Lee Mary Soon - Dzień przed.doc

(44 KB) Pobierz
LEE AMARY SOON

LEE AMARY SOON

Dzień przed

 

(The Day Before They Came)

 

Z "NF" 7/99

 

 

Ostatniego ranka przed przybyciem Obcych Molly Harris szykowała synowi do szkoły drugie śniadanie. Ponieważ był to piątek, Justin miał osobiście stawić się w szkole na zajęciach z interakcji społecznych. Molly włożyła mu do pudełka sporą garść czereśni; nawet sztucznie hodowane czereśnie były dla niej stanowczo zbyt drogie, chciała jednak, żeby jej syn miał jakiś smakołyk, którym mógłby podzielić się z kolegami.

Zdawała sobie sprawę, że prawie wszystkie młode matki ogromnie się niepokoją, kiedy ich pociechy muszą iść do szkoły, zamartwiając się, że dzieci wrócą do domu posiniaczone, z zadrapaniami albo katarem. Kiedy jednak Justin przyszedł na świat, Molly miała już 53 lata i doskonale pamiętała czasy, gdy przemoc w szkole oznaczała noże sprężynowe i broń palną. Nie zdążyła również zapomnieć przyspieszonego bicia serca podczas cotygodniowych próbnych alarmów bombowych.

Tak więc, zamiast martwić się o Justina w piątki, Molly martwiła się o niego w poniedziałki, wtorki, środy i czwartki. Często zaglądała do jego pokoju i choćby chłopiec, z wystawionym dla lepszej koncentracji językiem, wydawał się nie wiadomo jak bardzo zaabsorbowany rozwiązywaniem jakiegoś problemu, wciąż nie była do końca przekonana, czy dziecko powinno spędzać całe dnie podłączone do sieci.

W pokoju Justina wybuchła potworna kakofonia wrzasków, wycia, pisków, ryków i kwiczenia. Molly pospiesznie zasłoniła uszy rękami; rok temu, na szóste urodziny, kupiła synowi budzik "Arka Noego".

Hałas ucichł na chwilę, lecz Molly nie dała się nabrać: z rękami przy uszach zaczekała, aż budzik odezwał się ponownie trąbieniem stu rozjuszonych słoni, po czym wytarła ręce w fartuch i sięgnęła po słoik z masłem orzechowym.

Z łazienki dobiegły odgłosy pospiesznej chlapaniny, a zaraz potem rozległ się tupot bosych stóp i dwa śniade ramiona - cokolwiek lepiące się, mimo odwiedzin w łazience - objęły ją w talii.

- Dzień dobry, mamo.

- Dzień dobry, Justin.

Widziała tylko zmierzwione czarne włosy na głowie syna, przyciśniętej mocno do jej brzucha.

- Jutro są moje urodziny.

- Naprawdę? Nie wierzę.

Justin uwolnił ją z objęć, cofnął się o krok i przewrócił oczami.

- Właśnie, że wierzysz! Wierzysz, wierzysz!

- Wierzę - przyznała mu rację Molly. Żałowała, że nie przytulił się na dłużej. - Jutro są twoje urodziny i idziemy do wodnego wesołego miasteczka, ale dzisiaj musisz pójść do szkoły.

- Aha.

Justin chwycił w obie ręce karton i nalał mleko do talerza z płatkami owsianymi. Pięć minut później, już po śniadaniu, zbiegł przed nią po schodach i wypadł na ganek.

Szkolny autobus przyjechał trochę wcześniej niż zwykle. Jeszcze jeden mocny uścisk i Justin wgramolił się do środka.

 

Ostatniego popołudnia przed przybyciem Obcych Molly wybrała się na urodzinowe zakupy. Za pieniądze z podatków miasto wybudowało szklane dachy nad ulicami w centrum. Co prawda, Molly nie miała nic przeciwko takiej ochronie przed szkodliwym promieniowaniem ultrafioletowym, ale, mimo działających bezustannie wentylatorów, powietrze wydawało jej się lekko stęchłe, a przefiltrowane światło słoneczne było jakby trochę uboższe.

Przez pół godziny wybierała kąpielówki dla Justina. Wahała się między tymi w zwinne pingwiny a tymi w zwyczajne granatowe i żółte pasy. Pół roku wcześniej bez wahania sięgnęłaby po pingwinki, teraz jednak należało się liczyć z możliwością, że Justin uzna je za zbyt dziecinne. Usiłowała sobie przypomnieć, jakie kąpielówki miał na sobie Adam, najlepszy przyjaciel jej syna, kiedy po raz ostatni zabrała obu do wodnego wesołego miasteczka. Wydawało jej się, że całkiem zwyczajne. Ostatecznie zapłaciła za kąpielówki w granatowe i żółte pasy, choć bardziej podobały jej się pingwiny.

Za drzwiami sklepu panowała identyczna temperatura jak wewnątrz: letnie optimum, ciepło, ale nie za gorąco. W głębi duszy Molly marzyła o tym, żeby nastąpiła jakaś niegroźna awaria systemu i żeby na godzinę lub dwie miasto ogarnęła fala autentycznego upału. Przystanęła na chwilę, ponieważ nagle wróciły wspomnienia z plażowych zabaw podczas dawno minionych wakacji. Słońce spiekło jej wtedy kark, twarz paliła od uderzeń niesionych wiatrem ziarenek piasku, a mimo to wszystko było błyszczące i wspaniałe, powietrze zaś zdawało się pulsować czystą radością, którą łapczywie chwytała ustami.

Ocknęła się, wzruszyła ramionami i ruszyła dalej. Z przyjemnością zabrałaby Justina na prawdziwą plażę, ale nawet nie miała co o tym marzyć.

Skręciła w stronę sklepu ze Sztucznymi Inteligencjami. Justin marzył o butach z SI, ale wspomniał o tym tylko jeden jedyny raz, chociaż takie buty miały już prawie wszystkie dzieci w jego klasie. Kiedy Molly powiedziała mu, że są za drogie, przygryzł wargę i już więcej nie wrócił do tego tematu. W związku z tym przed dwoma miesiącami Molly zrezygnowała z abonamentu telewizji interaktywnej, dzięki czemu (przynajmniej miała taką nadzieję) zdołała odłożyć tyle, by kupić Justinowi wymarzone buty.

Zaraz po wejściu do sklepu z SI, Molly zamrugała raptownie. Podłoga, ściany i sufit były smoliście czarne, drogę wskazywały różnobarwne hologramy. Ostrożnie dała krok naprzód.

- Czym mogę służyć?

Tuż przed nią pojawił się mechaniczny sprzedawca w kształcie ogromnej gąsienicy. Przednia część jego długiego srebrzystego ciała uniosła się na taką wysokość, że głowa znalazła się na wysokości jej brody.

- Szukam butów ze Sztuczną Inteligencją.

- Proszę za mną. - Sprzedawca ruszył jednym z korytarzy. Raz czy dwa odwrócił głowę, by sprawdzić, czy klientka podąża za nim, po czym zatrzymał się przy ogromnym regale z obuwiem. - Najpierw proszę wybrać fason, a ja zademonstruję naszą ofertę osobowości.

Molly skinęła głową, starając się zachowywać tak, jakby wizyta w takim sklepie nie była dla niej nowością. Sandały i baletki, buty z łyżwami i buty do wspinaczki, buciki dziecięce i sportowe pantofle ciągnęły się niemal bez końca. Po dłuższym czasie wskazała pomarańczowe trampki.

- Ile te kosztują?

- Osiemdziesiąt dolarów bez oprogramowania. Czy ma pani jakieś konkretne życzenia co do osobowości SI?

- Nie. To prezent dla mojego syna. Jutro kończy sześć lat.

- Może więc zainteresuje panią pakiet edukacyjny?

Sprzedawca dotknął pierwszą parą odnóży niewielkiej klawiatury zainstalowanej przy regale. Niemal natychmiast lewy trampek podskoczył i zapytał:

- Ile jest dwa razy dwadzieścia sześć?

Molly milczała. Po chwili sprzedawca chrząknął znacząco, choć doskonale wiedziała, że nie ma gardła.

- Pięćdziesiąt dwa - powiedziała posłusznie.

- Doskonale! - pochwalił ją trampek. - Mądra dziewczynka!

Teraz do akcji przystąpił prawy:

- Dwa razy dwadzieścia sześć jest pięćdziesiąt dwa, a ile jest stanów w Ameryce?

- Pięćdziesiąt dwa - odparła Molly bez ponaglania, po czym odwróciła się do sprzedawcy: - Szczerze mówiąc, wolałabym coś bardziej zabawnego.

Odnóża znowu poruszyły się na klawiaturze.

- Stary niedźwiedź mocno śpi... - zaintonowały w duecie dwa pomarańczowe trampki.

Molly pokręciła głową.

- Nie, zdecydowanie nie to.

Kolejne propozycje także nie wzbudziły w niej entuzjazmu. Spodobał się jej dopiero program z policjantami i złodziejami, całkiem niedawno jednak przypadkowo usłyszała, jak Justin i Adam rozprawiają o tym, że zabawa w stróżów prawa i przestępców zupełnie wyszła z mody. Ostatecznie zdecydowała się na program pozbawiony wszelkich sztuczek: oba trampki po prostu rozmawiały ze sobą, jakby były dziećmi - lewy, Bertie, sprawiał wrażenie dość przedsiębiorczego, natomiast prawy, Alex, wydawał się trochę nieśmiały.

Mechaniczny sprzedawca zawinął każdy trampek osobno w pomarańczowy papier, wsadził oba do pomarańczowego pudełka, wyjaśnił, w jaki sposób wyłączyć dźwięk oraz zapewnił, że podczas zajęć szkolnych program automatycznie przechodzi w stan uśpienia.

Wracając autobusem do domu, Molly mocno przyciskała pudełko do piersi. Wyobrażała sobie reakcję Justina, kiedy nazajutrz wręczy mu prezent.

 

Ostatniego wieczoru przed przybyciem Obcych Justin był tak podekscytowany swoimi zbliżającymi się urodzinami, że wprost nie mógł usiedzieć na miejscu. Molly dała mu ciepłego mleka w nadziei, że to go uspokoi, chłopiec jednak nadal nie ustawał w próbach zdobycia Mount Everestu (czyli kanapy i wiszących nad nią półek), korzystając z wysokogórskiego sprzętu w postaci szalika i sześciu widelców.

- A jeśli nie będzie moich urodzin? - spytał, zasiadłszy triumfalnie na szczycie po udanym ataku drogą wytyczoną przez sir Edmunda Hillary'ego i Tenzinga Norgaya.

- Oczywiście, że będą, głuptasie.

- A jeśli wybuchnie pożar i spalą się wszystkie prezenty?

- Nie będzie żadnego pożaru. - Molly zdjęła Justina z wierzchołka i posadziła go sobie na kolanach, w pierwszym obozie. - Nawet gdyby był, to kupię ci nowe prezenty. Obiecuję. A teraz pora do łóżka.

- Mamusiu, jeszcze pięć minutek! Proszę!

- No dobrze.

Zaraz potem stała się świadkiem drugiej, również udanej, próby zdobycia Everestu. Wiele dałaby za to, żeby mieć kogoś, z kim mogłaby dzielić się Justinem - kogoś, kto teraz siedziałby obok niej na kanapie i z kim mogłaby porozmawiać, kiedy chłopiec pójdzie spać. Justin miał ciotki i wujków, ale to nie było to samo.

Dopiero kiedy Molly skończyła pięćdziesiąt lat, zrozumiała, że ten Jedyny i Wymarzony nigdy się nie pojawi. Jakiś czas potem poszła z siostrą do kliniki planowania rodziny, zaczekała cierpliwie, aż urzędnik sprawdzi, czy aby nie wykorzystała już przysługującego jej limitu w wysokości jednego dziecka, po czym we dwie wybrały z bazy danych ojca - biochemika o łagodnym spojrzeniu i długich palcach, znakomicie grającego na wiolonczeli. Oczywiście, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to głupota, niemniej jednak od czasu do czasu śniła o ojcu Justina i wyobrażała sobie, jak opowiada mu o chłopcu.

Spojrzała na zegarek.

- Tym razem już naprawdę pora spać.

Zapakowała Justina do łóżka, przeczytała mu rozdział "Wodnikowego wzgórza" i pocałowała na dobranoc. Starała się wyryć tę chwilę w pamięci, jak zresztą wszystkie chwile jego dzieciństwa. Kosztowało ją wiele wysiłku, żeby wstać, wyłączyć światło, zamknąć drzwi i rozstać się z nim do rana.

 

Ostatniej nocy przed przybyciem Obcych Molly obejrzała dwa mierne programy rozrywkowe, a kiedy zaczęły się wiadomości, poszła do kuchni zrobić sobie kakao. Przez otwarte drzwi usłyszała coś o roju meteorów odkrytym przez stacje namiarowe na obrzeżu Układu Słonecznego. Przypomniała sobie spadające gwiazdy, które z zapartym tchem podziwiała przed mniej więcej dziesięcioma laty, i zaintrygowana wróciła do pokoju.

Na ekranie migotała trójkątka formacja błękitnych i zielonych kropek. Obecnie, według dobiegającego z głośników komentarza, meteory znajdowały się poza orbitą Saturna. Molly przez kilka chwil obracała te słowa w myślach. Poza orbitą Saturna... Brzmiało to zupełnie jak początek jakiejś bajki: "Hen, daleko stąd..."

Potrząsnęła głową i wyłączyła telewizor. Czas do łóżka. Jutro Justin z pewnością zerwie się z samego rana. Zatrzymała się przy jego pokoju, uchyliła drzwi i jeszcze raz popatrzyła na pogrążonego w głębokim śnie syna. Potem delikatnie zamknęła drzwi.

                                  Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

 

MARY SOON LEE

Urodziła się w Dublinie, potem mieszkała w Londynie, w 1990 r. przeprowadziła się do USA, obecnie mieszka w Pittsburgu. Jest córką Irlandki i Chińczyka z Malezji. Debiutowała w 1992 r. krótkim opowiadaniem "Gift" (Dar). Pisze niewiele, ale z klasą: jej utwory były nominowane do Nebuli, nagrody im. Theodore Sturgeona oraz nagrody British SF Association, kilkakrotnie trafiały do corocznych antologii najlepszych opowiadań SF. Nasi czytelnicy znają dwa jej teksty "Cisza w miastach" i "Linia montażowa" (oba w "NF" 9/97).

(anak)

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin