Diehl William - Zabijaki.rtf

(2147 KB) Pobierz

William Diehl

ZABIJAKI

Przełożył Jerzy Łoziński

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Tytuł oryginału

HOOLIGANS

 

 

 

 

 

Książka ta dedykowana jest Wirginii,

miłości mojego życia;

Michaelowi Parverovi, za pomoc i przyjaźń,

których nie szczędził mi w najtrudniejszych chwilach,

i za Czerwia;

a także ojcu, który był najdelikatniejszym

i najbardziej kochającym człowiekiem,

jakiego kiedykolwiek spotkałem,

a zmarł, zanim skończyłem pisać.

 

 

 

 

 

 

PODZIĘKOWANIA

Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące oso­by: moja matka, Temple, Cathy, John i Kate, Bill, Melissa i Da­vid, Stan i Yvonne, Bobby Byrd, Carole Jakowitz, Marilyn Parver, Michael Rotschild, Billy Wallace, Frank Mazolla, Harrisonowie z Lookout Mountain, Mark Vaughn, Barbara Thomas, Jack i Jim, rodzina i przyjaciele. Im wszystkim wyrażam głęboką wdzięczność za to, że nieustannie dodawali mi otuchy i podtrzy­mywali mnie na duchu.

Proszę, by słowa podziękowania przyjęli też:

prawdziwy i niezawodny przyjaciel Don Smith, który zawsze wspomagał mnie dowcipem i mądrością;

wierny przyjaciel C.H. „Buddy” Harris z Departamentu Skar­bu za bezinteresowną pomoc i troskę o szczegóły, a także jego żona Joan i córka Robin;

dyrektor Charles F. Rinkevich, jego zastępca David McKinley. Kent Williams, Charles E. Nester, Morris Grodsky i inni pracownicy Federalnego Centrum Szkoleniowego Ochrony Pra­wa Departamentu Skarbu w Brunswicku w stanie Georgia za ich bezcenne porady fachowe;

George Gentry i wiele innych osób, które służyły w Wietnamie, za podzielenie się doświadczeniami i wrażeniami;

George, Bill, Bear, B.L. Nancy i Slavka, Sandy, Jim, Frankie i Jingle, Larry, Averett, Ted, Mike, Kurt, Richard, Ruth, Dayton, wszyscy przyjaciele i koledzy z niezapomnianego, wspaniałego Higdon's na St. Simons Island w Georgii, którzy ofiarowawszy mi swój czas, przyjaźń i doświadczenie, stali się pierwowzorami postaci;

mój wydawca Peter Gethers za niezwykle trafne uwagi, a także Susan, Audrey i reszta jego znakomitego personelu;

Marc Jaffe za niezłomną wiarę we mnie;

Irena Webb, najczarowniejsza z kobiet;

i wreszcie - za stałą i drogocenną przyjaźń - Owen Laster, dżentelmen w każdym calu bez względu na okoliczności.

 

 

 

 

 

 

Ryba ufa wodzie,

ale w wodzie także się ją gotuje.

Przysłowie hawajskie

PRZEDMOWA

DUNETOWN

Dunetown to miasto założone przez Rewolucjonistów, ukształ­towane przez szubrawców i konfederatów, a swój szlif zawdzię­czające wykwintnym damom.

Dunetown to swoisty urok i leniwy wdzięk, bulwary wysadza­ne azaliami i promenady nadrzeczne, parki i wąskie zaułki; to miasto skwerów, balkonów i balustrad, żaluzji i okien na podda­szach, połyskujących piernikowo portyków, wieżyczek i kopułek; deptaków z kostki, żwiru i muszelek; nadmorskie miasto o masywnych murach i wyboistych ulicach, z domami o wielkich okiennicach na solidnych zawiasach i krętych schodach z żeliw­nymi poręczami; miasto przyciśnięte do rzeki, po której suną statki, miasto, gdzie mewy pokrzykują na drozdy.

To miasto, którego puls zmienia się co kilkaset jardów równie subtelnie jak architektura; miasto siedemnastowiecznych budyn­ków szkolnych, kościołów i tawern; wentylatorów pod sufitami i okien Tiffany'ego, dwukondygnacyjnych atriów, niebieskich, okrągłych iluminatorów mansardowych, georgiańskich schodów i palladiańskich okiennic; miasto ogromnych, eleganckich rezy­dencji, pamiętających jeszcze czasy sprzed wojny secesyjnej, a ukrytych za zasłoną omszałych dębów i winorośli.

Dunetown to przechadzka po osiemnastym stuleciu; cała jego historia zapisana jest na nagrobkach cmentarnych:

TUTAJ SPOCZYWA JENIFER GOLDSMITH

KOCHAJĄCA MAŁŻONKA JEREMYEGO

ZABRANA W ROKU PAŃSKIM 1744

PRZEZ ZARAZĘ. KTÓRA ZABIŁA TAK WIELU LUDZI W TEJ OKOLICY

JAMES OLIVER

PRĘDKI JĘZYK I GORĄCA GŁOWA

ZGINĄŁ W 22 ROKU ŻYCIA

W POJEDYNKU Z POR. CHARLESEM MORAYEM,

KTÓRY MIAŁ SZYBSZĄ RĘKĘ I CELNIEJSZE OKO

To byli przodkowie. Ich potomkowie zawładnęli miastem, stali się panami królestwa i narzucili Dunetown archaiczną, nie­zmienną hierarchię społeczną; jej symbolem jest Dune Club, gdzie wstęp ma jedynie elita tych, których pieniądze są najstarsze, korzenie najgłębsze i którzy od ponad stulecia chronią tę hierar­chię przed erozją czasu.

Bieg historii ominął przeto Dunetown, pozostawiając nie­tknięty skarb: osiemnastowieczną oazę, której legenda pełna jest opowieści o duchach, wojnach, potyczkach, skarbach ukrytych na skalistych atlantyckich wybrzeżach. Jej mieszkańcy jak wys­piarze dumni są ze swej tradycji i niezależności, ich linie gene­alogiczne prowadzą do irlandzkich węglarzy, hiszpańskich najem­ników, na Haiti, Jamajkę i do rezerwatów Czirokezów.

Zatoki, mokradła i rzeki okalają miasto rozłożone na wyspach: Alee, Skidaway, Thunderhead, Buccaneer, Oceanby, Sea Oat i pełnej smutku, przypominającej Wielkiego Gatsby'ego, Isle of Sighs, gdzie skupiło się bogactwo i gdzie pomiędzy starodawny­mi domostwami, jaśniejącymi na tle morza, mógłby ktoś dojrzeć samotną i zagubioną Jay Gatz, jak poprzez wodę wpatruje się w płonące uparcie światełko na falochronie Daisy.

Kiedy się wsłuchasz,

Przeszłość jest wszędzie,

nie wiatr to bowiem słychać,

Lecz cichy szept ducha

Niegdysiejszych lat.

To, co w Dunetown jest rzeczywistością, dla reszty świata jest historią.

Przechadzka po Dunetown

Wstęp

J. THOMPSON, 1972

PROLOG

NIEDZIELA O ZMIERZCHU

Na godzinę przed zachodem słońca kapitan małego trawlera z czteroosobową załogą, który szedł północnym kursem, osiem dni wcześniej wypłynąwszy z Cumana w Wenezueli, dostrzegł czerwone światło alarmowe na maszcie łodzi żaglowej. Kiedy zobaczył je po raz pierwszy, mogło być oddalone o jakąś milę. W tym momencie trawler znajdował się w odległości dziesięciu mil od brzegu i trzydziestu pięciu na północny wschód od Fernandiny na Florydzie. Przez następne pół godziny, podczas gdy jego zardzewiała krypa zbliżała się do jachtu, kapitan uparcie wpatry­wał się w światełko.

Zanim słońce zgasło całkowicie, zbliżyli się na tyle, że widzie­li już wyraźnie w szarym świetle zmierzchu kosztowną zabawkę bogacza unoszącą się martwo na wodzie. Ogromną, czterdzieści stóp żagla, z jednym tylko człowiekiem na pokładzie. Mężczyzna zerwał z siebie koszulę i powiewał nią nad głową.

Kapitan, ogorzały, czterdziestoletni marynarz z kilkudnio­wym zarostem na twarzy, potarł brodę zatłuszczoną dłonią. Dwaj członkowie załogi z umiarkowanym zainteresowaniem przypa­trywali się coraz bliższemu jachtowi. Czarnoskóry zastępca kapi­tana, z twarzą znaczoną blizną ciągnącą się od kącika ust do ucha, zmrużył oczy, wpatrując się w mrok, a potem poradził szefowi, by nie przejmował się losem napotkanej łodzi.

- Pieprz ich, bracie. Nie mamy czasu chrzanić się z jakimś niewydarzonym żeglarzyną - powiedział cicho.

Kapitan zbyt długo jednak pływał po morzu, by mógł zostawić bez

pomocy kogoś w potrzebie. Poza tym półnagi mężczyzna był najwyraźniej bogaczem; marny, niedzielny żeglarz, który zaufał nadmiernie swym umiejętnościom, a teraz zapewne umierał z przerażenia.

-              Żadnych pukawek - rzucił cicho po hiszpańsku. - Stójcie spokojnie, zobaczymy, o co im chodzi. Jeśli nie mają paliwa, możemy pomóc tym gringo.

Włączył potężny reflektor i snop światła omiótł jacht od dziobu po ster. Po chwili byli na tyle blisko, że mógł rzucić linę mężczyźnie na pokładzie.

-              Habla español? - zawołał kapitan.

-              No - padła odpowiedź.

-              Co wasz problem? - zapytał kapitan łamaną angielszczy­zną.

-              Wiatr siadł. - Żeglarz wskazał na oklapły żagiel. - I nie mam paliwa. Możecie dać mi trochę?

-              Damy wam ropy do Saint Simon Island. - Kapitan wskazał kierunek. - Piętnaście, może dwadzieścia mil na północny zachód.

-              Dzięki, serdeczne dzięki. Muchas gracias, señor. - Męż­czyzna skłonił się, przykładając rękę do piersi.

Kapitan polecił jednemu ze swych ludzi, by przeniósł na jacht kanister z ropą. Mężczyzna zniknął pod pokładem, a po kilku minutach pojawił się znowu, niosąc dziesięciogalonowy pojemnik. Wraz z drugim członkiem załogi trawlera przeszli na żaglówkę.

Kapitan i zastępca odprowadzili ich wzrokiem.

-              Coś mi się tu nie podoba - mruknął Murzyn.

-              Spokojnie.

Zanim tamci dwaj dotarli do luku rufowego, drzwiczki kabiny rozwarły się nagle i na pokład wyskoczył inny mężczyzna z pi­stoletem maszynowym w rękach. Zastępca kapitana zaklął i sięg­nął do pasa po rewolwer, ale zbyt późno. Seria omiotła pokład i mostek trawlera.

Bdddddddddddt...

Bdddddddddddt...

Osłona kabiny kapitańskiej prysła nagle i odłamki szkła roz­sypały się po całym pokładzie. Kule rozerwały pierś kapitana, a ich impet cisnął go przez drzwi do wnętrza kabiny, gdzie runął na plecy. Stopy kilka razy zadrgały gwałtownie, zanim skonał.

Druga seria poszatkowała zastępcę, kiedy szamotał się ze swoją trzydziestką ósemką. Kule poderwały go w powietrze, obróciły dookoła i cisnęły kilka metrów dalej. Padł jak pusty worek, twarzą do pokładu, z odstrzeloną połową głowy.

Dwaj pozostali członkowie załogi, którzy osiem dni temu zamustrowali się na trawlera, zwrócili dzikie z przerażenia oczy na strzelającego. Jednego z nich mężczyzna bez koszuli ugodził nożem myśliwskim w pierś, nieszczęśnik upadł na ster, mamro­cząc coś niewyraźnie. Drugi, któremu facet z pistoletem maszy­nowym strzelił w pierś, wypuścił kanister z ręki i przeleciawszy nad relingiem, runął do morza.

Półnagi mężczyzna wyszarpnął nóż, otarł go o spodnie swej ofiary i zepchnął ciało do wody.

Wszystko trwało raptem trzydzieści sekund.

Zaczęli szybko przeszukiwać trawler. Po półgodzinie wysiłek ich został nagrodzony. Przenieśli trzy małe, ciężkie torby na jacht, ciała kapitana i jego zastępcy cisnęli do morza, pokład oblali benzyną i podpalili.

Mężczyzna bez koszuli zapuścił silnik i spiesznie oddalił się od płonącego statku; unieruchomiwszy ster, powrócił do swego towarzysza i obaj uważnie obejrzeli zdobycz.

-              Jak ci się to podoba? - spytał mężczyzna bez koszuli, nachylając się nad jedną z toreb.

-              Cudowne - powiedział drugi. Cofnął się o krok, wyjął zza pasa magnum .357 i przysunął się do swego towarzysza.

-              Przykro mi - wycedził. Trzymając lufę w odległości niemal cala od głowy tamtego, nacisnął spust. Huknął strzał, pocisk rozerwał tył czaszki i ciało półnagiego mężczyzny runęło na barierkę. Zabójca chciał je złapać, ale wysunęło mu się bokiem, na chwilę zatrzymało w linach żagla, a potem zwaliło do wody.

- Kurwa mać! - krzyknął zabójca, raz jeszcze daremnie usiłując pochwycić wymykające się zwłoki. Ciało podskoczyło na wodzie jak spławik wędki, a potem pogrążyło się w toni.

Mężczyzna rzucił się do steru, włączył pełne obroty i gwał­townie zawrócił łódź. Krążył tak jeszcze przez dziesięć minut, mając nadzieję, że dostrzeże w wodzie ciało, po czym wreszcie dał za wygraną.

Był już w odległości mili lub dalej od płonącego trawlera, gdy eksplodowała benzyna, a pulsująca kula ognista przez chwilę lub dwie rywalizowała ze wschodzącym słońcem.

Mężczyzna co jakiś czas oglądał się na smugę dymu, która stawała się coraz bledsza, aż w końcu znikła.

1. RAZ, DWA, TRZY

Powrót do Dunetown był gorszy niż wyjazd do Wietnamu. Nie wiedziałem, jak to jest w Namie, dobrze wiedziałem, co czeka mnie w Dunetown.

Kiedy samolot zaczął podchodzić do lądowania, opadły mnie wspomnienia i znów przed oczyma stanęły mi jak żywe miejsca, o których przez całe lata starałem się zapomnieć, powrócił czas ostatniego w mym życiu promiennego lata. Potem wszystko spowiły kolory jesieni, kolory przemijania. Barwy śmierci.

Barwy Wietnamu.

Brązowe, błotniste rzeki. Ciemnozielone torby na zwłoki. Ciemne zgliszcza po drzewach i wioskach. Szare twarze z białymi oczyma, czekające na zgrzyt zamka błyskawicznego i powiezie­nie przez morze, by mogły spocząć w brunatnej ziemi.

Takimi odcieniami pokryło się moje życie od tamtego lata. Był to rok 1963.

Dawno, dawno temu.

Przez dwadzieścia lat starałem się zaleczyć blizny pozosta­wione przez ten rok. Nagle uderzyło to we mnie jak sztylet i raz jeszcze osaczyły mnie dawne imiona i dawne twarze. Chief. Titan. Wally Butts i Vince Dooley. Teddy.

Doe.

Czas stępił ostrze, pokrył piaskiem krawędzie, ale ból stał się przez to jeszcze dotkliwszy. Doe Findley była ostatnią z fantazji, jakie sobie pozostawiłem. Przegnałem wszystkie inne marzenia, tego jednak trzymałem się kurczowo, broniłem go, pieściłem, szukałem w nim schronienia, ciągle nie pozwalałem go sobie wydrzeć.

Mały samolot leciał nisko nad moczarami w gęstym deszczu. Patrzyłem przez owalne okienko, zalewane strugami wody, i szu­kałem jakiegoś znaku, który pozwoliłby mi odnaleźć się w czasie i w przestrzeni. Oczekiwałem znajomej budy o płaskim dachu, która służyła jako dworzec lotniczy, z automatem do kawy i kil­kunastoma krzesłami w czymś, co nazywano żartobliwie pocze­kalni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin