Hitchcock Alfred - Tajemnica zlowieszczego stracha.rtf

(248 KB) Pobierz

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

TAJEMNICA ZŁOWIESZCZEGO STRACHA NA WRÓBLE

 

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

Przełożyła: MIRA WEBER


Kilka słów od Alfreda Hitchcocka

 

Pozdrawiam Was, miłośnicy zagadek!

Po raz kolejny z przyjemnością zrelacjonuję Wam przygody Trzech Detektywów, śmiałych chłopców, których zawsze pociągały tajemnicze sprawy i dziwaczne zdarzenia. Tym razem pospieszyli z pomocą pewnej zrozpaczonej kobiecie. Zachowali się szlachetnie, a w dodatku ryzykowali życie. Musieli się zmierzyć ze złowrogim, gotowym na wszystko straszydłem, które ukazywało się o zmroku, i umknąć przed mrówkami o morderczych instynktach.

Jeśli mieliście już okazję poznać Trzech Detektywów, zacznijcie od razu czytać rozdział pierwszy, gdyż tam zaczyna się właściwa historia. Tym z Was, którzy do tej pory nie spotkali tego znakomitego tria, w kilku słowach je przedstawię. Jupiter Jones, nieco otyły przywódca grupy, odznacza się encyklopedyczną pamięcią i niezwykłym talentem do wyciągania logicznych wniosków. Pete'a Crenshawa, Drugiego Detektywa, szybkiego i wysportowanego chłopca, czasem denerwuje nadmierna skłonność Jupitera do pakowania się w kolejne tarapaty. Bob Andrews jest najbardziej z całego zespołu rozmiłowany w nauce i prowadzeniu badań. Jego dociekliwość nieraz bywała pomocna w rozwiązywaniu trudnych zagadek. Wszyscy trzej mieszkają w Rocky Beach, niewielkim kalifornijskim miasteczku nad Pacyfikiem w pobliżu Hollywoodu.

Myślę, że na początek wystarczy tyle informacji. Przygoda czeka na Was!

 

Alfred Hitchcock


ROZDZIAŁ 1

Atak

 

— Uwaga! Zaraz się rozbijemy! — wrzasnął Pete Crenshaw.

Półciężarówka ze składu złomu Jonesów zarzuciła na zakręcie polnej drogi, rozległ się pisk hamulców, po czym pojazd wjechał do rowu i zatrzymał się na drzewie, wgniatając przedni zderzak.

— A to pasztet! — powiedział Hans, kierowca ciężarówki, jeden z dwóch braci Bawarczyków zatrudnionych w składzie złomu. Przez chwilę siedział jak przykuty do fotela i oddychał głęboko. — A to pasztet — powtórzył.

Zatroskany popatrzył na swoich młodych pasażerów. Jupiter, towarzyszący Hansowi w kabinie kierowcy, trząsł się cały, ale nic mu się nie stało. Pete Crenshaw i Bob Andrews jechali z tyłu na odkrytej platformie. W momencie kraksy kurczowo chwycili dłońmi burtę półciężarówki, a stopami zaparli się o podłogę, by siła uderzenia nie wyrzuciła ich na zewnątrz. Nadal trwali w tej samej pozycji.

— Cali i zdrowi? — spytał Hans.

Chłopcy pokiwali głowami i zwolnili uchwyt. Poczuli, że z wysiłku zdrętwiały im mięśnie.

Powoli wszyscy wysiedli i zaczęli oglądać uszkodzenia. Hans z konsternacją wpatrywał się w sflaczałą przednią oponę. Pękła w czasie jazdy, samochód przechylił się na krętej górskiej drodze, po czym wylądował w rowie.

— A to pasztet — odezwał się po raz trzeci Hans. — Nie sądziłem, że jadę tak szybko.

— Dasz radę wydostać samochód z rowu? — spytał Jupiter.

Hans raczej wątpił, by udała mu się ta sztuka, usiadł jednak znowu za kierownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił odpowiedni bieg i spojrzał przez ramię. Tylne koła ciężarówki kręciły się w miejscu, więc zgasił silnik i wysiadł.

— Jesteśmy uziemieni — oznajmił. — Jupe, musimy zadzwonić do twojego wuja i poprosić, by przyjechał drugą ciężarówką i wyciągnął nas z rowu. Dopiero wtedy będę mógł zmienić koło.

— Świetny pomysł! — zawołał Pete. — Tylko skąd weźmiemy telefon?

Rozejrzeli się po bezludnej okolicy. Dwadzieścia minut temu wyjechali z Rocky Beach, kierując się ku chacie w górach Santa Monica. Mieszkał tam pewien człowiek, który zamierzał wrócić w rodzinne strony, do stanu Indiana, i chciał się przedtem pozbyć nieruchomości.

— Niektórzy ludzie ze wzgórz posiadają ciekawe rzeczy — powiedział wuj Tytus po telefonicznej rozmowie z właścicielem chaty. — Jupiterze, poproś Hansa lub Konrada, aby cię tam podwiózł. Zorientujecie się, co nasz kupiec ma do sprzedania. Chwalił się, że posiada mosiężne łóżko. Byłbym nim zainteresowany. Wybierzcie również inne sprzęty, które waszym zdaniem można będzie odsprzedać.

— Tylko żadnych dziwactw, błagam — wtrąciła się ciotka Matylda.

Żona wuja Tytusa zawsze się złościła, kiedy mąż wracał do domu ze zdobyczami, na widok których ogarniały ją wątpliwości, czy ktokolwiek zechce je kupić. Jej obawy były jednak bezpodstawne. Miłośnicy dziwacznych przedmiotów z całego wybrzeża Pacyfiku doskonale znali skład złomu Jonesów i często tam zaglądali, wiedząc, że nigdzie indziej nie zdobędą poszukiwanych ciekawostek. Dzięki temu nawet najbardziej ekstrawagancka rzecz znajdowała w końcu nowego właściciela.

Jupiter poczuł przyjemne podniecenie na myśl, że będzie mógł na własną rękę dokonać zakupów, gdyż dotąd wuj Tytus robił je osobiście. Chłopiec szybko zadzwonił do przyjaciół, Boba i Pete’a, a potem w trójkę poszli szukać pomocników wuja, Hansa i jego brata Konrada. W niecałe pół godziny mniejsza półciężarówka była gotowa do drogi.

Hans opuścił Rocky Beach i zmierzał na północ; początkowo jechał nadbrzeżną szosą, potem skręcił w Dębowy Kanion, szeroką, porządnie brukowaną drogę, która pięła się w górę zbocza i opadała po drugiej stronie, prowadząc do doliny San Fernando. Przejechał Kanionem około dziesięciu kilometrów i skierował ciężarówkę w prawo, na wąski ubity trakt o nazwie Skalisty Brzeg, gdzie wkrótce strzeliła mu opona.

— Wygląda na to, że jednak nie pobawię się w zakupy — westchnął Jupiter. — Będziemy się musieli zwijać z powrotem do Rocky Beach.

Ponurym spojrzeniem obrzucił krzaczaste zarośla, porastające okoliczne wzgórza. Po lewej stronie, tuż powyżej drogi, tkwił przyklejony do zbocza stary dom. Wszystkie nawałnice, jakie nawiedziły te strony od dnia, gdy został wybudowany, zostawiły na nim swoje ślady. Dom najwyraźniej od dawna stał opuszczony. Dolne okna zabite były deskami, w wielu górnych brakowało szyb.

— Na pewno nie ma tam telefonu — powiedział Pete.

— Spójrzcie! — Bob wskazał wzniesienie za starym domem. W pobliżu wierzchołka rosła kolonia eukaliptusów, sponad których wystawał kawałek dachu pokrytego czerwoną dachówką. — Jakiś spory budynek. Pewnie stoi frontem do Dębowego Kanionu.

— Chyba nie będziemy musieli zapuszczać się aż tak daleko — wyraził nadzieję Jupiter. — Widzicie tę starą stodołę, usytuowaną w połowie zbocza? Prowadzą do niej przewody telefoniczne. Prawdopodobnie ktoś tam mieszka i jeśli pójdziemy na skróty przez pole kukurydzy...

Zamilkł; na jego twarzy odmalowało się zdziwienie.

— O co chodzi? — spytał Bob.

— O kukurydzę. — Pierwszy Detektyw oparł się o płot, który odgradzał pole od drogi, i zdumiony wpatrywał się przed siebie. — Czy ktokolwiek słyszał o jej uprawach w środku gór Santa Monica?

Wysokie źdźbła zboża, rosnącego na niewielkim pólku obok drogi, zieleniły się w promieniach gorącego sierpniowego słońca. Jupiter patrzył na pełne kłosy i czarną ziemię, z której wyrastały rośliny. Ktoś musiał się zdrowo napracować, by ją nawodnić. Pole usytuowane było na zboczu, pnącym się ostro w górę już od samej drogi; w jego szczytowej partii tkwił nasadzony na płot strach na wróble. Wpatrywał się w chłopców czarnymi trójkącikami oczu, przyczepionych do głowy z jutowego worka.

— Ktoś wybrał sobie dziwne miejsce na farmę — stwierdził Jupiter.

— Tym lepiej dla nas — zauważył Bob. — Zaraz będziemy mogli zatelefonować. Ruszajmy już.

— Może lepiej nie wszyscy — zasugerował Jupiter. — Jeśli gospodarz zobaczy takie stado, buszujące w jego zbożu, z pewnością się zirytuje.

Pete usiadł na ziemi i oparł się o płot.

— Dobrze — zgodził się. — Proponuję, żeby Jupe tam poszedł. Powinien się trochę poruszać.

Pierwszy Detektyw skrzywił się z niechęcią. Miał nadwagę i nie lubił, gdy ktokolwiek mu o tym przypominał.

— Decydujcie się szybciej — ponaglił Hans.

— Dobrze już, dobrze — odparł Jupiter.

Przewinął się przez ogrodzenie i ruszył między łanami zboża, które sięgało mu niemal do czubka głowy. Świadomy, że uprawy kukurydzy są niezwykłą rzadkością w tych górach, poruszał się bardzo ostrożnie, choć niezbyt cicho. Łany szeleściły, gdy ciężko dysząc, rozgarniał je rękami. Zbocze stawało się coraz bardziej strome, więc chłopiec pochylił się, by kontynuować wspinaczkę.

Na chwilę uniósł głowę i poprzez źdźbła zboża ponownie dostrzegł stracha na wróble. Był już teraz na tyle blisko, by wyraźnie zobaczyć jego twarz. Jupiter odniósł wrażenie, że straszydło uśmiecha się krzywo.

— Jeszcze tylko parę metrów — powiedział chłopiec sam do siebie — i wyjdę na otwartą przestrzeń.

Zaczął prostować kark, gdy nagle coś wielkiego i ciemnego zwaliło się na niego z góry.

— Przeklęta szmato! — wrzasnął ktoś cienkim, pełnym furii głosem. — Zaraz cię załatwię!

Napastnik wpadł na Jupitera i zaczął go walić po plecach. W chwilę później Pierwszy Detektyw leżał wśród połamanych źdźbeł kukurydzy, a nad nim klęczał rozwścieczony mężczyzna o dzikim spojrzeniu i ręką ściskał mu gardło, jakby chciał wydusić z chłopca resztki życia. Drugą dłoń miał uniesioną. Trzymał w niej poszarpany skalny odłamek.


ROZDZIAŁ 2

Miłośnik owadów

 

— Proszę, nie... — zacharczał Jupiter.

Mężczyzna przestał dusić chłopca i popatrzył na niego ze zdumieniem.

— Ty... ty jesteś dzieckiem! — zawołał.

Napastnik i jego ofiara usłyszeli w tym momencie trzask łamanych źdźbeł i odgłos kroków na miękkiej ziemi. Po chwili na tle nieba ukazała się potężna sylwetka Hansa. Na ten widok Jupitera ogarnęło błogie poczucie bezpieczeństwa.

— Łapy precz od chłopaka, kanalio! — zawołał krzepki Bawarczyk. Uniósł mężczyznę do góry i cisnął go na bok jak szmatę, tak że nieszczęśnik potoczył się nieco w dół zbocza. — Rozerwę cię na kawałki! — zagroził.

Jupiter podniósł się powoli. Zobaczył, że człowiek, który go zaatakował, mrużąc oczy wpatruje się w Hansa. Pewnie jest krótkowidzem, pomyślał chłopiec, ponieważ mężczyzna po omacku przeszukiwał ziemię dookoła siebie.

— Zgubiłem okulary — zajęczał żałośnie.

Z dołu od strony drogi nadbiegali już Bob i Pete. Bob zatrzymał się i podniósł parę okularów o grubych soczewkach. Podał je właścicielowi, który wytarł szkła o koszulę, włożył okulary na nos, a potem wstał i otrzepał z ziemi dżinsy.

— Co panu odbiło? — dopytywał się Hans. — Tylko wariat napada na dziecko.

— Bardzo mi przykro — odparł sucho mężczyzna. Najwyraźniej nie lubił przyznawać się do błędów. — Naprawdę mi przykro, ale wziąłem chłopca za stracha na wróble i...

Przerwał i popatrzył na tkwiące na płocie krzywo uśmiechnięte straszydło.

— To znaczy... chciałem powiedzieć... obcy nieustannie wchodzili na nasz teren, tratowali kukurydzę i... i w ogóle mieliśmy z nimi masę kłopotów. Może dlatego zbyt ostro zareagowałem, kiedy zobaczyłem, że znowu ktoś wspina się na wzgórze.

Zamilkł na chwilę i zza grubych szkieł okularów popatrzył na rozmówców wyblakłymi oczkami. Promienie słońca odbijały się od czubka jego łysej głowy. Był niewysoki, niewiele wyższy od Jupitera, zdecydowanie szczupły, choć muskularny. Zapewne dużo ćwiczył. Opalona skóra świadczyła o tym, że spędzał wiele godzin na świeżym powietrzu. Zdaniem Jupe'a mógł mieć około czterdziestu lat.

— Nie uderzyłbym cię tym odłamkiem — zwrócił się do chłopca. — Chciałem po prostu zobaczyć, kim jesteś.

— Myślał pan, że strachem na wróble — powiedział Jupiter.

— Bzdura. Musiałeś mnie źle zrozumieć. Teraz bądź uprzejmy mi powiedzieć, co właściwie porabiasz na moim polu?

Jupiter aż zamrugał powiekami, widząc, jak szybko mężczyzna zmienił taktykę i znowu przeszedł do ataku.

— Złapaliśmy gumę na Skalistym Brzegu, a potem wpadliśmy do rowu — wyjaśnił. — Zobaczyłem przewody telefoniczne, które biegły w stronę stodoły, ruszyłem więc do niej na skróty. Chciałem się dowiedzieć, czy mógłbym zatelefonować do wuja i prosić go, by przyjechał i wybawił nas z opresji.

— Rozumiem. No cóż, przykro mi, że cię zaatakowałem. Oczywiście, że możesz skorzystać z telefonu.

Łysy mężczyzna odwrócił się i przecinając pastwisko, zaczął się wspinać na wzgórze w stronę czerwonej stodoły. Chłopcy i Hans poszli za nim. Kiedy dotarli na miejsce, mężczyzna otworzył wrota, włączył umieszczone pod sufitem lampy odblaskowe i gestem zaprosił gości do środka.

W ogromnym budynku nie było śladu zwierząt ani maszyn rolniczych. Zamiast tego znajdował się tam olbrzymi stół, a na nim poustawiane w jakimś zdyscyplinowanym nieładzie dziwne urządzenia. Zanim Jupiter zdołał im się przyjrzeć dokładniej, gospodarz budynku zaprowadził go do ustawionego pod ścianą biurka.

— Możesz dzwonić. Tu jest telefon. — Wskazał aparat na wpół przykryty stosem książek i notatników, zalegających blat.

Kiedy Jupiter rozmawiał z domownikami, Bob, Pete i Hans rozglądali się wokół ze zdziwieniem. Na długim stole w pobliżu wejścia zauważyli kilka drewnianych kwadratowych ramek o bokach długości około trzydziestu centymetrów. Z jednej strony ktoś przybił do nich kawałek płótna o ścisłym splocie, z drugiej umocował szklane szybki. Wyglądały jak ramki przeznaczone do eksponowania rozmaitych kolekcji, ale były puste. Na jedną z ramek skierowany był przymontowany do ruchomego statywu aparat fotograficzny.

Na drugim stole stało kilka szklanych słojów. Bob zajrzał do któregoś z nich i zobaczył wewnątrz coś, co przypominało strzępki mchu. Po chwili ze zdumieniem stwierdził, że to wcale nie mech, tylko żywy łańcuch złożony z mrówek, brązowych, długonogich owadów, przyczepionych jeden do drugiego odnóżami i szczękami. Bob przyglądał im się z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia.

Jupiter odłożył słuchawkę.

— Wszystko załatwione — oznajmił. — Wuj Tytus w ciągu pół godziny dotrze do Skalistego Brzegu i spotka się z nami.

— Doskonale — powiedział gospodarz.

Już zamierzał wyprowadzić gości na zewnątrz, ale zatrzymało go zdziwione spojrzenie Boba.

— Czyżby pan zbierał mrówki? — spytał chłopiec.

— Tak, zbieram je — odparł mężczyzna. Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiały jakieś cieplejsze nuty. — Ale to nie wszystko. Obserwuję również te owady i zapisuję, co robią. Potem przewiduję ich następne ruchy. Nadal je obserwuję i upewniam się, czy miałem rację.

— To znaczy, że jest pan entomologiem — powiedział Jupiter.

Łysy mężczyzna uśmiechnął się przychylnie do niego.

— Niewielu chłopców w twoim wieku zna to słowo.

— Jupe dużo czyta — wyjaśnił Pete. — Często nie rozumiemy połowy tego, co do nas mówi. Jak on pana nazwał? Etmolo... ento-to...?

— Entomologiem — odparł mężczyzna. — Entomologia to dział zoologii zajmujący się owadami i ja właśnie jestem takim owadoznawcą. Nazywam się Woolley, doktor Charles Woolley. Napisałem wiele książek o wojowniczych mrówkach. Teraz pracuję nad kolejną, ale jeszcze nie znam zakończenia.

Woolley uśmiechnął się szeroko i Jupiter pomyślał, że ten człowiek potrafi być sympatyczny, jeśli tylko chce. Zauważył, że głowa doktora jest zbyt wielka w stosunku do jego drobnego ciała, a oczy ukryte za grubymi szkłami okularów nieco wyłupiaste. Z łysą czaszką i szpiczastym podbródkiem naukowiec bardzo przypominał mrówkę. Jupiter wpatrywał się w jego czoło, jakby oczekiwał, że wyrosną z niego czułki.

Woolley chyba zauważył spojrzenie chłopca, bo dotknął dłonią głowy i spytał:

— Czemu tak na mnie patrzysz? Mam coś na twarzy?

— Nie, skądże. Myślałem po prostu o pańskiej książce. Skoro nie zna pan jej zakończenia, to znaczy, że pańskie badania są w toku. W tej stodole ma pan laboratorium, prawda?

— Cały stok jest moim laboratorium — odparł Woolley. — W stodole prowadzę specjalne badania. W ramkach, które pewnie zauważyliście, umieszczam mrówki, żeby je sfotografować. Aparat przymocowany ponad stołem ma powiększające soczewki. W rogu stodoły zbudowałem ciemnię. Mrówki ulokowane w dzbanach zebrałem z kolonii, która mieszka w cieplarni za stodołą. To znaczy, mieszka tam teraz, bo wkrótce owady mogą się przenieść gdzie indziej. Właśnie się zbierają, żeby to zrobić.

— Czy wtedy pozna pan zakończenie swojej książki? — spytał Bob. — Dokąd te mrówki pójdą?

— Pewnie niezbyt daleko — odparł Woolley. — Może na szczyt wzgórza, w pobliże dużego domu. Ponieważ są to wojownicze mrówki, miejsce ich postoju nazywamy obozem. Mrówki są bardzo podobne do pszczół. Najważniejszym osobnikiem w kolonii jest królowa. Kiedy zbliża się termin, w którym ma złożyć jaja, jej ciało nabrzmiewa i królowa nie może się poruszać, więc cała kolonia zatrzymuje się w jednym miejscu, z którego mrówki robotnice każdego dnia udają się na poszukiwanie pożywienia. Po złożeniu jaj królowa wraca do normy i odzyskuje sprawność fizyczną. W tym momencie jej podwładni są gotowi do zmiany miejsca pobytu. Odkąd się tu pojawiłem, kolonia zamieszkująca cieplarnię przenosiła się już kilka razy. Pochód tysięcy wojowniczych mrówek to naprawdę imponujący widok. Jupiter zmarszczył czoło.

— Nie wiedziałem, że mrówki Dorylinae, bo taka jest łacińska nazwa tego podrzędu — wyjaśnił kolegom — żyją w naszym kraju. Czytałem w horrorach o drapieżnych mrówkach afrykańskich. Czy te owady naprawdę potrafią opanować wioskę i zjeść wszystko, co napotkają na drodze, włącznie z dużymi zwierzętami?

Woolley radośnie pokiwał głową.

— Absolutnie wszystko — odparł. — Większość mrówek to wegetarianie, ale wojownicze mrówki Dorylinae są mięsożerne. Afrykańczycy nazywają je “najeźdźcami”. Uciekają, gdy kolonia tych owadów rusza w ich strony. Mrówki z łatwością mogą zjeść człowieka i czasem to robią!

Pete zadrżał, lecz Woolley z entuzjazmem kontynuował opowieść, niewzruszony przeraźliwym obrazem, który malował.

— Ci mali, żarłoczni drapieżnicy bywają również pożyteczni. Zjadają szczury, stonogi i inne paskudztwa. Kiedy Afrykanie wracają do wiosek, przez które przeszła armia mrówek, zastają domy wyczyszczone z wszelkich szkodników.

Wojownicze mrówki z naszego kontynentu nie są tak okrutne jak ich afrykańscy krewni. Czasem jedzą małe zwierzęta, lecz głównie żywią się innymi owadami. Nawet nie przypuszczacie, na jak rozległych terenach żyją. Jeden z gatunków opanował Panamę i Meksyk, inny Stany Zjednoczone, gdzie zajmuje obszar na południe od czterdziestego piątego równoleżnika.

No i są mrówki, występujące na tym stoku. Mają dłuższe odnóża i grubsze pancerze niż owady poprzednio widywane w tych okolicach.

Woolley przerwał na chwilę, w jego oczach zalśniło podniecenie.

— Chcecie zobaczyć coś niesamowitego? — spytał.

Nie czekając na odpowiedź, otworzył wrota stodoły i wyszedł. Hans i chłopcy ruszyli w ślad za nim.

— To jest ziemia Chestera Radforda — wyjaśnił Woolley. — Być może słyszeliście o nim. Człowiek bardzo bogaty i przy tym hojny. Wspiera wiele naukowych badań. Zeszłej wiosny wędrowałem po okolicznych wzgórzach i wtedy spostrzegłem jakąś dziwną odmianę wojowniczych mrówek. Dowiedziałem się, że posiadłość, którą sobie wybrały, należy do Chestera Radforda. Pan Radford mieszka za granicą, ale udało mi się z nim skontaktować. Pozwolił mi tu zamieszkać i pracować w stodole. Przyznał mi również dotację z Fundacji Radforda na Rzecz Rozwoju Nauk Przyrodniczych, dzięki czemu mogę prowadzić badania.

Woolley zatrzymał się przed niewielką cieplarnią, stojącą w bardzo zaniedbanym otoczeniu, i pchnął skrzypiące drzwi.

— Oto kolonia wojowniczych mrówek!

Charles Woolley przyklęknął i wskazał ciemną, baniastą bryłę, która zwisała spod stołu. Poruszyła się lekko pod wpływem podmuchu powietrza, płynącego z otwartych drzwi. Jakby ktoś dmuchnął w futro, pomyślał Jupiter. Bryłę stanowiły kotłujące się mrówki, poprzyczepiane jedna do drugiej.

— Tfu, ale paskudztwo. — Pete wzdrygnął się z obrzydzenia.

— Fascynujące, prawda? — zachwycał się Woolley. — I zupełnie niepodobne do innych drapieżnych mrówek, które widziałem. Pewnie nowy podgatunek, jakiś mutant. Szukam odpowiedzi na pytania, od jak dawna tu są, skąd przyszły i dokąd się udadzą.

Hans popatrzył z obawą na masę niewielkich stworzonek.

— Lepiej już chodźmy — zaproponował. — Pan Jones może się zjawić lada moment.

Opuścił cieplarnię, a po chwili to samo zrobili chłopcy. Idąc skrajem pola, przedzierali się przez krzaki, porastające wzgórze, i kierowali w stronę Skalistego Brzegu. Jupiter raz się obejrzał. Woolley stał obok płotu, ogradzającego pole kukurydzy, i patrzył w ślad za swoimi niedawnymi gośćmi. Strach na wróble również zdawał się ich obserwować pustym spojrzeniem trójkątnych oczek. Uśmiechał się przy tym groźnie.

— Dziwny facet — stwierdził Pete. — Naprawdę ma kota na punkcie mrówek.

— To mogę zrozumieć — powiedział Jupiter. — Bardziej zastanawia mnie fakt, dlaczego poważny naukowiec wziął mnie za ożywionego stracha na wróble!


ROZDZIAŁ 3

Nieznajomi wkraczają do akcji

 

Wiem tylko, że stąd jest prawie dziesięć kilometrów do skrętu w Skalisty Brzeg, a droga prowadzi głównie pod górę — powiedział Pete. — Jaki jest sens pedałować tam w takim skwarze jedynie po to, by jeszcze raz popatrzeć na stracha na wróble?

Rozmowa miała miejsce kilka godzin po przygodzie, która spotkała chłopców w posiadłości Radforda. Jupiter, Pete i Bob siedzieli w boksie w kawiarni “Nadmorska” i zajadając lody, omawiali poranne zdarzenia. Jupe właśnie poinformował kolegów, że wymigał się od kolejnej wyprawy po zakupy w górskiej chacie, ponieważ wolałby wrócić na dziwne pole. Pete i Bob przyjęli zmianę planów z umiarkowanym entuzjazmem.

— Naprawdę nie dręczy was ciekawość? — spytał z wyrzutem Pierwszy Detektyw. — Nie chcecie bliżej poznać złowieszczego stracha na wróble?

— To tylko kłąb starych gałganów, a nie żaden złowieszczy strach — stwierdził lekceważąco Pete.

— No dobrze, to dlaczego Charles Woolley sądził, że zobaczył na wzgórzu żywego stracha na wróble? — dopytywał się Jupiter. — Dlaczego mnie zaatakował?

— Moim zdaniem doszukujesz się wielkiej tajemnicy tam, gdzie jej nie ma — powiedział Bob. — Woolley po prostu zezłościł się, i tyle.

Jupiter potrząsnął głową.

— To mało przekonywające wyjaśnienie — odparł. — Incydent był zbyt błahy, by mężczyzna aż tak się zdenerwował. Kto by tam naprawdę dostawał szału z powodu kilku przechodniów, których przyłapał na własnym terenie? Woolley trzymał w ręku skalny odłamek. Gdyby mnie uderzył, mógłby mi złamać szczękę. Poza tym nie zrobił na mnie wrażenia furiata. Kiedy się zorientował, z kim ma do czynienia, natychmiast się uspokoił. Był taki wściekły tylko wówczas, gdy myślał, że jestem strachem na wróble. Przypomnijcie sobie, że nazwał mnie przeklętą szmatą! Dosyć dziwne określenie. Gdyby nawymyślał mi od intruzów czy złodziei, nie zwróciłbym na to większej uwagi. Potem, kiedy mnie przepraszał za napaść, wyjaśnił, że wziął mnie za stracha na wróble.

— Jesteś za gruby na stracha — zachichotał Pete.

Przy kontuarze, który biegł wzdłuż jednego z boków kawiarni, siedział młody mężczyzna, ubrany w ciemne spodnie oraz koszulę z krótkimi rękawami, i popijał kawę. Po ostatnich słowach Pete'a odwrócił się w stronę sali i popatrzył na Jupitera.

— Jesteś również zbyt muskularny i za niski — uzupełnił.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin