, że lud madrycki w początkach naszego wieku
siedemnastego, lubo łotrowskiej i kpiarskiej natury, podchodził do owych gestów królewskich ze swoistą
naiwnością. Z czasem i kolejnymi klęskami miejsce jej zajęły rozczarowanie, żal i zawstydzenie. Wszelako
w epoce, gdy dzieje się niniejsza opowieść, król nasz był jeszcze młodzianem, a Hiszpania, lubo już
zepsuciem przeżarta i ze śmiertelnymi ranami w wątpiach, jeszcze zachowywała pozory, blask i ogładę.
Wciąż coś znaczyliśmy i trwało to nawet czas jakiś, do ostatniego żołnierza i ostatniego marawedi.
Niderlandy nienawiścią nas darzyły, Anglię napawaliśmy bojaźnią, Turcy obchodzili nas z daleka, Francja
kardynała Richelieu zgrzytała zębami, Ojciec Święty, przyjmując naszych posępnych, czarno odzianych
ambasadorów, postępował z najwyższą rozwagą, a cała Europa drżała na dźwięk kroków naszych starych
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin