Pani Hanko, co my gramy - wspomnienia.pdf

(117 KB) Pobierz
Pani Hanko, co my gramy
Pani Hanko, co my gramy?
Wspomnienia Hanny Małkowskiej
(fragmenty książki „Teatr mojego życia”)
kreację, której nie można się było domyślić czytając tekst sztuki. Postać,
którą wymodelował Stępowski, przerastała o niebo materiał dany przez
autora i ubarwiona została wieloma znakomitymi dowcipami pomysłu
artysty. Grałam ze Stępowkim we wszystkich wspomnianych tu sztukach,
zetknęłam się więc z bliska z jego mistrzostwem. Był to jeden z
największych artystów w skali europejskiej. Porównywano go do
niemieckiego czołowego aktora Wernera Kraussa. Widziałam Kraussa na
scenie Burgtheater w Wiedniu. Nie dorównywał Stępowskiemu.
Znakomity technicznie, ale znacznie chłodniejszy, o spokojniejszym
temperamencie. Można go było podziwiać, ale nie porywał. Stępowski
czuł, jak bogaty jest jego talent, i nie dziw, że pragnął się wyrwać na
szerszy teren, wszak Pola Negri wypłynęła poprzez film niemiecki, a
niewiele później i dla Junoszy zarysowały się analogiczne możliwości.
Jednakże jakaś dziwna nieumiejętność w realizowaniu planów życiowych
nie dozwoliła na spełnienie zamierzeń.
Te niezaspokojone dążenia zostawiły w nim osad goryczy. Stępowski
pozornie lubił towarzystwo, po spektaklu przy kolacji i jakimś zacnym
trunku był uroczym kompanem, lubił ze znawstwem dobierać menu,
czasem potrafił sani udać się do kuchni dla narady z kucharzem. Pamiętam
jak w Ciechocinku, gdzie najlepsze jedzenie było nie w eleganckich
lokalach, lecz w restauracji na dworcu, kucharzył tam znakomicie sam
właściciel pan Gołębiowski, Stępowski pouczał go poważnie: „Nie z
jajkiem, panie, sznycel, nie z jajkiem. Położy pan na sznyclu pomidory
prużone, koniecznie prużone — rozumie pan. Plasterki pomidorów
rzucone na rozpalony tłuszcz i przyprużone położone na sznycel".
Gołębiowski z nabożeństwem wykonywał polecenie mistrza. Lecz te
zamiłowania towarzysko--kulinarne to była warstwa zewnętrzna. W
istocie był to człowiek zamknięty w sobie, introwertyk. Nieraz godzinami
milczał, nawet gdy się wybrał I nami na spacer, potrafił nie przemówić
słowa, zamyślony, jakby nieobecny, mimo że polubił mego męża i mnie;
przy czym do mnie odnosił się ze specjalną kurtuazją, może dlatego, że się
tak kiedyś „postawiłam" przy pierwszym poznaniu. W sposobie bycia
łączył wykwintne maniery z pewnym subtelnym dystansem do otoczenia.
W pracy aktorskiej do ról, które go pasjonowały, zbierał ogromny
materiał. Gdy rozmawialiśmy o jego wspaniałym ujęciu cara Pawła, o tyle
bogatszym i głębszym od tego, co dał w tej samej roli Solski czy potem
Węgrzyn, Stępowski zdumiewał znakomitą znajomością tła historycznego
epoki. I to nie w znaczeniu znajomości jedynie faktów historycznych, lecz
Nie z jajkiem, panie, sznycel, nie z jajkiem,
czyli anegdoty z okresu gry w Reducie
Najdłużej bywał u nas w gościnie Kazimierz Junosza-Stępowski. Grał w
następujących sztukach: Car Paweł I Mereżkowskiego, Głupi Jakub
Rittnera, Azais Verneuila i Berra, Papa Caillaveta i de Flersa, Stare wino
S. Hicksa, i A. Dukes'a Testament jaśnie pana .
Przez trzy lata przyjeżdżał na sezon letni i bawił sześć tygodni do dwu
miesięcy. Objeżdżaliśmy z tymi sztukami uzdrowiska, większe miasta
Pomorza i oczywiście wybrzeże, gdzie Sopot i Gdynia zawsze dawały
pełną widownię, w Gdańsku bywało rozmaicie. Stępowski lubił
przyjeżdżać do Torunia, lubił nasz zespół i parę dyrektorską, która o niego
serdecznie dbała.
Mieszkał wygodnie u Brackich, jazdy w lecie nie były uciążliwe,
występy miały powodzenie, wszystko więc stwarzało dobrą atmosferę.
Ponadto te pomorskie wojaże bardzo się dobrze opłacały znakomitemu
artyście, który wprawdzie doskonale zarabiał, lecz zawsze był bez
pieniędzy i w długach. Pobierał w toruńskim teatrze wysoki procent od
kasy brutto za każde przedstawienie oraz miał zagwarantowane minimum,
tj. pewną sumę, którą dyrekcja była obowiązana wypłacić w wypadku,
gdyby frekwencja nie dopisała i procent umówiony wyniósłby niewiele.
Luta Bracka wzięła pana Kazimierza w kuratelę. Wiedząc o tym, że
Stępowskiemu pieniądze przeciekają przez palce i że sumę, którą otrzyma
rano, musi koniecznie wydać do wieczora, składała jego zarobki na
książeczkę oszczędnościową, wydzielając mu jedynie „dyjetę" na
codzienne wydatki. Junosza był z tego bardzo zadowolony, bo kończąc
występy zabierał zawsze kilkanaście tysięcy, miał poczucie, że zarobił,
gdyby zaś pozwolono mu gospodarować pieniędzmi — wyjeżdżałby z
pustą kieszenią. Taki to właśnie był ów wielki pan teatru, artysta o
największej rozpiętości talentu wśród swoich współczesnych. Jednakowo
fascynujący gdy grał szekspirowskiego Juliusza Cezara, czy w błahej
komedyjce Azais , w której stworzył kreację arystokraty przygłupka,
323946675.001.png
miał przestudiowane liczne pamiętniki, korespondencje, znał koligacje
wszystkich dworów panujących w Europie, był au courant plotek i
anegdot kursujących w owym czasie. Jego niezwykła pamięć potrafiła ten
materiał pomieścić i tak tworzyło się podglebie, z którego wyrastała pełna
kreacja.
Grałam jego żonę, carycę, i przy budowaniu roli ogra-mnie dużo
skorzystałam z tych rozmów. A w scenach z nim nie potrzebowałam
„grać", że się boję, bo jego spojrzenie było tak groźne i dzikie, że zawsze
dreszcz mnie przebiegał i autentyczna reakcja przychodziła sama. Nie do
uwierzenia, że były to te same oczy, które przymrużone i figlarne patrzyły
na mnie w Azais , gdzie również grałam jego żonę.
Z zupełnie innym człowiekiem miałam do czynienia w Głupim Jakubie ,
w którym grałam jego siostrę Martę. Pamiętałam Kamińskiego w roli
Szambelana, trochę zaniedbanego, trochę dalekiego krewnego Harpagona.
Szambelan Stępowskiego to był wielki pan, którego może kiedyś i
ciągnęło życie światowe, ale który zaciął się, aby rezygnując ze
wszystkiego wyciągnąć majątek z długów i postawić na odpowiednim
poziomie. Ta koncentracja na jednym celu staje się przyczyną jego
oschłości i samotności. Kamiński się irytował na swoją nieznośną, jęczącą
siostrę i jej męża — Stępowski się nie tyle irytował, ile pogardzał tą parą
darmozjadów. Czułam się sponiewierana każdym jego spojrzeniem,
każdym odezwaniem, bo brzmiała w nich subtelnie cieniowana drwina.
Zauważyłam już w próbach, że pan Kazimierz w tej roli ma zupełnie inną
dykcję, bardzo wyraźnie wymawia „ę" i ,,ą" i ma jakiś nosowy przydźwięk
w mowie. Wsłuchiwałam się, bo ten sposób mówienia coś mi
przypominał... Ach, prawda! Tak właśnie mówili moi ziemiańscy wujowie
i ich sąsiedzi z pobliskich majątków. Taka była maniera ziemiańskiego
sposobu mówienia w niektórych okolicach. Oni też nie mówili „rządca"
tylko „rząsa", silnie akcentując „ą" — tak jak Stępowski, gdy mówił:
„Jakub to mój rząsa". Ten charakterystyczny sposób mówienia od razu
sytuował Stępowskiego - Szambelana w środowisku ziemiańskim.
Rozmawiałem z nim o tej roli, o tym jak wychwycił tę odrębność mowy
środowiskowej. Odpowiedział mi: „Chodziłem z tym Szambelanem przez
jakieś sześć tygodni, zanim go zobaczyłem, jaki on jest, i usłyszałem jak
mówi. Dopiero wtedy na dobre mogłem się zabrać do roli". Stę-powski w
każdej roli zmieniał się całkowicie również zewnętrznie. Charakteryzował
się mistrzowsko, precyzyjnie. Trudno było uwierzyć, że człowiek o
portretowej twarzy cara Pawła, z charakterystycznym zadartym nosem,
jest tym samym, co Szambelan o pięknie wymodelowanym, lekko
garbatym nosie i ciężko opadających powiekach. Przychodził do
garderoby o piątej (spektakl zaczynał się o ósmej) i charakteryzował się
powoli, przetwarzał się na innego człowieka z satysfakcją. Mówił mi, że w
czasie charakteryzacji „wchodzi w skórę postaci". Tak to poważnie
traktował swoją pracę aktorską. Zdarzało mu się jednak z pewną
nonszalancją dawać do zrozumienia, że jemu właściwie wszystko tak
łatwo i gładko przychodzi, ot, jak strzepnięcie palców. Lecz to była poza.
Może pan byłby łaskaw przedstawić mi pana,
czyli pierwsze spotkanie z Mistrzem
Moje poznanie z Junoszą było dość zabawne. Większość zespołu już
wówczas znałam. Paniom przedstawiałam się sama z całym szacunkiem,
panowie przedstawiali się mnie. Zresztą prawie wszyscy byli znajomi, czy
to z Reduty, czy to z domu rodziców lub Kotarbińskich, gdzie poznałam
Solskiego i Kamińskiego, więc przy całym należnym dystansie dla
znakomitego grona — nie byłam wśród obcych. Na pierwszych próbach
czytanych ze Zbuntowanej akt „haremowy" czytany był oddzielnie i
Junosza nie był obecny, jego tekst czytał reżyser. Przeszliśmy na scenę do
prób sytuacyjnych, bo przy takiej ilości premier próby szły galopem.
Zresztą w tym przypadku nie było nad czym debatować. Podczas
pierwszej próby sytuacyjnej siedziałam w tzw. plotkami, niewielkim
pomieszczeniu między sceną i garderobą, i czekałam na swoją kolej.
Junosza raz przeszedł, coś tam do siebie zagadał i poszedł na scenę. Ja
rozmawiałam ze starym aktorem Antonim Bednarczykiem, orędownikiem
i twórcą schroniska aktorskiego w Skolimowie. Właśnie opowiadał mi o
zamierzonej budowie i o sposobach realizacji, gdy znów przyszedł
Junosza i niespodziewanie wtrącił się do rozmowy. Słyszałam, że ma
elegancki sposób bycia i przestrzega dobrych manier, a tu nagle wkracza
w rozmowę, jakby mnie w ogóle nie było. Od razu zesztywniałam i nie
bacząc na dystans między wielkim artystą a moją mizerną osobą,
zwróciłam się do pana Bednarczyka według rygorystycznych przepisów
savoir vivre'u: „Może pan byłby łaskaw przedstawić mi pana, bo jeszcze
nie miałam przyjemności poznać". Bednarczyka zatkało, a po twarzy
Stępowskiego przeminęło najpierw zdziwienie, po czym z uśmiechem
ukłonił się, przeprosił i przedstawił. Dziś uważam, że byłam bezczelna
323946675.002.png
smarkula, ale wtedy najeżyłam się, „żeby sobie nie myślał, iż dlatego, że
wszystkie baby za nim latają itd...." Muszę przyznać, że ten początek
znajomości wcale mi w oczach Stępowskiego nie zaszkodził.
mego punktu obserwacyjnego i tylko Lucie powiedziałam, jak spędza
ranki nasz gość.
Gdzie on tak rano lata?
czyli anegdota o wkuwaniu roli
Pani Hanko, co my gramy?
czyli anegdota o „pójściu w miasto”
Gdy przyjechał do Torunia grać cara Pawła, egzemplarz naturalnie
przysłał wcześniej, abyśmy mogli zrobić wstępne próby, sam zaś nie
przywiózł ani egzemplarza sztuki, ani roli. Ponieważ ostatni raz grał chyba
przed ośmiu laty — Bracki proponował mu, aby po próbie zabierał tekst
dla przypomnienia. Odpowiedział, że nie potrzebuje. Wszedł na scenę,
markował grę, ale mówił rolę niemal bez zahaczeń. Wiedzieliśmy wszyscy
o jego niezwykłej pamięci, ale tak zachować ogromną rolę, przez tyle lat,
mając w dodatku w mózgu wiele innych granych w międzyczasie — to
zdumiewające.
Mieszkał jak zwykle u Brackich. W dwa dni po pierwszej próbie Luta
powiada do mnie: „Wiesz, Junosza jest niekłopotliwym gościem, ale tym
razem strasznie wcześnie wstaje, nie nadążam ze śniadaniem, bo już przed
ósmą wychodzi. Gdzie on tak rano lata?". To mnie zaciekawiło.
Jakakolwiek „sprawa kobieca" była wykluczona pan Kazimierz w owym
okresie daleki był od amorycznych przygód. Więc co? Ranny spacer dla
zdrowia, a może wolał śniadanie w kawiarni — lubił kawiarnię.
Obleciałam wczesnym rankiem wszystkie kawiarnie (było ich siedem)
oraz kościoły. Aktorzy lubią nieraz nie tylko dla modlitwy, ale dla
rozmyślań i koncentracji posiedzieć w kościele. Poszukiwania bez
rezultatu. Poszłam nad Wisłę i tam wyszperałam kryjówkę. Była to
maleńka knajpa czy kawiarenka na drewnianym pomoście, właściwie już
na wodzie, zasłonięta od brzegu gęstymi krzakami bzów, które właśnie
kwitły. Przychodzili tam szyprowie i flisacy na piwo. O tej rannej porze
było tam pusto. Rozchylając bzowe kiście zobaczyłam, że zajęty był tylko
jeden stolik, przy którym siedział pan Kazimierz. Na stole leżał otwarty,
gruby notes, do którego od czasu do czasu zaglądał. Po ruchu warg, po
zmieniającym się wyrazie twarzy poznałam — rolę powtarza! Rolę, którą
dla niepoznaki ma przepisaną w notesie. Pracuje usilnie, a za godzinę
przyjdzie na próbę i będzie nas olśniewał, że wszystko mu samo
przychodzi. Ot, słabostka wielkiego artysty. Wycofałam się dyskretnie z
Raz miałam z jego powodu ogromny kłopot. Przyjechaliśmy do Gdyni,
gdzie graliśmy dwie sztuki: Azais i Papę . Przybyliśmy w sobotę,
wieczorem Azais , w niedzielę po południu Azais , a wieczorem Papa. Na
wszystkie przedstawienia teatr wyprzedany. Gdynia to było groźne miasto:
gdy tylko przyjeżdżaliśmy, otaczał nasi tłum znajomych, przyjaciół,
krewnych, którzy zabierali aktorów do domu lub zapraszali do restauracji,
podejmując ich z gościnnością obficie zakrapianą. Ponieważ nie wszyscy
potrafili przez cały czas pamiętać, że oprócz miłych spotkań przyjechali
też, aby grać, zawsze więc o gdyńskie spektakle było trochę niepokoju.
Stępowski po pierwszym przedstawieniu Azais „poszedł w Polskę" w
licznym towarzystwie. Rano kierownik objazdu przyszedł do mnie
zaniepokojony, że pan Kazimierz nie wrócił na noc do wagonu, w którym
mieszkaliśmy. No cóż, może nocuje u znajomych, gdyby nie
popołudniówka nie byłoby się o co troszczyć. Tak się właśnie złożyło, że
nikt z dyrekcji nie był obecny. Bracki w tych sztukach nie grał, a Luta
pojechała organizować przedstawienia w innych miastach. W takich
razach mnie powierzali opiekę nad spektaklami. Zaniepokojona
nieobecnością Stępowskiego prędko wyszłam na miasto i oto, zanim
zrobiłam kilka kroków, ujrzałam promiennego pana Kazimierza w
towarzystwie paru wesolutkich panów w momencie, gdy już wsiadał do
samochodu. Doskoczyłam do niego:
— Co to jest! Dokąd pan chce jechać?
— Jedziemy do Gdańska — brzmi radosna odpowiedź.
— Nigdzie pan nie pojedzie — chwyciłam go pod rękę — pan ma
popołudniówkę, pan musi odpocząć.
Panowie zaczynają protestować:
— Niech pani jedzie z nami.
Ja na to najsłodziej jak potrafię:
323946675.003.png
— Panie Kazimierzu, kobieta pana prosi, pan nigdy kobiecie nie odmówił.
Niech pan pójdzie wypocząć.
— Ja wcale nie jestem zmęczony.
A ja widzę oczy błędne, no i język się czarującemu panu plącze.
— Ja widzę, że pan się wspaniale czuje, ale pan mi nie może odmówić,
skoro pana tak ładnie proszę.
— Ha, skoro kobieta prosi, idę! — Odetchnęłam, trzymam go pod rękę i
maszerujemy przez długi peron, bo nasze wagony stały daleko „na
żeberku". — Dlaczego mnie pani trzyma, przecież ja się nie zataczam.
Tylko chamy zataczają się, gdy wypiją. Dżentelmen zawsze idzie prosto.
Puściłam jego rękę i rzeczywiście szedł prościutko, nikt by nie poznał, jak
bardzo był pijany! Doprowadziłam go do jego przedziału i tłumaczę, żeby
się położył i przespał. A ta przekora za nic nie chce, gdyż ma ochotę na
„intelektualną rozmowę". A język plącze się coraz bardziej. Wołam więc
Władka Surzyńskiego i mówię:
— Weź jeszcze któregoś z chłopców, rozbierzcie go i połóżcie spać.
Ba, ale przekorny Kazio za nic nie chce się położyć. Dopiero gdy mu
Władek Surzyński powiedział, że od dzieciństwa marzył, żeby słynnemu
artyście zdjąć buty, zgodził się.
— A, jeśli pan od dzieciństwa marzył, to proszę.
Rozebrali go — zasnął. Następny kłopot był z budzeniem, gdy przyszła
pora, aby iść do garderoby. Jak małe dziecko upierał się, że nie wstanie i
nie będzie grał. Byłam przerażona, co mam zrobić. Teatr wyprzedany, jeśli
odwołam spektakl, nie daruje mi tego dyrekcja ani sam występowi, gdy
wytrzeźwieje. Przyniosłam czarną kawę, daję wąchać amoniak, a on jak
swawolny Dyzio wykręca się i prycha jak kot.
— Panie Kazimierzu, teatr wyprzedany, publiczność czeka.
— A ja gwiżdżę na publiczność.
Nagle przychodzi mi do głowy argument.
— Pan gwiżdże na publiczność! Pan chce zerwać spektakl? Panie
Kazimierzu, zerwać spektakl może tylko cham, a pan jest dżentelmen.
Dżentelmen nie robi zawodu widowni !
Na słowo „dżentelmen" natychmiast usiadł na posłaniu.
— Gdzie moje buty? Przepraszam panią, pani Hanko, muszę się ubierać.
Cały pierwszy akt grałam w szalonym napięciu, bo widziałam po oczach,
że mój znakomity partner nie jest jeszcze trzeźwy. A mimo to ani jedna
sytuacja nie została zmieniona, ani jedno zdanie opuszczone. Stępowski
grał Azais ponad pięćset razy, więc rola niejako automatycznie
funkcjonowała, gdy znalazł się na scenie. W pierwszej przerwie przysłał
po mnie. Twarz zmęczona, oczy przytomne.
— Pani Hanko, co my gramy?
— Zagrał pan już pierwszy akt Azais , teraz pójdzie drugi
— Zagrałem już, i jak, rany boskie?
— W porządku, panie Kazimierzu.
— Łeb mi pęka z bólu.
— Chce pan czarnej kawy, może proszek?
Odezwał się jękliwą prośbą:
— Ogórka kiszonego, ogórka koniecznie. — Posłałam gońca, przyniósł
ogórka. Pan Kazimierz po pierwszym kęsie rozjaśnił się. — Kobito
kochana, powiadam ci, ogórek na pochmiel to cudo, to po prostu... jagoda!
Takim go widzę, z tym ociekającym ogórkiem w garści i z tym uroczym
słówkiem „pochmiel", za którym zamajaczyły od razu przestrzenie
Wołynia, Podola. Pochmiel — nie nasz, niemieckiego pochodzenia kac,
tylko słowo wyrosłe gdzieś na żyznej glebie kresowej polszczyzny. Takim
go chcę pamiętać: znakomitego artystę i równocześnie uroczego szałaputa.
I chcę zapomnieć, jaki był dramatyczny koniec tego błyskotliwego
żywota, który zdawał się zdążać od sukcesu do sukcesu, a w istocie pełen
był powikłań i żałosnych komplikacji.
323946675.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin