JOANNA CHMIELEWSKA - Autobiografia - 05 - Wtórna młodość.pdf

(1207 KB) Pobierz
Autobiografia tom 5
447715735.001.png
Kadłub przywiędły,
ale dusza młoda
No dobrze, a czyja się nie mogę pomylić? Errare humonum est , a kobieta to podobno
też człowiek. Przez cholerną „Marię” Malczewskiego wyrwałam sobie z głowy resztki
włosów, bo dopiero w wydanej książce przeczytałam, co mi się udało napisać.
Ogólnie biorąc, nie tylko pisuję, także czytam. Różne rzeczy. W chwili tworzenia
tamtego tekstu czytałam sobie akurat Orzeszkową, gdzie ustawicznie plątała się ta „Maria”,
może to było Nad Niemnem , „…czy Maria ciebie kocha, mój miły, mój złoty…” i tak dalej,
po czym bezmyślnie zamieniłam „Czaty” Mickiewicza na „Marię” Malczewskiego, za co ze
skruchą tłukę głową w podłogę. Ogłuszyłam nawet wydawnictwo.
Oczywistą jest bowiem rzeczą, iż „Z ogrodowej altany wojewoda zdyszany” to są
„Czaty”, a nie „Maria”, i kołysany na łonie brudny łeb żadnej Marii nie dotyczy. Dziwię się,
że jeszcze nikt nie zgłosił protestu, przystrojonego w słuszne okrzyki oburzenia.
Okropna, skandaliczna i kompromitująca pomyłka z „Marią” i „Czatami” znajduje się
w drugim tomie autobiografii, opiewającym moją pierwszą młodość. Między nami mówiąc, ta
cała prawda i ścisłość już mi nosem wyszły i marzę o bodaj odrobinie fikcji. Ja sama sobie
również nosem wyszłam i zaczynam żywić do siebie serdeczny wstręt oraz obrzydzenie.
Obawiam się, że osoby czytające również, ale im dobrze, bo przymusu czytania jeszcze u nas
nie ma.
Niemniej kilku sprostowań i uzupełnień bezwzględnie powinnam dokonać.
Pierwsze dotyczy czasów najdawniejszych. Ten drób mianowicie urżnął się wiśniami
ze spirytusu wcale nie u hrabiego Rościszewskiego, tylko u mojej prababci w Tończy.
Możliwe, że u hrabiego też, ale przy rym nie będę się upierać. Pierwotna informacja była
prawdziwa, a dopiero znacznie później rodzina pokręciła wydarzenia, mącąc mi w głowie.
Ponadto wyszła na jaw przyczyna nieobecności prababci przy stole, kiedy moja matka
i wujek Piotrek na wyścigi nabierali łyżką gorącego mleka. Otóż prababci nie bywało z
reguły. Nie pospolitowała się z własną rodziną, jadała oddzielnie w swoim pokoju i nie żadne
ordynarne byle co, tylko wymyślne smakołyki. Niewiele, ale za to bardzo dobre, co
zaświadczyła Maryśka, którą spotykał niekiedy zaszczyt towarzyszenia babci, bo dla Maryśki
moja prababcia była babcią, przy posiłku. Pozostałych dzieci i wnuków pilnował dziadek.
Możliwe, że po prababci odziedziczyłam niechęć do jadania w towarzystwie, do czego
przyznaję się bez oporów, a możliwe także, iż moje upodobanie do samotności w tych
okazjach pochodzi z okresu późniejszego i ma ścisły związek z upodobaniem do lektury.
Przez ładne parę lat, kiedy moje dzieci były jeszcze małe, poczytać książkę mogłam
wyłącznie przy jedzeniu. Jedyne prawo, jakiego mi nie odmawiano, to prawo do pożywienia,
jadać, nie było siły, od czasu do czasu musiałam, a trudno z widelcem i nożem w ręku
zamiatać podłogę, zabawiać dziecko, kreślić czy robić zakupy. Wykorzystywałam te chwile
na czytanie i nie będę ukrywać, że starałam się jeść w możliwie wolnym tempie. Po czym
weszło mi w nałóg i pozostało na zawsze.
Z okresu dzieciństwa pochodziło także jedno doświadczenie osobiste, które nie
wiadomo dlaczego pominęłam. A pewnie, że stanowi mało ważną drobnostkę, ale z jakichś
tajemniczych powodów pamiętam je doskonale do tej pory, więc może gdzieś, w jakieś
komórki, zapadło. Każda przyczyna daje jakiś skutek, ciekawe, co też mogła wywołać akurat
ta jedna…
Moja matka dbała o towarzystwo jedynaczki i postanowiła sama wybierać mi
przyjaciółki. Nie z każdym mogłam się bawić. Wskazała jedną dziewczynkę jako
odpowiednią, zgodziłam się na nią posłusznie, chociaż sama serca do niej nie miałam.
Dziewczynka była nieco starsza ode mnie. No i zaraz przy pierwszej zabawie wybór okazał
się nie najszczęśliwszy, owa dziewczynka bowiem rąbnęła młotkiem w plecy drugą, młodszą,
chcąc na niej wymusić posłuch i karząc za grymasy. Poczułam się wstrząśnięta, bo nie
przywykłam do przemocy fizycznej, i oceniłam czyn jako szczyt niegrzeczności. Popędziłam
do matki zwierzyć się z przeżycia, rezultat zaś był taki, że moja matka porzuciła wszelką myśl
o dobieraniu mi przyjaciółek i koleżanek i nie wtrącała się do nich aktywnie już nigdy więcej.
Najwyżej wypowiadała swoją opinię tak jakby w przestrzeń.
Zaniedbałam także Tomirę. Teresa poślubiła Tadeusza, kiedy miałam osiem lat,
rodziny poznały się wzajemnie. Tadeusz miał starszą siostrę, ta siostra zaś dwie córki, Zosię i
Tonie. Różnica wieku między nimi wynosiła trzynaście lat, Zosia była starsza. Czteroletnia
wówczas Tomira odznaczyła się osobliwością, do dziś przez wszystkich zapamiętaną.
Mieszkali na Żoliborzu, byłyśmy tam z wizytą obie, Teresa i ja. Tomira bawiła się w
ogródku w jakiś bardzo ruchliwy sposób, starsza od niej o pięć lat, nie brałam w zabawie
udziału, siedziałam na ławce, Teresa chyba obok, był tam ktoś jeszcze. Tomira porzuciła
nagle zabawę i podeszła do nas.
- Zmęczyłam się - oznajmiła w tonie zwierzenia. - Muszę pobiegać.
I rzeczywiście zaczęła biegać z jednego końca ogródka w drugi.
Niezwykłość tego rodzaju wypoczynku dotarła do mnie i niejeden raz później, kiedy
ktoś mówił, że się zmęczył, odpowiadałam pod nosem:
- I co, musisz pobiegać?
Nic dziwnego, że uważano mnie za jednostkę o umyśle niekoniecznie
zrównoważonym.
Z dzieciństwa pochodzi także pogląd na rogi. Nie jelenie albo krowie, tylko ulic,
innymi słowy skrzyżowania, tym mianem określane. Nic gorszego, niż sterczeć na rogu ulicy,
dno upadku, szczególnie w towarzystwie chłopaka. Przekonanie o niestosowności takiego
postępowania zakorzeniło się we mnie tak dokładnie, że przez całe dzieciństwo i wczesną
młodość miałam same kłopoty. Wracałam, na przykład, ze szkoły, chłopak, zwyczajny kolega
z klasy, szedł ze mną, bo mieszkał w pobliżu, na ostatnim rogu rozchodziliśmy się w dwie
różne strony. Rozmawiałam z nim po drodze, oczywiście, dlaczego nie, zazwyczaj o
sprawach szkolnych, i na tym ostatnim rogu następowało nieszczęście. Trudno urwać
pogawędkę w pół słowa, wymienialiśmy ostatnie zdania stojąc na rogu i ziemia gryzła mnie w
zelówki. Cierpłam w sobie. Łypałam nerwowo okiem, czy mnie nikt nie widzi, traciłam wątek
rozmowy, wylatywała mi z pamięci tabliczka mnożenia, chłopak nie mógł zrozumieć, co mi
się nagle stało i dlaczego zaczynałam się tak okropnie śpieszyć. Reasumując, róg padał mi na
mózg i trwało to całe lata.
To się nazywało, że byłam dobrze wychowana.
Wymagania miałam również. Znacznie później wstępne kroki podrywcze rozpoczął
obcy młodzieniec w ogonku do kina. Sposoby zdobywania biletów w powojennych czasach
już opisałam i nie będę ich powtarzać, ale wszyscy widzą, że znajomości nawiązywało się
przy tych okazjach łatwo. Chłopak mi się nawet spodobał, prawie gotowa byłam zrezygnować
ze sztywnego oporu, bilety kupowaliśmy równocześnie i na widowni siedział obok mnie, na
ekranie szła kronika, pokazywali żaglówki na jeziorze i chłopak skomentował widok.
- To przyjemność tak pływać - rzekł. - Pogoda i taki wiater…
No i tym wiaterem wykończył się z miejsca. Po skończeniu seansu postarałam się
czym prędzej zniknąć mu z oczu, mógł sobie być najpiękniejszy na świecie, ale własnym
językiem mówić nie umiał. Odpadał w przedbiegach.
Cofnę się jeszcze do chwil dzieciństwa, bo przeoczyłam także utwór literacki.
Napisałam go pod koniec wojny, a zaczynał się następującymi słowami:
„Umarłam i ku własnemu zdumieniu poszłam prosto do nieba”.
Zacytować dalszego ciągu nie zdołam, bo oryginał zginął mi już dawno i posiadam
tylko przeróbkę, ale pamiętam treść. Poszłam do tego nieba, razem za mną zaś znalazło się
tam mnóstwo ludzi, tak samo zdumionych. Tryb życia w niebiosach od razu okazał się
ustabilizowany, każdy dzionek zaczynał się o szóstej rano, w charakterze budzika występował
przeraźliwy jazgot rajskich ptaków, odbywała się zbiorowa modlitwa i śniadanko. Na
śniadanko podawano kaszkę mannę bez soli. Potem było nabożeństwo, a po nabożeństwie
wszyscy gromadzili się w celu śpiewania nabożnych pieśni, anioł pilnował porządku i
dyrygował chórem. Po pieśniach następował obiad, którego menu nie ulegało zmianie, dzień
Zgłoś jeśli naruszono regulamin