MICHAEL CONNELLY
SCHODY ANIOŁÓW
Dla McCaleb Jane Connely
Słowa dziwnie dźwięczały w jego ustach, jakby wypowiadał je ktoś inny. Bosch nie poznawał własnego głosu, w którym brzmiało obce mu napięcie. Zwykłe ”halo” wyszeptane do telefonu było pełne nadziei, niemal desperacji. Jednak nie podpowiedział mu głos, którego oczekiwał.
- Detektyw Bosch?
Przez chwilę czuł się jak głupiec. Zastanawiał się, czy rozmówca zauważył załamywanie się jego głosu.
- Tu porucznik Michael Tulin. Czy mówię z detektywem Boschem?
Nazwisko nic mu nie mówiło i chwilowy niepokój o brzmienie głosu został momentalnie wyparty przez dużo paskudniejszą obawę.
- Tu Bosch. O co chodzi? Co się dzieje?
- Proszę zaczekać, chce z panem rozmawiać zastępca komendanta Irving.
- O co...
Rozmówca wyłączył się i w słuchawce zapadła cisza. Bosch przypomniał sobie Tulina - to adiutant Irvinga. Stał i czekał. Rozejrzał się po kuchni; jedynie w piecyku paliło się słabe światełko. Jedną ręką mocno przycisnął słuchawkę do ucha, drugą odruchowo przyłożył do brzucha. Popatrzył na cyfry wyświetlacza zegara wbudowanego w mikrofalówkę. Była niemal druga, sprawdzał godzinę zaledwie pięć minut temu. Tak się nie robi, pomyślał, czekając. Nie przez telefon.
Przychodzą do twoich drzwi. Mówią ci to, patrząc w oczy. W końcu po drugiej stronie odezwał się Irving.
- Detektyw Bosch? - Gdzie ona jest? Co się stało?
Bosch przeczekał kolejną chwilę nieznośnej ciszy z zamkniętymi oczami.
- Co proszę?
- Proszę mi po prostu powiedzieć, co się z nią stało. To znaczy... czy ona żyje?
- Przepraszam, detektywie, nie bardzo wiem, o czym pan mówi.
- Dzwonię, bo muszę zebrać pański zespół najszybciej, jak to możliwe. Potrzebni mi jesteście do zadania specjalnego.
Bosch otworzył oczy. Popatrzył przez kuchenne okno na mroczny wąwóz biegnący poniżej domu. Powiódł wzrokiem wzdłuż zbocza wzgórza w dół, na szosę, a potem z powrotem w górę, w stronę jaskrawych świateł Hollywood widocznych przez wcięcie Przełęczy Cahuenga. Zastanawiał się, czy każde z nich oznacza osobę bezsennie oczekującą na kogoś, kto nie miał się zjawić. Widział własne odbicie w szybie. Wyglądał na zmęczonego. Nawet w tym ciemnym szkle dostrzegał głębokie sińce pod oczami.
- Mam dla pana zadanie - powtórzył Irving niecierpliwie. - Czy jest pan zdolny do pracy, czy też...
- Mogę pracować. Musiałem tylko zebrać myśli.
- No cóż, przepraszam, jeśli obudziłem. Ale powinien pan być do tego przyzwyczajony.
- Tak, nie ma sprawy.
Bosch nie przyznał się, że telefon wcale go nie obudził, że snuł się po domu, czekając.
- No to do roboty, detektywie. Na miejscu będzie kawa.
- Na jakim miejscu?
- Pogadamy, kiedy się pan tam znajdzie. Nie chcę zwlekać już ani chwili dłużej. Proszę zebrać swój zespół. Niech się stawią na Grand Street, pomiędzy Trzecią i Czwartą. Przy górnej stacji Angels Flight. Wie pan, gdzie to jest?
- Bunker Hill? Ja nie...
- Otrzyma pan wyjaśnienia, kiedy pan dotrze na miejsce. Proszę mnie tam odszukać. Jeśli będę na dole, proszę do mnie zjechać i z nikim przedtem nie rozmawiać.
- A co z porucznik Billets? Powinna...
- Powiadomimy ją o tym, co się dzieje. Tracimy tylko czas. To nie jest prośba. To rozkaz. Proszę zebrać swoich ludzi i udać się tam. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
- Tak jest.
- Zatem czekam.
Irving odłożył słuchawkę. Bosch jeszcze przez chwilę stał ze słuchawką przy uchu, zastanawiając się, co się dzieje. Angels Flight to krótka, stroma kolejka przewożąca ludzi na szczyt Bunker Hill, znajdująca się w centrum - daleko poza granicami rewiru wydziału zabójstw Hollywood. Jeśli Irving miał przy stacji Angels Flight nieboszczyka, śledztwo powinien prowadzić wydział centralny. Jeśli tamtejsi detektywi nie mogli się nim zająć z powodu nadmiaru spraw albo kłopotów kadrowych, czy też jeżeli rzecz zostałaby uznana za zbyt poważną lub konieczne byłoby niedopuszczenie do niej mediów, przekazana zostałaby specom - wydziałowi rabunków i zabójstw. Zaangażowanie w sprawę zastępcy komendanta policji, i to w sobotę przed świtem, sugerowało tę drugą możliwość, więc jego telefon wzywający Boscha wraz z zespołem, zamiast facetów z Rabunków i Zabójstw, był zagadką. Cokolwiek Irving miał tam, przy Angels Flight, ściąganie właśnie jego nie miało sensu.
Bosch jeszcze raz spojrzał w ciemny kanion, opuścił rękę ze słuchawką i się rozłączył. Żałował, że nie ma papierosów, ale skoro tej nocy udało mu się jeszcze nie zapalić, nie zamierzał się teraz złamać. Odwrócił się i oparł na blacie. Popatrzył na trzymany w dłoni telefon, włączył go i wdusił przycisk pamięci, pod którym miał numer apartamentu Kizmin Rider. Po rozmowie z nią zadzwoni do Jerry’ego Edgara. Bosch czuł ogarniającą go ulgę, której jednak nie chciał się poddawać. Nie wiedział jeszcze, co czeka na niego pod Angels Flight, lecz niewątpliwie odwróci to jego uwagę od Eleanor Wish.
Po dwóch sygnałach usłyszał czujny głos Rider.
- Kiz, tu Harry - powiedział - mamy robotę. - Bosch zgodził się spotkać z dwojgiem swoich partnerów na posterunku wydziału Hollywood, żeby wziąć tam samochody i pojechać do Angels Flight w centrum.
Zjeżdżając ze wzgórza, złapał na odbiorniku swojego jeepa stację KFWB i wysłuchał najświeższych wiadomości o śledztwie w sprawie morderstwa popełnionego przy zabytkowej kolejce szynowo-linowej. Znajdujący się na miejscu zbrodni reporter poinformował, że w jednym z wagoników znaleziono dwa ciała oraz że w akcji uczestniczy kilku członków zespołu z Rabunków i Zabójstw. Oznajmił również, że nie dysponuje pełniejszą informacją, ponieważ policja odgrodziła żółtą taśmą niezwykle duży teren, uniemożliwiając mu przyjrzenie się wszystkiemu z bliska. Na posterunku Bosch podzielił się swoją skąpą wiedzą z Edgarem i Rider, w czasie gdy brali trzy radiowozy z parkingu.
- Wygląda więc na to, że będziemy nędznymi pomagierami RiZ - podsumował Edgar, okazując swoje rozdrażnienie z powodu wyrwania go ze snu, a przecież groziło mu spędzenie całego weekendu na odwalaniu najgorszej roboty za ważniaków z RiZ. - Nasz pot, ich sława. A w ten weekend nawet nie mieliśmy być pod telefonem. Dlaczego Irving nie wezwał cholernego zespołu Rice’a, skoro już potrzebował kogoś z Hollywood?
Edgar miał sporo racji. Zespół pierwszy - Bosch, Edgar i Rider - miał w grafiku ten weekend wolny. Gdyby Irving przestrzegał prawidłowej procedury wezwań, zadzwoniłby do Terry’ego Rice’a dowodzącego zespołem trzecim, który znajdował się na początku listy rotacyjnej. Jednak Bosch już się połapał, iż reguły zostały nagięte, zwłaszcza że zastępca komendanta zadzwonił od razu do niego, jeszcze przed porozumieniem się z jego bezpośrednią przełożoną, porucznik Grace Billets.
- No cóż, Jerry - powiedział Bosch, od dawna przyzwyczajony do narzekań partnera - za chwilę będziesz miał okazję osobiście wypytać zastępcę komendanta.
- Pewnie, zrobię tak i przez następne dziesięć lat będę narażał dupę w Harbor. Pieprzyć to.
- Hej, oddział Harbor to łatwa robótka - odezwała się Rider, żeby nieco się podręczyć z Edgarem. Wiedziała, że jej partner mieszka w Valley, dlatego takie przeniesienie oznaczałoby paskudne dojazdy, półtorej godziny w jedną stronę - najczystszą definicję terapii autostradowej, stosowanej przez szefostwo jako sposób karania malkontentów i kłopotliwych gliniarzy.
- Oni tam mają tylko sześć, siedem zabójstw rocznie. - Miła rzecz, ale ja to pieprzę.
- Dobra, dobra - wtrącił się Bosch. - Po prostu ruszajmy, a martwić się będziemy później. Nie pogubcie się.
Bosch podjechał Bulwarem Hollywood do 101, potem niemal pustą autostradą dotarł do centrum. W połowie drogi zerknął w lusterko wsteczne, partnerzy podążali za nim. Nawet w ciemności łatwo wyłapał ich spomiędzy innych samochodów. Nienawidził tych nowych pojazdów. Pomalowane były na czarno-biało i wyglądały dokładnie jak radiowozy patrolowe, tylko że nie miały kogutów na dachu. To poprzedni komendant wpadł na pomysł, żeby zastąpić radiowozami niczym się niewyróżniające pojazdy przeznaczone dla detektywów.
Zwykłe oszustwo mające na celu dotrzymanie obietnicy zwiększenia liczebności policjantów na ulicach. Taka zamiana miała przekonać społeczeństwo, że na ulicy znajduje się więcej patroli. Również w publicznych wypowiedziach dla różnych grup społecznych doliczał detektywów używających radiowozów i z dumą oświadczał, że zwiększył liczbę policjantów na mieście o ładnych parę setek. Tymczasem śledczy usiłujący wykonywać swoją robotę poruszali się niczym ruchome cele.
Wielokrotnie Bosch wraz z zespołem próbowali dostarczyć nakaz aresztowania albo w czasie śledztwa gdzieś się dostać niepostrzeżenie i byli natychmiast zdradzani przez samochody. Głupi i niebezpieczny pomysł, ale takie rozporządzenie komendanta obowiązywało we wszystkich komisariatach, chociaż jego autor nie został mianowany na następną pięcioletnią kadencję. Bosch, podobnie jak wielu detektywów z wydziału, miał nadzieję, że nowy komendant wkrótce każe z powrotem zmienić samochody na niczym się niewyróżniające. Na razie zaprzestał jeżdżenia przydzielonym mu autem z pracy do domu. To było miłe; ale nie zamierzał stawiać przed własnym mieszkaniem pojazdu tak jednoznacznie zdradzającego jego zawód. Nie w Los Angeles. Nigdy nie wiadomo, jakie zagrożenie mógłby zwabić do jego drzwi.
Dotarli na Grand Street o drugiej czterdzieści pięć. Zatrzymawszy się, Bosch zauważył nienormalnie dużą liczbę policyjnych samochodów zaparkowanych przy krawężniku California Plaża. Zobaczył taśmę odgraniczającą miejsce zbrodni, van koronera, kilka wozów patrolowych i kilka sedanów detektywów - nie radiowozów, ale zwyczajnych pojazdów nadal używanych przez facetów z RiZ. Czekając na Rider i Edgara, otworzył teczkę, wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do domu. Po piątym dzwonku odezwała się sekretarka automatyczna i usłyszał własny głos proszący o zostawienie wiadomości. Już miał zerwać połączenie, jednak postanowił nagrać parę słów.
- Eleanor, to ja. Zostałem wezwany... ale zadzwoń na mój pager albo na komórkę, kiedy wrócisz, żebym wiedział, że z tobą wszystko w porządku... W porządku, tak. Pa - och, teraz jest druga czterdzieści pięć. Sobota rano. Pa.
Edgar i Rider podeszli do samochodu. Odłożył telefon i wysiadł, zabierając ze sobą teczkę. Edgar, najwyższy spośród nich trojga, przytrzymał uniesioną żółtą taśmę ogradzającą miejsce zbrodni. Przeszli pod nią, podali swoje nazwiska i numery odznak umundurowanemu funkcjonariuszowi sporządzającemu listę osób obecnych na miejscu przestępstwa i ruszyli na drugą stronę California Plaża.
Plac znajdował się w centrum zabudowy Bunker Hill. Był to kamienny dziedziniec utworzony przez zbiegające się ściany dwóch licowanych marmurem wieżowców biurowych, apartamentowiec i Muzeum Sztuki Współczesnej. Pośrodku w lśniącym basenie znajdowała się wielka fontanna. Co prawda o tej porze pompy i światła nie działały, dlatego powierzchnia wody była czarna i gładka. Za fontanną widniała odtworzona w stylu beaux arts górna stacja i maszynownia Angels Flight.
To właśnie koło tej niewielkiej budowli kręciła się większość policjantów, jakby na coś czekając. Bosch rozglądał się za błyszczącą, wygoloną czaszką Irvina Irroiga, zastępcy komendanta, ale nie wypatrzył go. Całą trójką przeszli przez zgromadzony tłumek i zbliżyli się do pojedynczego wagonika stojącego na szczycie toru. Po drodze Harry rozpoznał wielu detektywów z wydziału rabunków i zabójstw. Pracował z nimi lata temu, kiedy należał do elitarnego oddziału. Kilku skinęło mu głową albo powitało go po imieniu. Bosch zobaczył Francisa SheeKana, swojego niegdysiejszego partnera, który stał z boku i palił papierosa. Odłączył się od zespołu i podszedł do niego.
- Frankie - odezwał się. - Co się dzieje?
- Harry, co ty tu robisz?
- Wezwano mnie. Irving nas ściągnął.
- Cholera. Przykro mi, partnerze, nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi.
- Dlaczego, o co chodzi...
- Lepiej najpierw pogadaj z szefem. Trzyma wszystko pod wielkim kloszem.
Bosch zawahał się.
Sheehan wyglądał na wyczerpanego, ale nie widzieli się od miesięcy. Nie miał pojęcia, dlaczego ani kiedy pod jego smutnymi jak u basseta oczami pojawiły się głębokie cienie. Na moment przypomniał sobie widziane wcześniej odbicie własnej twarzy.
- Dobrze się czujesz, Francis?
- Nigdy nie czułem się lepiej.
- Okay, pogadamy później.
Bosch dołączył do partnerów, którzy stali koło wagonika. Edgar wskazał lekko głową na lewo od swojego szefa.
- Hej, Harry, widziałeś? - spytał cicho. - Tam są Sustain Chastain i jego banda. Co te kutasy tu robią?
Bosch odwrócił się i zobaczył grupkę ludzi z wydziału spraw wewnętrznych.
- Nie mam pojęcia - mruknął.
Spojrzenia Chastaina i Boscha spotkały się na moment. Harry nie podtrzymał kontaktu. Szkoda energii na denerwowanie się samym widokiem faceta z Wewnętrznego. Zamiast tego skoncentrował się na ogarnięciu całej sytuacji. Rozpierała go ciekawość. Liczba bysiów z RiZ kręcących się po okolicy, gogusie z Wewnętrznego, zastępca komendanta - musiał zorientować się, o co tu chodzi. Mając tuż za plecami Edgara i Rider, Bosch przecisnął się do wagonika.
Wewnątrz poustawiano przenośne reflektorki, jasno było jak w salonie, dwóch techników robiło swoje. Dzięki temu Bosch zorientował się, że przybył tu dość późno. Technicy nie zabierali się do pracy, dopóki współpracownicy koronera nie skończyli swojej roboty - oficjalne uznanie zgonu ofiar, obfotografowanie ciał, zbadanie ran, poszukiwanie broni i identyfikacja. Bosch podszedł do tylnej części pochyłego wagonika i zajrzał do środka przez otwarte drzwi. Technicy pracowali nad dwoma ciałami. Na jednym ze środkowych siedzeń leżała kobieta.
Miała na sobie szare legginsy i białą koszulkę bawełnianą sięgającą do ud. Na jej piersi, w miejscu wlotu pocisku, wykwitła duża plama krwi. Głowę miała odrzuconą w tył, na parapet okna. Czarnowłosa, o ciemnej cerze, niewątpliwie pochodziła gdzieś zza południowej granicy. Na siedzeniu obok niej znajdowała się plastikowa torba pełna różnych przedmiotów, których nie umiał rozpoznać. Wystawała z niej złożona gazeta. Na stopniach blisko tylnych drzwi wagonika, twarzą do dołu leżały zwłoki czarnoskórego mężczyzny w szarym garniturze. Z miejsca, gdzie stał, Bosch nie mógł dostrzec twarzy, widział też tylko jedną ranę - przestrzelinę na prawej dłoni. Wiedział, że w raporcie z autopsji zostanie ona później opisana jako ”obronna”. Mężczyzna zasłonił się ...
Marcos31