Weis Margaret & Hickman Tracy 03 - Smoki wiosennego świtu.rtf

(939 KB) Pobierz

Margaret Weis i Tracy Hickman

SMOKI

WIOSENNEGO

ŚWITU

Przekład

Dorota Żywno

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Poznań 1994

GTW


Tytuł oryginału

Dragons of Spring Dawning

Yolume 3 of Dragonlance Chronicles

 

Copyright © 1985 TSR. Inc.

Polish language rights with Zysk i S-ka Wydawnictwo

 

Wiersze

Michael Williams

 

Ilustracje

Jeffrey Butler

 

Projekt okładki

Larry Elmore

 

Redaktor

Krystyna Serwańska

 

Wydanie I

 

ISBN

83 86530-18-9


Dla Angel, Curtisa i Tashy,

moich dzieci, mojej nadziei i mojego życia

Tracy Raye Hickman

Grupie Commons Bridge z Uniwersytetu Missouri

1966 - 1970:

Nancy Olson, Billowi Fisherowi, Nancy Burnett,

Kenowi Rahdolphowi,

Edowi Bristolowi, kucharzowi Herbowi

oraz pamięci Boba Campbella i Johna Steele'a,

którzy zginęli w Wietnamie

i reszcie tej wspaniałej grupy osobliwie

dobranych przyjaciół -

dedykuję z całego serca tę książkę

o przyjaciołach.

Margaret Weis


Chcielibyśmy wyrazić podziękowania

następującym osobom:

Michaelowi Williamsowi za wspaniałe wiersze

i za wsparcie, kiedy go potrzebowaliśmy.

Jeffowi Grubbowi, Douglasowi Nilesowi

i Laurze Hickman za rady i za ogromny wysiłek,

jaki włożyli w przygotowanie modułów gier

spokrewnionych z naszym tekstem.

Jean Blashfield Black za sprawną redakcję i rady.

Jeffowi Butlerowi za wspaniałe ilustracje.

Rogerowi E. Moore'owi za jego artykuły w czasopiśmie

DRAGON® Magazine. Patrickowi L. Price'owi za pomoc w redagowaniu

i korekcie.

Mannheim Steamroller za piękną i inspirującą muzykę,

FRESH AIRE V. (American Gramaphone)

Naszym współpracownikom z TSR, INC.

za entuzjastyczne wsparcie.

Naszym rodzinom za wielką cierpliwość.

I wreszcie, chcielibyśmy specjalnie podziękować

wszystkim, którzy napisali do nas, by powiedzieć,

jak wielką radość sprawia im spędzenie kilku godzin

na naszym Krynnie.


Kitiaro, ze wszystkich dni te dni właśnie

kołysane są w mroku i oczekiwaniu, w żalu.

Gdy to piszę, chmury przysłaniają miasto,

opóźniając myśli i blask słońca, a ulice

zawisły między dniem i ciemnością. Czekałem,

by ci to powiedzieć, aż minęły wszelkie decyzje,

minęło serce w mroku.

Pod nieobecność stałaś się

piękniejsza, bardziej trująca, byłaś

wonią orchidei i pływającej nocy,

gdzie namiętność niczym rekin zwabiony wonią krwi

morduje cztery zmysły, oszczędzając jedynie smak,

wżera się w samą siebie, smakując własną krew,

najpierw z małej rany, lecz tak jak rekin rozpruwa

strzępy brzucha w długim tunelu gardzieli.

A mimo to, noc wciąż zdaje się bogactwem,

korytarzem pożądania kończącego się ukojeniem.

Nadal oddawałbym się tym pokusom

i w swe objęcia brałbym ciemność,

błogosławioną i powtórnie nazwaną przez rozkosz;

gdyby nie światło,

światło, moja Kitiaro, kiedy słońce

migocze na opitych deszczem chodnikach, a oliwa

ze zgaszonych lamp wypływa na rozsłonecznioną wodę,

rozszczepiając światło na tęcze. Wstaję,

a choć burza znów spowija miasto,

myślę o Sturmie, Lauranie i pozostałych,

lecz przede wszystkim o Sturmie, który potrafi dojrzeć słońce

przez mgłę i skłębione chmury. Jak mógłbym

porzucić ich?

Tak więc w cień

i nie w twój cień, lecz niecierpliwej szarości

oczekującej światła, odchodzę na skrzydłach burzy.


Wieczny Człowiek

Spójrz, Beremie. Tu jest

ścieżka... Jakie to dziwne. Tyle razy polowaliśmy w tym lesie i nigdy przedtem nie dostrzegliśmy jej.

- Nic w tym dziwnego. Pożar wypalił nieco poszycia leśnego, nic więcej. Pewno to tylko ścieżka zwierzyny.

- Chodźmy nią. Jeśli to szlak zwierzyny, może znajdziemy jelenia. Cały dzień polujemy i nie mamy, czym się pochwalić. Nie chciałabym wracać do domu z pustymi rękoma.

Nie czekając na moją odpowiedź, skręca na ścieżkę. Wzruszając ramionami, idę za nią. Przyjemnie jest dziś być na powietrzu - to pierwszy ciepły dzień po ostrym mrozie zimy. Słońce grzeje mnie w kark i barki. Wędrówka przez wypalony las jest łatwa. Pnącza cię nie szarpią. Krzaki nie wczepiają się w ubranie. Piorun, pewnie podczas tej burzy, która rozszalała się pod koniec zeszłej jesieni.

Idziemy już długo i wreszcie zaczynam czuć zmęczenie. Ona myli się - to nie ścieżka zwierzyny. To jest ścieżka wydeptana przez człowieka, i w dodatku stara. Nie znajdziemy już pewnie zwierzyny. To samo, co przez cały dzień. Pożar, a potem ciężka zima. Zwierzęta wyzdychały albo uciekły. Dziś wieczorem nie będzie świeżego mięsa.

Znów idziemy. Słońce stoi wysoko na niebie. Jestem zmęczony, głodny. Nie widzieliśmy śladu żywego stworzenia.

- Zawróćmy, siostro. Tu nic nie ma...

Ona zatrzymuje się i wzdycha. Widać, że jest zgrzana, zmęczona i zniechęcona. I taką chuda. Pracuje za ciężko, wykonując kobiecą robotę i męską też. Idzie na polowanie, kiedy powinna być w domu i przyjmować konkury zalotników. Myślę, że jest ładna. Ludzie mówią, iż jesteśmy podobni, ale ja wiem, że nie mają racji. To tylko, dlatego, że jesteśmy sobie bliscy - bliżsi niż inni bracia i ich siostry. Musieliśmy jednak być sobie bliscy. Nasze życie było takie ciężkie...

- Chyba masz rację, Beremie. Nie widziałam śladu... Zaczekaj, bracie... Spójrz przed siebie. Co to takiego?

Widzę olśniewający, migotliwy blask, niezliczone kolory tańczące w słońcu - jakby wszystkie drogocenne kamienie Krynnu usypano w stertę w koszu.

Wytrzeszcza oczy. - Może to wrota tęczy!

Ha! Głupie dziewczyńskie pomysły. Śmieję się, lecz mimo to biegnę naprzód: Trudno ją dogonić. Choć jestem większy i silniejszy, ona jest chyża jak łania.

Docieramy do polany w lesie. Jeśli piorun rzeczywiście strzelił w las, musiało to stać się tutaj. Ziemia wokół jest spalona i sczerniała. Dostrzegam, że niegdyś stała tu jakaś budowla. Zrujnowane, zdruzgotane kolumny, sterczą z poczerniałej ziemi jak złamane kości, wystające z rozkładającego się ciała. Nad całą okolicą unosi się przygnębiająca atmosfera. Nic tu nie rośnie ani też nie rosło od wielu, wielu wiosen. Chcę stąd odejść, lecz nie mogę...

Przede mną roztacza się najpiękniejszy, najcudowniejszy widok, jaki widziałem w swym życiu, w swych snach... Bryła kamiennej kolumny wysadzanej klejnotami! Nie znam się na drogich kamieniach, lecz wiem, że te muszą być niewiarygodnie cenne! Zaczynam cały drżeć. Podbiegając śpiesznie, klękam przed osmalonym kamieniem i zaczynam odgarniać nalot i ziemię.

Ona uklęka obok mnie.

- Beremie! Jakie to cudowne! Czy widziałeś już coś podobnego? Takie piękne klejnoty w tak strasznym miejscu. - Rozgląda się i wyczuwam, że drży. -: Ciekawe, co tu było? Unosi się tu atmosfera powagi, świętości. Lecz również atmosfera zła. Przed kataklizmem musiała to być świątynia. Świątynia złych bogów... Beremie! Co robisz?

Wyjąłem nóż myśliwski i zaczynam obłupywać kamień wokół jednego z klejnotów - promiennie zielonego kryształu. Jest tak duży jak moja pięść i lśni jaśniej niż słońce połyskujące w zielonych liściach. Kamień wokół niego łatwo ustępuje pod ostrzem mego noża.

- Przestań, Beremie! - Jej głos brzmi przenikliwie. - To... to świętokradztwo! To miejsce jest poświęcone jakiemuś bogu! Ja wiem o tym!

Czuję chłód zielonego kryształu, a jednak w jego wnętrzu płonie zielony ogień! Nie zważam na jej protesty.

- Bzdura! Przedtem mówiłaś, że to wrota tęczy! Masz rację! Znaleźliśmy nasz skarb, tak jak mówi stara bajka. Jeśli to miejsce było poświęcone bogom, musieli porzucić je wiele lat temu. Spójrz dookoła, tu są tylko gruzy! Gdyby chcieli je, powinni byli zadbać o nie. Bogowie nie będą mieli nic przeciwko, jeśli wezmę sobie kilka klejnotów...

- Beremie!

W jej głosie pobrzmiewa strach! Ona jest naprawdę przerażona! Głupia dziewczyna. Zaczyna mnie drażnić. Klejnot jest już niemal obluzowany. Mogę go wyciągnąć.

- Posłuchaj, Jasło. - Drżę z podniecenia. Ledwo mogę mówić. - Teraz nie mamy, z czego żyć... wiesz, pożar, ciężka zima. Za te kamienie na rynku w Gargath dostaniemy dość pieniędzy, by wyprowadzić się z tego okropnego miejsca. Pojedziemy do miasta, może do Palanthas! Zawsze chciałaś zobaczyć tamtejsze cuda...

- Nie! Beremie, zakazuję ci! Popełniasz świętokradztwo!

Jej głos brzmi surowo. Nigdy przedtem nie była taka! Przez chwilę waham się. Odsuwam się daleko od rozbitej kolumny z tęczą klejnotów. Ja również zaczynam czuć coś strasznego i złego w tym miejscu. Lecz drogie kamienie są takie piękne! Kiedy patrzę na nie, migoczą i połyskują w słońcu. Nie ma tu żadnego boga. Żaden bóg o nie nie dba. Żadnemu bogu nie będzie ich brakowało. Wprawione są w jakąś starą, potłuczoną kolumnę, która się rozsypuje. Nachylam się, by swym nożem wydłubać klejnot z kamienia. Ma kolor nasyconej zieleni i błyszczy tak jasno, jak wiosenne słońce prześwitujące przez nowe listki na drzewach...

- Beremie! Przestań!

Chwyta mnie za ramię, jej paznokcie wbijają się w moje ciało. To boli... Wpadam w gniew i tak, jak czasami dzieje się, gdy wpadam we wściekłość, mgła zasnuwa mi oczy i czuję, że coś w mym wnętrzu puchnie i dusi mnie. Łomocze mi w głowie, mam wrażenie, że oczy wyskoczą mi z orbit.

- Daj mi spokój! - Słyszę ryk - to mój głos!

Odpycham ją...

Ona pada...

Wszystko dzieje się tak powoli. Ona pada całą wieczność. Nie chciałem... Pragnę ją złapać... Lecz nie mogę się ruszyć z miejsca.

Ona upada na zdruzgotaną kolumnę.

Krew... krew...

- Jaslo... - szepczę, biorąc ją na ręce.

Ale ona nie odpowiada. Klejnoty są zalane krwią. Nie błyszczą już. Tak jak i jej oczy. Ich blask zgasł... Wtem ziemia się rozpęka! Kolumny wyłaniają się z poczerniałej, wypalonej ziemi i spiralami wznoszą się ku niebu! Zbliża się wielka ciemność i czuję straszliwy, palący ból w piersi...


- Berem!

Maquesta stała na pokładzie, patrząc na swego sternika.

- Beremie, mówiłam ci przecież. Zanosi się na huragan. Trzeba uszczelnić statek. A ty, co robisz? Stoisz i gapisz się na morze. Co tak ćwiczysz - chcesz się zamienić w pomnik? Ruszaj się, szczurze lądowy! Nie płacę uczciwych pieniędzy pomnikom!

Berem drgnął. Pobladł i stojąc przed Maquestą, wtulił głowę w ramiona tak żałośliwie, że kapitan „Perechona” poczuła się tak, jakby wyładowała swą złość na bezbronnym dziecku.

On rzeczywiście nim jest, powtarzała sobie ze znużeniem. Choć musi mieć z pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt lat, choć jest jednym z najlepszych sterników, z jakimi kiedykolwiek żeglowała - umysłowo jest wciąż dzieckiem.

- Przepraszam, Beremie - powiedziała Maq westchnąwszy. - Nie chciałam nakrzyczeć na ciebie. To ta burza... przez nią czuję się niespokojna. No już, dobrze. Nie patrz tak na mnie. Jak bym chciała, żebyś umiał mówić! Jak bym chciała wiedzieć, co ci chodzi po głowie - jeśli w ogóle coś w niej masz! No cóż, nieważne. Zrób, co do ciebie należy, a potem zejdź pod pokład. Przyzwyczaj się lepiej do leżenia na koi przez kilka dni, póki nie ucichnie huragan.

Berem posłał jej uśmiech - prosty, naiwny uśmiech dziecka.

Maquesta uśmiechnęła się w odpowiedzi i potrząsnęła głową. Następnie szybko odeszła, myśląc o przygotowaniu swego ukochanego statku na przetrwanie sztormu. Kątem oka dostrzegła, jak Berem schodzi niezdarnie na dół, a potem natychmiast zapomniała o nim, kiedy pierwszy oficer wrócił na pokład z meldunkiem, że znalazł większość załogi, z której około jedna trzecia była tak pijana, że nie nadawała się do pracy...

Berem leżał w hamaku zawieszonym w kajucie załogi „Perechona”. Hamak zakołysał się gwałtownie, gdy pierwszy podmuch huraganu uderzył „Perechona”, który stał zakotwiczony w porcie Flotsam na Krwawym Morzu Istar. Zakładając pod głowę ręce - te ręce, które wydawały się za młode dla pięćdziesięcioletniego mężczyzny, Berem popatrzył na lampę kołyszącą się na drewnianej belce nad jego głową.

- Spójrz, Beremie. Tu jest ścieżka... Jakie to dziwne. Tyle razy polowaliśmy w tym lesie i nigdy przedtem nie dostrzegliśmy jej.

- Nic w tym dziwnego. Pożar wypalił nieco poszycia leśnego, nic więcej. Pewno to tylko ścieżka zwierzyny.

- Chodźmy nią. Jeśli to szlak zwierzyny, może znajdziemy jelenia. Cały dzień polujemy i nie mamy, czym się pochwalić. Nie chciałabym wracać do domu z pustymi rękoma.

Nie czekając na moją odpowiedź, skręca na ścieżkę. Wzruszając ramionami, idę za nią. Przyjemnie jest dziś być na powietrzu - to pierwszy ciepły dzień po ostrym mrozie zimy. Słońce grzeje mnie w kark i barki. Wędrówka przez wypalony las jest łatwa. Pnącza cię nie szarpią. Krzaki nie wczepiają się w ubranie. Piorun, pewnie podczas tej burzy, która rozszalała się pod koniec zeszłej jesieni...


Księga pierwsza


Rozdział I

Ucieczka z mroku w mrok

 

Oficer smoczej armii powoli

schodził po schodach z drugiego piętra gospody „Słona Bryza”. Było po północy. Większość gości dawno już położyła się spać. Jedynym dźwiękiem, jaki oficer słyszał, był huk fal Krwawej Zatoki rozbijających się na skałach w dole. Oficer przystanął na chwilę na półpiętrze i szybkim, bystrym spojrzeniem omiótł dużą salę na dole. Była pusta. Jedynie smokowiec, który leżał rozciągnięty na stole, chrapał głośno w pijackim śnie. Przy każdym chrapnięciu skrzydła smokoczłowieka podrygiwały. Drewniany stół skrzypiał i chwiał się pod nim.

Oficer uśmiechnął się gorzko, a potem znów zaczął iść po schodach. Miał na sobie pancerz ze stalowych smoczych łusek, wzorowany na zbrojach z prawdziwych smoczych łusek, jakie nosili smoczy władcy. Hełm zasłaniał mu głowę i twarz, tak, że trudno byłoby rozpoznać jego rysy. W cieniu, jaki rzucał hełm widać było tylko rudawobrązową brodę, która zdradzała jego przynależność do ludzkiej rasy.

U stóp schodów oficer nagle zatrzymał się, widocznie zaskoczony widokiem karczmarza, który jeszcze nie położył się spać i ziewał nad swymi księgami rachunkowymi. Skinąwszy lekko głową w jego kierunku, oficer zamierzał opuścić gospodę bez słowa, lecz oberżysta zatrzymał go pytaniem.

- Czy spodziewasz się, panie, że smoczy władca wróci dzisiejszej nocy?

Oficer zatrzymał się i wykonał półobrót. Nie odwracając twarzy, wyciągnął rękawice i zaczął je nakładać. Był ostry mróz. Nadbrzeżne miasteczko Flotsam znalazło się w szponach zimowego sztormu, jakiego osada nie znała od trzystu lat swego istnienia nad brzegami Krwawej Zatoki.

- Przy tej pogodzie? - parsknął oficer smoczej armii. - Mało prawdopodobne! Nawet smoki nie mogą mierzyć się z takim huraganem!

- Prawda. W taką noc na dwór nie powinien wychodzić ani człowiek, ani zwierzę - zgodził się oberżysta. Przyjrzał się chytrym wzrokiem oficerowi. - Jakież to, więc interesy gnają cię, panie, na dwór w taką burzę?

Oficer smoczej armii zmierzył karczmarza zimnym wzrokiem. - Nie powinno cię interesować, gdzie chodzę, ani co robię.

- Bez urazy - powiedział szybko karczmarz, podnosząc ręce jakby chciał zasłonić się przed Ciosem. - Chodzi mi o to, że gdyby Jej Wysokość wróciła i zatęskniła za tobą, rad byłbym powiedzieć gdzie można cię znaleźć, panie.

- To nie będzie konieczne - mruknął oficer. - Zostawiłem jej list wyjaśniający moją nieobecność. Poza tym, wrócę przed świtem. Po prostu muszę odetchnąć świeżym powietrzem. To wszystko.

- W to nie wątpię! - zachichotał karczmarz. - Nie wychodziłeś z jej izby przez trzy dni! A raczej trzy noce! Nie obrażaj się, panie - rzekł, zauważywszy gniewny rumieniec wykwitający na twarzy oficera pod hełmem. - Jestem pełen podziwu dla mężczyzny, który potrafi ją zadowolić tak długo! Dokąd się udała?

- Smoczego władcę wezwano, bo są jakieś kłopoty na zachodzie, gdzieś w pobliżu Solamnii - odpowiedział oficer, gniewnie marszcząc brwi. - Na twoim miejscu nie wtrącałbym się w jej sprawy.

- Nie, nie - odrzekł pośpiesznie karczmarz. - Oczywiście, że nie. Życzę ci dobrej nocy, panie - jak brzmi twe imię? Przedstawiła nas sobie, lecz musiałem niedosłyszeć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin