DiMercurio Michael - Ostatnia misja Phoenixa.rtf

(6149 KB) Pobierz
MICHAEL DIMERCURIO

MICHAEL DIMERCURIO

OSTATNIA MISJA „PHOENIXA”

Przekład Maciej Pindara

 

Wszystkim, którzy opuszczają się w ciemność, słyszą skrzypienie stalowego kadłuba trzeszczącego pod ciśnieniem głębin, tęsbiią za snem, świeżym powietrzem, gorącym prysznicem i czystą pościelą i stawiają czoło śmierci - jeśli nie od wrogich torped i bomb głębinowych, to z ręki samego morza. Wszystkim, którzy byli, są lub będąpodwodniakami.

Ta książka jest dla was...

 

Zważaj na to, co mówisz, by język, którego używasz, brzmiał mądrze, by wśród słów, które dobierasz, nie znalazło się niemożliwe”...

Admirał R.A. Hopwood Królewska Marynarka Wojenna Regulamin Marynarki Wojennej

 

 

 

Prolog

 

Środa, Boże Narodzenie

 

Pocisk rakietowy Hiroshima znurkował ku powierzchni pustyni i uzbroił ostatni ładunek detonatora głowicy Scorpion. Po przejściu przez niskie chmury wydostał się na wolną przestrzeń nad opuszczonym miastem Bajram-Ali w Turkmenistanie. Kilkaset metrów na wschód od centrum i meczetu materiał wybuchowy eksplodował.

W pierwszej milisekundzie eksplozji nastąpiło rozerwanie pojemnika z monomerem octanu winylu zmieszanego z tuzinem innych komponentów chemicznych. W następnej milisekundzie rozerwał się zbiornik etylenu pod wysokim ciśnieniem. Chemikalia łączyły się i reagowały ze sobą w kuli ognia o wysokiej temperaturze i ciśnieniu. W końcu ciśnienie dotarło do pojemnika z drobno zmielonymi opiłkami żelaza. Eksplozja rozrzuciła je na wysokości 1000 metrów nad Bajram-Ali. Opiłki opadały na miasto. Kiedy dryfowały w dół, reagujące ze sobą chemikalia z pocisku utworzyły rzadki, mleczny, rozpylony płyn, który spadł z góry jak deszcz na budynki i ulice. Dziesięć minut później płyn zastygł i zamienił się w warstwę lepkiego kleju. Opiłki żelaza zmieszały się z klejem i przywarły do nawierzchni ulic, ścian i dachów walących się budynków. W promieniu tysiąca metrów od miejsca detonacji Hiroshimy opiłki żelaza przykleiły się do wszystkich poziomych i pionowych powierzchni.

Godzinę później miasto podzieliła między siebie mała armia techników. Wykopywali próbki z jezdni, wycinali cegły ze ścian budynków, badali chodniki wykrywaczami metalu i rozwijali węże strażackie, żeby zmyć klej z opiłkami. Ale wszelkie próby spłukania kleju zawiodły.

Później tego samego wieczoru do kwatery głównej Zjednoczonego Islamskiego Frontu Boga dotarła pilna, zaszyfrowana wiadomość radiowa, że test broni okazał się wielkim sukcesem i można oczekiwać, że kiedy opiłki żelaza w głowicy testowej Scorpion zastąpi się wysoce radioaktywnym i zabójczym plutonem z dodatkiem kobaltu 60, miasto-cel zostanie tak skażone, że nie będzie mogło być zamieszkane przez dwadzieścia tysięcy lat i każdy człowiek, który znajdzie się w promieniu dwóch kilometrów od strefy zero, umrze powolną, bolesną śmiercią od napromieniowania. A wszystko to da się osiągnąć przy użyciu zaledwie ułamka ilości plutonu potrzebnej do zbudowania najmniejszej bomby nuklearnej.

Wiadomość kończyła się konkluzją, że kiedy głowica Scorpion zostanie użyta przeciwko amerykańskiemu celowi - w tym wypadku miastu Waszyngton - bieg wojny światowej odwróci się i wkrótce nadejdzie zwycięstwo.

Po drugiej stronie kuli ziemskiej, na czwartym poziomie strefy E w Pentagonie, szef operacji morskich admirał Richard Donchez wziął do ręki memorandum sprzed sześciu miesięcy, które wysłał do prezydenta, i przeczytał je z mieszanymi uczuciami. Był rozbawiony, że miał absolutną rację i jednocześnie żałował, że zignorowano jego sugestie. Na czterech stronach grubego papieru zgłosił propozycję zabicia generała Mohammeda al-Sihouda, dyktatora i przywódcy koalicji trzydziestu krajów nazywanej Zjednoczonym Islamskim Frontem Boga i obejmującej całą Afrykę Północną, większość Półwyspu Arabskiego i połowę Azji. W tamtym czasie Sihoud właśnie rozpoczynał inwazję na Indie, po zajęciu Czadu i Etiopii w wyniku zwycięskiej jednomiesięcznej wojny błyskawicznej.

Gdyby atak zaplanowany w memorandum przeprowadzono wtedy, gdy został zaproponowany, wojna nigdy by nie wybuchła. Ale stało się inaczej i w końcu, po apelu Indii do Narodów Zjednoczonych, Ameryka oraz główne kraje europejskie utworzyły Koalicję Zachodnią i wypowiedziały wojnę Zjednoczonemu Islamskiemu Frontowi Sihouda. Po niekończących się przygotowaniach do inwazji, wojna lądowa zamieniła się w krwawą jatkę na trzech frontach, zgodnie z przewidywaniami Doncheza. A teraz, pół roku później, prezydent Dawson rozkazał admirałowi, żeby marynarka przedstawiła najbardziej innowacyjne propozycje szybkiego wygrania wojny. Donchez rozważał ponowne wysłanie prezydentowi starego memorandum z planem zamachu, gdyż główne założenia pozostały aktualne, ale taktownie nie zrobił tego. Wreszcie, w poniedziałek, Dawson zgodził się na zlikwidowanie generała Sihouda. Donchez zaproponował, żeby operację Wczesna Emerytura przeprowadzić natychmiast, w Boże Narodzenie, ale prezydent sprzeciwił się zabijaniu generała w święta. Donchez ustąpił i rozkazał przeprowadzić operację nazajutrz, dwie minuty po północy czasu lokalnego, czyli późnym, świątecznym popołudniem czasu wschodnioamerykańskiego.

Donchez położył nogi na wielkim biurku, założył ręce za łysą głowę i popatrzył przez okno na śnieżny krajobraz wzdłuż rzeki Potomac i znajomą panoramę Waszyngtonu. Na ulicach miasta było pusto; stołeczni urzędnicy, prawnicy i politycy spędzali święta w domach z rodzinami. Za pół godziny rozpocznie się operacja: wystartuje samolot transportowy pełen komandosów z sił specjalnych marynarki, Sea/Air/ Land, i w kierunku bunkra - głównej kwatery Sihouda - zostaną wystrzelone z morza pociski samosterujące Javelin. W czwartek, wczesnym popołudniem, Donchez zamierzał wystąpić na konferencji prasowej i podać wiadomość o śmierci generała i kalifa Mohammeda al-Sihouda oraz zakończeniu wojny, w której mogły zginąć miliony Amerykanów.

Donchez przez chwilę patrzył przez okno, potem postanowił skrócić sobie czas oczekiwania na rozpoczęcie operacji przeciw Sihoudowi przekopaniem się przez pilną robotę papierkową. Zdjął nogi z biurka i przejrzał dokumentację oznaczoną: Test pocisku Vortex - próba »Maczuga« - okręt podwodny kontra okręt podwodny, strzelanie na żywo, poligon morski Autec. Przeczytał dokumenty i odłożył je z powrotem na biurko. Przesunął dłonią po łysej czaszce, skrzywił się z niezadowoleniem i sięgnął po telefon.

Michael Pacino usiadł z powrotem w głębokim fotelu przed kominkiem. W Virginia Beach zrobiło się tak chłodno, że trzeba było rozpalić ogień. Przez ostatnią godzinę Pacino drzemał w oczekiwaniu na świąteczną kolację, wreszcie zapadł w głęboki sen. Śpiąc, krzywił się i pocił; najwyraźniej dręczyły go koszmary.

Na dźwięk telefonu wyprostował się i otworzył szeroko oczy. Obraz pokoju powoli się wyostrzył, z oddali dobiegł niski głos z południowym akcentem - Janice odebrała telefon. Zanim poprosiła go, żeby podniósł słuchawkę, jego serce zwolniło do normalnego rytmu. Wstał z fotela i podszedł do aparatu. Zastanawiał się, czego chce jego oficer dyżurny w leniwe, świąteczne popołudnie. Okręt podwodny Pacina, USS Seawolf, stał nieruchomo i bezradnie w suchym doku stoczni z wielkim otworem wyciętym w burcie kadłuba, z torpedownią zdemolowaną przez stoczniowców i olbrzymimi wyrzutniami pocisków Vortex wtłoczonymi do środka. To zbrodnia, żeby w samym środku wojny na drugiej półkuli najnowocześniejszy okręt podwodny U.S. Navy spoczywał bezczynnie na blokach w suchym doku.

- Kapitan Pacino - powiedział krótko do słuchawki. Spodziewał się, że młody porucznik zamelduje o kolejnym problemie. Ale to nie był telefon z okrętu.

- Mikey - zadudnił mu w uchu głos admirała Doncheza. - Wesołych świąt.

Hillary Janice Pacino, szczupła atrakcyjna kobieta o złocistych włosach, wijących się do połowy pleców, zapaliła papierosa i słuchała rozmowy telefonicznej w tle. Gdy stało się oczywiste, że Pacino ma wyjechać, na jej twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia. Trzydzieści sekund po zakończeniu rozmowy pojawił się w kuchni.

- Dokąd tym razem? - zapytała z zaskakującym spokojem.

- Do Aulec, na poligon doświadczalny na Bahamach. Na test pocisku Vortex. Donchez chce, żebym to zobaczył. Jego odrzutowiec zabierze mnie za dwie godziny.

- W święta Bożego Narodzenia?

- Test pocisku jest jutro.

- Po co taki wielki pośpiech? Nie idziesz na wojnę. Myślałam, że w tym roku wreszcie spędzisz Gwiazdkę w domu. Twój okręt jest w doku i za dwa miesiące odchodzisz. Więc dlaczego teraz wyjeżdżasz? Zrywasz się, bo prosi cię szef operacji morskich?

- Nie. Zrywam się, bo prosi mnie Dick Donchez. Zdążymy jeszcze zjeść kolację.

- Ile to potrwa?

- Dwa, może trzy dni.

Pacino patrzył, jak jego żona, milcząc, krząta się po pokoju i hałasuje talerzami. Poszedł na górę i spakował torbę. Zastanawiał się, dlaczego test broni jest taki ważny, że musi wszystko rzucać w święta Bożego Narodzenia, żeby to zobaczyć.

Dziesięć minut później stał przed telewizorem. Kanał informacyjny podawał wiadomość, że Koalicja dokonała inwazji na południowy Iran. Pacino zagryzł wargi. Po raz setny szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego Seawolf nie może brać udziału w wojnie. Pomyślał, że jeśli musi wyjechać w święta Bożego Narodzenia, to przynajmniej mógłby wyruszyć okrętem z jakąś misją. Pomyślał o swoim dawnym kapitanie Ronie Rakiecie Daminskim, który teraz patrolował Morze Śródziemne na pokładzie USS Augusta. Był tam od Święta Dziękczynienia. Pewnie spędza Gwiazdkę na oglądaniu starych filmów w mesie oficerskiej i narzeka, że jest na morzu, doprowadzając swoją załogę do szału.

Szkoda, pomyślał Pacino, że w czasie wojny lądowej okręt podwodny nie ma nic do roboty. Może tylko włóczyć się po oceanie. Przynajmniej na to wygląda.

 

Część I

 

1

Ron Rakieta

 

Czwartek, 26 grudnia

Wschodnie Morze Śródziemne

10 mil morskich na wschód od przylądka Greco na Cyprze

Operacja „Wczesna Emerytura”

USS „Augusta”

 

Pocisk samosterujący Javelin wytrysnął z ciemnych wód Morza Śródziemnego. Na moment zamarł w powietrzu ponad obłokiem rozbryzganych słonych kropel, potem silnik rakietowy odpalił w jaskrawej kuli ognia i pocisk pomknął ku niebu z ogonem oślepiająco jasnego płomienia.

Siatka obrazu peryskopowego obejmowała ognistą parabolę trajektorii, gdy wystrzelony z okrętu podwodnego Javelin szybował do jej szczytu na wysokość niemal sześciuset czterdziestu metrów pod rozgwieżdżonym niebem, po czym opadł łukiem na spotkanie ze swoim celem naziemnym. Komandor Ron Daminski prowadził widok peryskopowy w dół, dopóki silnik rakietowy pocisku nie wyłączył się i lecący automat nie zniknął w ciemności nocy. Daminski na moment odsunął oko od modułu optycznego peryskopu i spojrzał na swoich ludzi obsługujących stanowiska bojowe w ciasnej, zaciemnionej sterowni okrętu podwodnego unowocześnionej klasy Los Angeles, USS Augusta. Z zadowoleniem powrócił do obserwacji i powoli obrócił peryskop, przeszukując powierzchnię morza. Załoga przygotowywała się do wystrzelenia drugiego pocisku Javelin z dziobowej wyrzutni pionowej.

- Pocisk numer 2 na zasilaniu wewnętrznym, kapitanie. Cel namierzony, odczyty nominalne - zameldował XO, zastępca Daminskiego,Danny Kristman, głosem tak beznamiętnym, jakby mówił o pogodzie. - Gotowość do odpalenia za trzy sekundy.

- Otworzyć wrota wylotowe wyrzutni - rozkazał Daminski i skierował obraz peryskopowy na dziób, żeby zobaczyć drugie wystrzelenie.

- Wrota otwarte, zbiornik wyrzutni pod ciśnieniem... Pięć sekund, sir. Trzy, dwie, jedna, zero.

- Strzelać - padła komenda Daminskiego.

- Ognia! - warknął Kristman i jego rozkazowi zawtórował huk wyrzutni.

Daminski patrzył, jak drugi Javelin wyłania się z wody i wznosi ku wschodowi. Kiedy zniknął, kapitan opuścił peryskop i odwrócił się do Kristmana.

- XO, obejmujesz platformę. Zabezpieczyć stanowiska bojowe, sprowadzić okręt głębiej i nadal krążyć w punkcie oczekiwania.

- Tak jest, sir.

Kristman wydał rozkazy i pokład pochylił się w dół. Augusta zaczęła się pogrążać w głębinach; kadłub jęczał i trzeszczał głośno gnieciony rosnącym ciśnieniem morskim. Komandor porucznik Dan Kristman zerknął ze stanowiska peryskopowego na kapitana. Daminski ziewnął, przeciągnął się i starał się zwalczyć senność - nie spał już trzy noce.

Ron Rakieta Daminski zawdzięczał to przezwisko swojej energii i wybuchowemu temperamentowi. Właśnie przekroczył pięćdziesiątkę, więc jak na dowódcę okrętu podwodnego Augusta był zaskakująco stary. Krępy i niski Daminski zaczynał łysieć, ale wciąż jeszcze poruszał się jak sportowiec, którym kiedyś rzeczywiście był. Grał w futbol amerykański, miał uszkodzone kolana i dziesiątki innych kontuzji z dawnych lat. Mówił z ciężkim akcentem brooklyńskim i często nazywał siebie niedouczonym, nowojorskim Polaczkiem, ale pomijał milczeniem fakt, że ukończył Politechnikę Rensselaer i był znakomitym inżynierem. Mimo to stwarzał problemy jako oficer, zawsze pomijano go przy awansach i nie miał żadnych złudzeń, że jego dalsza kariera może mu przynieść jakiekolwiek niespodzianki.

Daminski był na pokładzie Augusty od czterech miesięcy - od czasu, kiedy poprzedni kapitan został zwolniony ze stanowiska za to, że dowodzony przezeń okręt wpadł na mieliznę. Dochodzenie wykazało, że załoga rozleniwiła się i była kiepsko wyszkolona. Admirał dowodzący flotą podwodną na Atlantyku wysłał na Agustę Daminskiego, gdyż Ron Rakieta miał dziesięcioletnie doświadczenie w robieniu porządków na okrętach podwodnych i był specjalistą od skopywania tyłków tym, którzy na to zasługiwali.

Początkowo nowy kapitan budził przerażenie załogi. Nie bez powodu. Natychmiast po wejściu na pokład Daminski zmienił się w huragan. Przelatywał przez wszystkie działy i znajdował błędy każdej sekcji, każdego oficera, podoficera i większości marynarzy. Każde niedociągnięcie, bez względu na jego wagę, traktował jako osobistą obrazę. Każdy kolejny dzień był koszmarem dla załogi. Nowy dowódca stawiał kilkadziesiąt żądań i kilkadziesiąt razy wybuchał gniewem. Ale po kilku tygodniach pojawiły się efekty. Nawet ci, którzy znienawidzili Rona Rakietę, nabrali do niego zaufania, gdy okręt zaczął gładko funkcjonować, z zakały eskadry stał się jej chlubą i mógł obecnie zwyciężyć w każdych ćwiczeniach. Daminski już rzadziej się wściekał, częściej wygłaszał inspirujące przemowy i od miesiąca niemal jowialnie chwalił marynarzy i oficerów. Okręt został skierowany na Morze Śródziemne, by wspierał działania wojenne przeciwko Zjednoczonemu Islamskiemu Frontowi i przybycie Augusty było powodem do świętowania.

Przez cały ciężki okres przywracania porządku na okręcie załoga niewiele zdołała się dowiedzieć o życiu prywatnym Rona Rakiety Daminskiego. Wiedziano, że ożenił się po raz drugi, poślubił młodszą od niego, piękną i zmysłową kobietę o imieniu Myra i ma z nią troje małych dzieci. Daminski trzymał w swojej kajucie mnóstwo fotografii rodzinnych, niemal wytapetował nimi całą ścianę. Kristman zauważył, że na żadnym zdjęciu nie było samego Daminskiego. Parę dni temu widział, jak kapitan rozmyślał nad listem od żony. Daminski był tak głęboko pogrążony w zadumie, że Kristmanowi dopiero po trzech próbach udało się przyciągnąć jego uwagę. Kapitan zawsze nosił ten list przy sobie - nie w kieszeni koszuli czy spodni, lecz przy ciele na piersi. Podczas jednego z ostatnich alarmów ćwiczebnych Daminski wpadł do sterowni w bokserkach i T-shircie - co w tej sytuacji było normalne - i list od Myry miał schowany za pasem pod koszulką. Teraz także Kristman widział lekką prostokątną wypukłość pod kombinezonem Daminskiego w miejscu, gdzie znajdował się list. Kapitan znów ziewnął i przeczesał włosy wielkimi, zdeformowanymi palcami byłego futbolisty.

Okręt wyszedł z nurkowania i pokład wrócił do poziomu. Daminski zszedł ze stanowiska peryskopowego i podszedł do stołów nawigacyjnych. Włożył papierosa do ust i pochylił się nad mapą. Przez masyw lądu na wschodzie biegły cienkie kręte linie wykreślone pomarańczowym ołówkiem. Wyznaczały trasy pocisków Javelin i kończyły się w położonym tuż obok granicy irańskiej Aszchabadzie, stolicy Zjednoczonego Islamskiego Frontu Boga, leżącej w państwie zwanym Turkmenistan. Dawna, drugorzędna republika radziecka, którą pięć lat temu z trudem można było znaleźć na mapie, stanowiła teraz centrum konfederacji trzydziestu krajów muzułmańskich. Proces jednoczenia się państw islamskich trwał niemal pięć lat, mimo to jednak zachodnie agencje wywiadowcze wydawały się zaskoczone, że do niego doszło, i dopóki nie zrobiło się za późno, by można było przeciwdziałać, uważały, że muzułmanie nadal bardziej niż Zachodu nienawidzą siebie nawzajem. Szpiedzy mylili się w tym wypadku, podobnie jak to im się zdarzyło w miesiącach poprzedzających upadek szacha Iranu.

Historia raz jeszcze dowiodła, że jeden zdeterminowany człowiek potrafi dokonać wszystkiego. W XX wieku różni dyktatorzy zdobywali władzę i stawali się zagrożeniem dla świata, ale większość z nich nie mogła się równać z Mohammedem al-Sihoudem, przywódcą Zjednoczonego Islamskiego Frontu Boga. Sihoud uczynił Turkmenistan najważniejszym regionem ZIF, a Aszchabad jego stolicą. Wspólna Agencja Wywiadowcza Koalicji Zachodniej obserwująca teraz bardzo uważnie to miasto doniosła, że dyktator przebywa tam od dwóch dni.

Generał i kalif Mohammed al-Sihoud mieszkał w betonowym bunkrze na północnych obrzeżach Aszchabadu i wkrótce miała go tu spotkać bardzo przykra niespodzianka. Planowanej operacji nadano kryptonim Wczesna Emerytura - oddawał on trafnie cel i istotę przedsięwziętych działań. W żadnej spośród światowych wojen toczonych dotychczas w tym stuleciu przeciw dyktaturom nie podjęto tak precyzyjnie przygotowanej próby zabicia dyktatora. Ta wojna miała być inna.

Zastępca kapitana Kristman stanął przy mapie obok Daminskiego. Obaj mężczyźni przez kilka chwil w milczeniu studiowali trasy pocisków samosterujących Javelin. Kristman odezwał się pierwszy:

- Myśli pan, że to się uda, kapitanie?

- Nie wiem, Danny. To chyba zależy od komandosów SEAL. My jesteśmy tylko ubezpieczeniem.

- Przynajmniej wystrzeliliśmy coś w tego skurwiela.

Daminski skinął głową. Wiedział, o co chodzi Kristmanowi. Przez ostatnie dziesięć miesięcy wojny robotę odwalały głównie wojska lądowe i marines, a chwałę bojową zdobywali piloci myśliwców marynarki wojennej i sił powietrznych. Tymczasem okręty nawodne i podwodne, nieprzerwanie przemierzając morza wzdłuż i wszerz, były w gruncie rzeczy zupełnie bezużyteczne w walce przeciwko ogromnym połączonym siłom lądowym Zjednoczonego Islamskiego Frontu.

- Prześpię się trochę - powiedział Daminski. - Niech wachtowy oficer pokładowy obejmie platformę, a ty dowodzenie jako oficer dyżurny. Jeśli coś wyskoczy, wezwijcie mnie przez telefon.

- Tak jest, sir.

Daminski poszedł do swej niewielkiej kajuty kapitańskiej, zamknął drzwi i opadł na wąską koję. Był na nogach od czterdziestu godzin, od momentu otrzymania pilnej wiadomości radiowej o rozpoczęciu operacji. Czuł się wykończony, ale wiedział, że jest za bardzo podniecony wystrzeleniem pocisków samosterujących, żeby móc zasnąć.

Wyjął zza koszuli list od żony - papier miał już pozaginane rogi, tyle razy miał go w ręku - i znowu przeczytał. Swoim okrągłym pismem Myra oznajmiła mu, że go kocha, ale mimo to odchodzi od niego.

Jesteś po prostu za bardzo wymagający, żebym potrafiła z Tobą żyć... Nie mogę patrzeć, jak rządzisz w tym domu, tak jak rządzisz na okręcie. Dzieci płaczą, kiedy wracasz do domu i śmieją się, kiedy wyjeżdżasz. Nie mogę już tego znieść. Proszę Cię, poszukaj czegoś, co Ci pomoże, i kiedy się uspokoisz, wróć do nas. Ale zanim się to stanie, nie przyjeżdżaj do domu...

Daminski z powrotem schował list za koszulę i przez chwilę wpatrywał się w słabo oświetlony sufit. W końcu zamknął oczy. Spróbował wyobrazić sobie Javeliny i to, co się z nimi dzieje w tym momencie, gdy mkną wśród nocy z szybkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę, zaledwie sześć metrów nad ziemią, ponad terenem Turkmenistanu, zdążając do ukrytego bunkra generała Sihouda.

 

Turkmeńska równina

120 kilometrów na północny zachód od Aszchabadu

 

Komandorowi Jackowi Morrisowi bardzo brakowało jego brody, która opadała mu na pierś i sięgała niemal do guzika na brzuchu. Brakowało mu także długich włosów, ich również musiał się pozbyć. Ilekroć odwracał głowę i nie wyczuwał na plecach dawnego kucyka, czuł się jakoś dziwnie. Jego ludzie z Siódmej Kompanii SEAL jeszcze przed kilkoma miesiącami bardziej przypominali gang motocyklistów niż najlepszy pododdział antyterrorystyczny w marynarce wojennej. Wybuch wojny lądowej przeciwko ZIF wszystko zmienił i wymusił na komandosach z Sea/ Air/Land, czyli SEAL, powrót do regulaminowych mundurów marynarki i przepisowego wyglądu. Jackowi Morrisowi nie podobało się to - osłabiało integralność pododdziału. SEAL musieli być inni. Widział coś naturalnego w tym, że wracając do bazy, wyglądali jak kierowcy ciężarówek i nikt się ich za to nie czepiał. To była konkretna oznaka, że Siódma Kompania SEAL różni się od reszty żołnierzy marynarki, bo jest lepsza.Morris po raz ostatni przesunął dłońmi wzdłuż dziwnie krótkich włosów i rozejrzał się po ładowni odrzutowca transportowego sił powietrznych, KC-10H/A, oświetlonej tylko przyćmionym blaskiem osłoniętych czerwonych lamp.

Bez ładunku wnętrze KC-10 było przestronne, ale dzisiejszej nocy samolot wiózł dwadzieścia cztery tony sprzętu bojowego i trzy wzmocnione plutony Siódmej Kompanii. Każdy pluton liczył trzydziestu trzech najgorszych skurwysynów w Siłach Zbrojnych Stanów Zjednoczonych, a może w siłach zbrojnych całego świata. Morris spojrzał wokoło po swoich ludziach. Prawie wszyscy spali. Właściwie należało się tego spodziewać, bo wydawało się, że lecą od wielu dni, i dawno minęła północ czasu lokalnego. Ale jednocześnie było to trochę dziwne, bo tylko godziny dzieliły ich od największej i najniebezpieczniejszej operacji bojowej od czasu krwawego uwolnienia USS Tampa, dokonanego przed dwoma laty. Można było przewidywać, że wielu z owych ludzi nie powróci z tej misji, a niektórzy pozostawią na polu walki kawałki swych ciał. Morris uważał jednak, że mimo wszystko będą w lepszym stanie niż żołnierze ZIF znajdujący się w bunkrze generała Sihouda.

Jeden z lotników przyszedł z kabiny pilotów do ładowni i pokazał Morrisowi dziesięć palców - za dziesięć minut będą nad strefą zrzutu. Morris usłyszał, jak silniki samolotu zaczynają nagle pracować na zwiększonych obrotach. Ich grzmot rozsadzał mu czaszkę. Ładownia transportowca odchyliła się gwałtownie, gdy maszyna wzbiła się do góry. Morris odpiął pasy przy siedzeniu i wstał. Od długiego lotu bolały go mięśnie. Zrobił krok do przodu i obudził klepnięciem swojego zastępcę komandora porucznika Czarnego Barta Bartholomaya. Kiedy Bart otworzył oczy, Morris krzyknął mu w twarz: dziesięć minut. Bart wstał i poderwał ludzi na nogi. Morris ruszył w kierunku dziobu samolotu i wszedł do krótkiego wąskiego korytarza w przedniej części ładowni. Drzwi po obu stronach prowadziły do pomieszczeń załogi, kuchni i toalety. Morris dotarł do końca przejścia, pchnął drzwi do kabiny pilotów i wcisnął się do środka. Piloci ledwo zwrócili na niego uwagę, nawigator-mechanik pokładowy wiedział, o co chodzi.

- Na pewno jesteśmy we właściwym miejscu? - zapytał Morris. Miał przykre doświadczenia z siłami powietrznymi. Kiedyś zrzucono go osiemdziesiąt kilometrów na południe od planowanego punktu desantu i zamiast na plaży, wylądował ze swoim plutonem kilka mil morskich od brzegu.

- Przylecieliśmy tu nieco okrężną drogą, komandorze. Po drodze mieliśmy kilka namiarów radarowych. To panu wystarczy? - Facet w skafandrze lotniczym wskazał Morrisowi odczyt z satelity nawigacyjnego i podsunął mu mapę pod nos. Po chwili Morris krótkim mruknięciem wyraził swoją aprobatę.

- Już idziemy w górę, komandorze. Czas, żeby przygotował pan swoich chłopaków.

- Żadnych śladów aktywności? - zapytał Morris, ignorując radę oficera. Lotnicy rozumieją, co mam na myśli, uznał. Czy nikt nie będzie próbował nas zestrzelić?

- Jak dotąd, nie. Jest czysto.

Morris odwrócił się bez słowa, wyszedł z kabiny i pobiegł ku tyłowi samolotu.

Po dwóch minutach wszystkie trzy plutony Siódmej Kompanii szybko i sprawnie przygotowywały sprzęt. Pokład odrzutowego transportowca był ciągle odchylony - samolot nadal wznosił się szybko do pułapu prawie czternastu tysięcy metrów. Na dużej wysokości będziemy w znacznym stopniu bezbronni, pomyślał Morris. Spojrzał na zegarek. Bardzo chciał znaleźć się już na zewnątrz i swobodnie opadać w powietrzu, a nie tkwić jako część ładunku w tej cholernej maszynie.

Włożył maskę tlenową i sprawdził uszczelnienie. Kiedy wszyscy jego ludzie byli już gotowi, skinął głową lotnikowi, który otworzył panel i obniżył ciśnienie w ładowni. Niemal od razu w środku zrobiło się lodowato. Morris wzdrygnął się i natychmiast okłamał sam siebie, że to z zimna, nie ze strachu. Sprawdził połączenie ze swoją skrzynią transportową - on i każdy z komandosów...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin