R. A. Salvatore
Leśne Zacisze
(The Woods Out Back)
– Zostałeś schwytany w sposób czysty, zgodnie z twoimi własnymi zasadami – powiedział niewzruszonym tonem Kelsey. Jego przenikliwe oczy o złotym odcieniu, bezustannie mieniące się niczym tak ukochane przez niego gwiazdy, świdrowały mniejszą istotę, nie dając żadnej szansy na kompromis.
– Może przyszedł czas, by zmienić zasady – mruknął pod nosem leprechaun Mickey.
Złote oczy Kelseya, o takim samym odcieniu jak jego swobodnie opadające włosy, zmrużyły się niebezpiecznie, a wąskie brwi ułożyły się w literę „V” nad drobnym, lecz ostro zarysowanym nosem.
Mickey zganił się w myśli. Mógł sobie tak mamrotać wśród tych ważniaków ludzi, lecz, jak ponownie sobie przypomniał, nigdy nie powinno się lekceważyć ostrości słuchu elfa. Leprechaun rozejrzał się po otwartej łące, szukając drogi ucieczki. Wiedział, że to próżny wysiłek. Nie mógł żywić żadnej nadziei, że zdoła przegonić elfa, który był od niego niemal dwukrotnie wyższy, a najbliższa osłona była całe sto metrów dalej.
Niezbyt obiecujące położenie.
Zawsze gotów do improwizacji Mickey postanowił się targować. Była to druga z kolei spośród ulubionych rozrywek, którym leprachaunowie oddawali się w wolnych chwilach (pierwszą było wykorzystywanie iluzji do oszukiwania ścigających ich ludzi, aby ci rozbijali sobie twarze o drzewa).
– One są pradawne – starał się wyjaśnić leprechaun. – Zasady chwytania stworzone dla ludzi i chciwego ludu. To miała być gra, no wiesz – Mickey kopnął swoim butem o zakręconym nosku w trzonek grzyba, zaś gdy kończył ową myśl, w jego głosie brzmiała niewątpliwa nuta sarkazmu. – Elfy nie były przewidziane w pościgu, ponieważ są honorowym ludem, a ich serca nie pożądają garnca ze złotem. Przynajmniej tyle powiedziano mi o elfach.
– Nie pożądam twojego bezcennego garnca – przypomniał mu Kelsey. – Chodzi mi tylko o małe zadanie. – Nie takie małe.
– Wolałbyś, żebym zabrał twoje złoto? – ostrzegł Kelsey. – To jest zwyczajowa zapłata za schwytanie.
Mickey zacisnął zęby, po czym wsunął ogromną (zważywszy na jego wzrost) fajkę do ust. Nie mógł się spierać. Kelsey schwytał go w czysty sposób. Mimo to Mickey zastanawiał się nad uczciwością pościgu. Zasady chwytania istotnie były pradawne oraz dokładnie określone, napisał je sam mały lud, zdecydowanie na korzyść leprechaunów. Największa przewaga, jaką leprechaunowie mieli w wymykaniu się ludziom, leżała jednak w ich niezwykłej zdolności tworzenia iluzji. Napotykasz Kelseya elfa i przewaga znika. Nikt w krainie Faerie, żaden z krasnoludów z Dvergamal, ani nawet spośród wielkich smoków, nie mógł przenikać wzrokiem iluzji, oddzielać rzeczywistości od sztucznych tworów, tak dobrze jak elfy.
– Nie takie małe, jak już powiedziałem – powtórzył Mickey. – Chcesz znaleźć kogoś, na kogo będą pasować buty Cedrica. Nikt, kogo widziałem w Dilnamarze, nie nadawałby się do takiego zadania! Ten człowiek był gigantem...
Kelsey wzruszył ramionami, a jego spokój zdusił w zarodku narastającą w Mickeyu chęć do kłótni. Ludzie w Faerie rzeczywiście stracili na swej liczebności i perspektywy odnalezienia mężczyzny, na którego pasowałaby pradawna zbroja noszona kiedyś przez króla Cedrica Donigartena, nie były pomyślne. Kelsey oczywiście o tym wiedział. Gdyby było inaczej, po cóż traciłby czas na chwytanie Mickeya?
– Będę musiał się rozejrzeć – powiedział grobowo Mickey.
– Jesteś najsprytniejszy spośród swoich – odpowiedział Kelsey wcale nie protekcjonalnym tonem. – Nie wątpię, że znajdziesz sposób. Niech więc faerie, które tak dobrze znasz, wykonają swój taniec. Z pewnością są winne Mickeyowi McMickeyowi jedną czy dwie przysługi.
Mickey pociągnął mocno ze swojej fajki. Taniec faerie! Kelsey naprawdę oczekiwał od niego, że się rozejrzy, że znajdzie kogoś z przeciwnej strony, z Prawdziwej Ziemi.
– Na moim garncu ze złotem zrobiłbyś lepszy interes – mruknął leprechaun.
– A więc daj mi go – odpowiedział uśmiechając się Kelsey, rozpoznając blef. – A ja wykorzystam złoto, by z innego źródła zakupić to, czego potrzebuję.
Mickey przygryzł fajkę zębami, pragnąc umieścić swój zakrzywiony but w zadowolonej twarzy elfa. Kelsey z równą łatwością rozpoznał blef, jak przenikał wzrokiem iluzje Mickeya podczas krętego pościgu. Żaden leprechaun nie oddałby dobrowolnie swojego garnca ze złotem, jeśli nie miałby szansy na to, że wykradnie go z powrotem. Chyba, że jego życie wisiałoby na włosku. Mimo zaś wszelkich niedogodności, jakie spowodował mu Kelsey, Mickey wiedział, że elf nie zraniłby go.
– Niełatwe zadanie – powiedział znowu leprechaun.
– Gdyby zadanie było łatwe, wziąłbym na siebie związane z nim kłopoty – odpowiedział pewnym głosem Kelsey, choć błysk w jednym z jego złotych oczu oznaczał, że kończyła mu się cierpliwość.
– Wziąłeś na siebie kłopoty związane ze schwytaniem mnie – powiedział kpiąco Mickey.
– Nie takie znowu wielkie – zapewnił go Kelsey. Mickey cofnął się i znów zaczął rozważać możliwości ucieczki przez łąkę. Kelsey rzucał każdą swoją sugestię nie zostawiając miejsca na sprzeciw ani na targowanie się. Mierząc według zasad leprechaunów, Kelsey nie grał uczciwie.
– A więc przyjmiesz moją ofertę – rzekł Kelsey. – Albo tu i teraz dasz mi swój garniec ze złotem.
Przerwał na kilka chwil, aby dać Mickeyowi szansę na wydobycie garnca, czego leprechaun oczywiście nie zrobił.
– Doskonale – kontynuował elf. – A więc znasz zasady naszej umowy. Kiedy mogę się spodziewać człowieka?
Mickey znów kopnął swymi zakręconymi butami i przesunął się, aby zająć miejsce na ogromnym grzybie.
– Z pewnością to piękny dzień – powiedział i nawet w najmniejszym stopniu nie przesadzał. Wiatr był chłodny, lecz nie ostry i niósł ze sobą tysiąc wiosennych zapachów, aromat budzących się kwiatów i wzrastającej trawy.
– Uważam, że zbyt piękny, by rozmawiać o interesach – zauważył Mickey.
– Kiedy? – znów spytał Kelsey, nie dając się sprowadzić na boczny tor.
– Cały lud Dilnamarry bawi się, gdy my tu siedzimy, spierając się...
– Mickeyu McMickey! – oznajmił Kelsey. – Zostałeś schwytany, złapany, pokonany w czasie pościgu. W tej kwestii nie ma się o co spierać. Jesteś więc wobec tego ze mną związany. Nie rozmawiamy o interesach, my... ja ustalam warunki twojej wolności.
– Z pewnością twój język jest równie ostry jak słuch – wymamrotał cicho Mickey.
Kelsey usłyszał oczywiście każde słowo, lecz nawet nie zmarszczył brwi. Ze zrezygnowanego tonu głosu Mickeya wnioskował, że leprechaun już się całkowicie poddał.
– Kiedy? – spytał trzeci raz.
– Nie mogę być pewien – odpowiedział Mickey. – Polecę moim przyjaciołom, by zaczęli nad tym pracować.
Kelsey ukłonił się nisko.
– A więc ciesz się swoim pięknym dniem – powiedział, odwracając się.
Pomimo całego swojego lamentowania, Mickey nie był aż tak niezadowolony z biegu wydarzeń. Jego duma została zraniona – każdy szanujący się leprechaun byłby zawstydzony po schwytaniu – lecz w końcu Kelsey był elfem, a z tego powodu pościg nie był w pełni uczciwy. Poza tym, Mickey wciąż miał swój drogocenny garniec ze złotem, a prośba Kelseya nie była niewyobrażalnie trudna i zostawiała Mickeyowi dużo miejsca na własną interpretację.
Mickey myślał o zadaniu, siedząc na grzybie, a jego nogi, skrzyżowane w kostkach, dyndały swobodnie i dochodził do wniosku, iż owo zadanie, jak wszystko inne w życiu leprechauna, może okazać się niezłą zabawą.
* * *
– To nie może być – oznajmiła czarodziejka, odsuwając się od swej zwierciadlanej sadzawki i zarzucając długie, kręte i niewyobrażalnie gęste włosy z powrotem na delikatne ramiona.
– Co widzieć moja Pani? – spytał chrapliwie goblin. Ceridwen odwróciła się do niego gwałtownie i goblin zdał sobie sprawę, że nie pozwolono mu się odezwać. Pochylił się w przepraszającym ukłonie, opadł na podłogę i skulił się na ziemi przed piękną czarodziejką, skamlając i żałośnie całując jej stopę.
– Wstawaj, Geek! – rozkazała, a goblin nadstawił uszy. – W krainie pojawiły się problemy – ciągnęła Ceridwen, a w jej głosie brzmiała szczera troska. – Kelsenellenelvial Gil-Ravadry podjął swoje życiowe zadanie – chce przekuć złamaną włócznię.
Twarz goblina wykrzywiła się.
– Nie chcemy, żeby ludzie z Dilnamarry myśleli o zmarłych królach i dawnych bohaterach – wyjaśniła Ceridwen. – Mają kierować myśli na swoją żałosną egzystencję, na swoją mękę i mozolne uprawianie błota, na najświeższą chorobę, która pustoszy ich ziemie i utrzymuje ich słabymi.
Słabymi i skamlającymi – dodała Ceridwen, a jej jasnobłękitne oczy, tak kontrastujące z kruczoczarnymi włosami, zalśniły niczym błyskawice. Stała się nagle wysoka i przerażająca, a Geek skulił się znów na podłodze. Ceridwen uspokoiła się jednak natychmiast i ponownie wydawała się być cichą, piękną kobietą. – Podobnie jak ty, drogi Geeku – powiedziała delikatnym głosem. – Słabymi, skamlającymi i pod kontrolą Kinnemore’a, mojego marionetkowego króla.
– Czy my zabijać elfa? – spytał z nadzieją Geek. – Goblin tak lubił zabijać!
– To nie jest takie proste – odpowiedziała Ceridwen. – Nie mam zamiaru wzbudzać gniewu Tylwyth Teg – drgnęła wypowiadając te słowa. Nie można lekceważyć Tylwyth Teg, elfów z Faerie. Troska Ceridwen jednak szybko uleciała, zastąpiona wyrażającym pewność siebie uśmiechem. – Są jednak inne, subtelniejsze sposoby – mruknęła czarodziejka, bardziej do siebie niż do skulonego goblina.
Uśmiech Ceridwen tylko się poszerzył, gdy pomyślała jak wielu plugawych sprzymierzeńców, jak wiele mrocznych stworzeń z mglistych nocy Faerie, może wezwać.
Rozdrabniarka ...
macboguc