Karol May - Czarny mustang [pl].pdf

(1278 KB) Pobierz
265695925 UNPDF
K AROL M AY
C ZARNY MUSTANG
1. METYS
Pędzone silną wichurą gęste strumienie deszczu smagały wierzchołki wysokiego jodłowego
boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew łączyły się
najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które niezliczonymi kaskadami pędziły po
skalnych progach w dół, aby tam zniknąć we wzbierającym nurcie płynącej wąską doliną
rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy toczył się nad doliną jeden głuchy grzmot po drugim i
choć ostre błyskawice co chwilę rozświetlały ciemności, deszcz był tak ulewny, że na
odległość pięciu kroków ledwo co było widać.
Szalejąca wichura gięła górą wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej jednak nie
sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie
było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wąskim korycie tak gwałtownie, że tylko
niezwykle wyczulone ucho mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni jeźdźcy posuwają się w dół
rzeki. Widać ich jednak nie było.
Za jasnego dnia z pewnością ściągnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z
powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu mogącego wzbudzić
postrach.
Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał śmiesznie małą głowę.
Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty nosek, który
bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła kłócił się z nadmiernie
szerokimi ustami ciągnącymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i
brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnością nie
dotknęła jeszcze nigdy brzytwa. Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka
fałdzista peleryna opadał z wąskich ramion jeźdźca, do tego wąskie skórzane spodnie, ciasno
opinające jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgające do pół łydki oraz słomiany
kapelusz, z którego smętnie zwisającego ronda spływały teraz strugi deszczu. Na plecach
skierowana lufą w dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokościstej szkapie, mającej za
sobą z pewnością już z piętnaście lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader
żwawo następnych piętnaście.
Drugi jeździec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz miał wąską i
pociągłą, takiż sam wąski i bardzo długi nos, wąskie usta oraz cieniutkie wąsy, których końce
można by chyba związać z tyłu głowy. Jego wysoka, licząca sporo ponad dwa metry postać,
w przeciwieństwie do współtowarzysza, odziana była górą wąsko, dołem zaś obszernie: dolną
1
połowę ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej
skóry, górną zaś opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony.
Również i ten jeździec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż i
rewolwer, było sprawą oczywistą. Jeździec siedział na godnym zaufania mustangu, który w
swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co krocząca obok chabeta.
Obaj jeźdźcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To
pierwsze pozostawili swoim zmyślnym i doświadczonym koniom, z tego drugiego zaś nie
robili sobie w zasadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknąć głębiej niż do skóry.
Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskości żłobiącej i
szarpiącej brzegi rzeki, rozmawiali z sobą tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w
jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartą prerię. Gdyby jednak mógł ich ktoś widzieć, to
z pewnością podpadłoby mu, że mimo panujących ciemności obserwowali się bacznie
nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie początkowa
nieufność jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i
początkiem burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że obaj dziś jeszcze chcą dotrzeć do
Firwood-Camp; było zatem oczywiste, że pojadą razem.
Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich rozmowa była dotąd tak
ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobistych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny
grzmot i zygzaki błyskawic oślepiającym światłem omiotły wąską dolinę. Perkatonosy
blondyn mruknął:
— Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego.
Na dźwięk ostatnich słów drugi jeździec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby
zadać pytanie, ale przyszło mu coś innego do głowy i zamilkł, pchnąwszy konia do dalszej
jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na zachód od Missisipi nie wolno być
nieostrożnym.
Rozmowa toczyła się dalej, oczywiście prawie monosylabami, co zresztą wynikało z miejsca i
położenia. Tak minął kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu gdzie się jeźdźcy
właśnie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg był tutaj podmyty; koń
blondyna nie zdążył w porę skręcić, trafił na grząski grunt i utknął, na szczęście niezbyt
głęboko; jeździec szarpnął koniem w górę i w bok, spiął go ostrogami i jednym śmiałym
skokiem znalazł się znowu na twardym gruncie.
— Good God! — zawołał. — Jestem już dość mokry od deszczu, po co jeszcze ta kąpiel?
Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego.
2
Odjechał na bezpieczną odległość od rzeki i ruszył dalej w drogę. Jego towarzysz podążał za
nim jakąś chwilę w milczeniu, po czym zapytał:
- Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir?
- To nie znacie go? - zabrzmiała odpowiedź.
- Nie.
- Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znają!
- Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy przed niecałą godziną.
- Słusznie! Zatem nie możecie, oczywiście, wiedzieć, kto to są spadkobiercy Timpego. Ale
być może jeszcze się dowiecie.
- Być może?...
- Tak, jeśli mianowicie pozostaniemy ze sobą dłużej.
- A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir?
- Teraz? A to dlaczego?
- Ponieważ nazywam się Timpe.
- Co?! Jak?! Wy nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe?
— Owszem.
— Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i
na Zachodzie, dniem i nocą, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już straciłem od dawna nadzieję,
że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w taką pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie
utonąć w tej pięknej rzece, nie mówiąc mi, kim jest!
— Szukacie mnie? — spytał zdumiony towarzysz. — Dlaczegóż to?
— A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego?
— Spadku? Hm! Kim właściwie jesteście, sir?
— Ja też jestem Timpe.
— Też Timpe? I skądże to?
— Przybyłem tu stamtąd.
— Z Niemiec?
— Oczywiście! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej?
— Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.
— Ale z niemieckich rodziców!
— Mój ojciec był Niemcem.
- To znacie na pewno niemiecki?
- Owszem.
3
- No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed
sobą!
- Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jesteście Niemcem!
- Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żądam, aby Niemcy rozmawiali ze
sobą po niemiecku.
- Skąd pochodzicie?
- Z Hof, w Bawarii.
- Więc nie mamy z sobą nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.
- Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtąd przeniósł się do Hof.
Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioruna deszcz nagle ustał i
wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przeświecał jaśniejszy skrawek nieba i obydwaj
mężczyźni mogli ujrzeć swoje twarze.
- Przeniósł się z Plauen do Hof? - spytał.-Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo
prawdopodobne, że jesteśmy krewniakami. Czym był wasz ojciec?
— Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.
— Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza
może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny, wykorzystajmy teraz
znośną pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać, kiedy znajdziemy się już na
miejscu. Jedźmy, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba.
I tak ruszyli w dalszą drogę. Dolina stała się wkrótce tak wąska, że ledwo stało miejsca
między rzeką i prawie pionowo wznoszącą się po tej stronie ścianą skalną. A przestrzeń ta nie
miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych zarośli, przez które konie
musiały się niejednokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal
panowały takie ciemności jak przedtem, byłoby niemożliwością posuwać się naprzód.
I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy
ponownie przejść w bardzo wąski jar, niezbyt jednak długi, bo wkrótce kończący się wylotem
na plac zwany Firwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko jodły, wysokie aż po niebo.
Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kątem prostym, mianowicie dolina rzeki, wzdłuż
której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którą zamierzano poprowadzić kolej żelazną mającą
wspiąć się i pokonać wysokość gór. Camp znaczy obóz, a że takowy tu się znajdował, i to
obóz nie lada jaki, spostrzegli to jeźdźcy od razu mimo nocnych ciemności, ujrzawszy przed
sobą skalny wąwóz.
Leżało tam mnóstwo ściętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski, a grube
konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna opałowego. Most wiodący
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin