W malinowym afekcie.pdf

(75 KB) Pobierz
319175562 UNPDF
W malinowym afekcie
Betowała: mTwil
Deszcz siąpił, dzwonił kroplami po szybach, a ona stała nieruchomo, patrząc w dal przez okno.
Skupiła się na konkretnym punkcie w przestrzeni, choć tak naprawdę nie potrafiłaby powiedzieć, co
widzi przed sobą. Wszystko w jednej chwili straciło sens, rozmazało się, rozmyło. Była jak ta
pogoda – szara, nijaka, ani zimna, ani ciepła, przygnębiająca. Dlaczego wcześniej nic nie
zauważyła? Czy mogła nie spostrzec, że nie jest tak cudnie i słodko?
Matka próbowała nawiązać z nią kontakt, ale zamknięte drzwi do pokoju i brak odpowiedzi na
monologi przez ścianę nie pomagały rozwiązać problemu. Martwiła się, bo dziewczyna nie jadła.
Talerze z posiłkami, które zostawiała przy drzwiach, pozostawały nietknięte. Znikało tylko picie. O
tyle dobrze, że dziecko się nie odwodni.
Beatrice nie wiedziała, co było przyczyną stanu córki. Mogła się jedynie domyślać, że to
nieszczęśliwe zakochanie lub złamane serce. Jane jeszcze niespełna tydzień temu była taka
szczęśliwa. Promieniała i zarażała wszystkich swoim optymizmem.
Betty chciała dla niej wszystkiego, co najlepsze. Pracowała na dwóch etatach, by zapewnić
bliźniakom dobry start w życie. Taki, jakiego ona sama nie miała. Do czternastej ślęczała nad
fakturami w biurze rachunkowym, potem zajmowała się domem i jako przykładna matka gotowała
obiady oraz woziła dzieci na dodatkowe zajęcia. Jane miała lekcje baletu, nauki gry na fortepianie i
treningi z cheerleaderkami, natomiast Alec opanowywał tajniki gitary basowej, wraz ze szkolną
drużyną trenował koszykówkę, a wieczorami odbywał garażowe próby ze swoim zespołem
rockowym. Mimo że kobieta starała się wygospodarować jak najwięcej czasu dla dzieci, gdzieś
umykały jej ich problemy. Nie byli już skłonni do zwierzeń. Ciągle zabiegani woleli spotykać się z
przyjaciółmi, niż oglądać z matką filmy na wysłużonej kanapie w małym saloniku czy tak po prostu
od serca pogadać. O dwudziestej drugiej nastawała godzina policyjna. Szesnastolatki buntowali się
przeciw sztywnym zasadom, które obowiązywały w domu, ale Betty chciała mieć pewność, że będą
bezpieczni, kiedy wyjdzie do pracy w lokalnym kasynie. Krupierstwo przynosiło więcej pieniędzy
niż praca biurowa, ale kobieta wiedziała, że to zawód na kilka lat. Musi być młoda i piękna, a
tempo, w jakim żyła, nie ułatwiało dbania o własną powierzchowność.
***
- Jane, za szybko. Po co ten pośpiech, skarbie? Wczuj się w muzykę. - Była zdenerwowana, nie
potrafiła skupić się na grze, ponieważ chciała zrobić jak najlepsze wrażenie na nauczycielu.
- Źle, jeszcze raz źle. Posuń się. - Mężczyzna usiadł obok dziewczyny i położył swoje zgrabne,
zimne ręce na jej dłoniach, tak że idealnie pokrywały one smukłe, lecz o wiele krótsze palce
uczennicy. Przyciskał nimi białe klawisze instrumentu. - Widzisz, musisz płynąć z muzyką. Tu nuty
są bardziej dynamiczne, natomiast w tym momencie odrywasz dłonie na krótką chwilę, by potem
lekko musnęły klawisze – a dalej mocno i zdecydowanie. - Zaczerwieniła się, czując dotyk jego
skóry. Musiał to spostrzec, bo natychmiast wstał i podszedł do okna. - Ćwicz tak, jak ci pokazałem
– mruknął tylko i do końca lekcji nie poczynił żadnej uwagi.
Profesor Aro Volturi robił wrażenie na każdej uczennicy. Kruczoczarne włosy, gładko zaczesane do
tyłu i związane w niewielki kucyk, jednodniowy zarost, ciemnoniebieskie oczy i jasna, niemal biała
karnacja. Do tego cudowne palce, które znały każdy sekret fortepianu. Gdy grał, wszystko wokół
nikło. Dźwięki, jakie wydobywał z instrumentu, były najlepszą karmą dla duszy. Obojętnie czy
interpretował dynamiczną etiudę Chopina, czy liryczny menuet Beethovena, wyczuwało się
ekstatyczną atmosferę wśród wszystkich słuchaczy w przyszkolnym audytorium. Jako nauczyciel
był surowy, ale ceniono go za celne uwagi i dar przekazywania wiedzy. Renoma Aro Volturi
sprawiała, że drzwi do szkoły się nie zamykały, a zajęcia u niego cieszyły się ogromnym
powodzeniem.
Egzamin kończący rok w szkole muzycznej zbliżał się wielkimi krokami. Jane radziła sobie coraz
lepiej, ale najbardziej kłopotliwa okazała się dla niej właśnie etiuda. Mama zgodziła się wykupić
prywatne lekcje w czasie wiosennej przerwy, aby kontynuować naukę. Korepetycje odbywały się u
profesora w mieszkaniu. Mężczyzna wykazywał się wielką cierpliwością dla uroczej,
utalentowanej, ale zbyt porywczej blondynki. Często ćwiczyli razem ponad wykupiony czas,
niekiedy nawet do późnego wieczoru. Choć próbował zachować dystans, zdawał sobie sprawę, że
szesnastolatka się w nim podkochuje. Ze stoicką pozą ignorował wdzięki małej kobietki, która
subtelnie potrafiła eksponować i podkreślać swoją urodę, ale tego dnia... tego feralnego dnia nie
mógł się jej oprzeć.
Musnęła jego palce, gdy grali utwór na cztery ręce.
Nie cofnął dłoni, choć już w tym momencie zrozumiał, że popełnił największy błąd.
Patrzyła na niego odważnie, pożądliwe, a jednocześnie niewinnie.
Wiedział, jak cienka jest granica przyzwoitości. Powinien ją skarcić, ale nie umiał wydobyć z siebie
dźwięku.
Powoli oblizała dolną wargę malinowych ust.
Kuszenie niewiniątka przyniosło pożądany efekt. Przegrał.
Bez zastanowienia wpił się w słodkie, zwilżone usteczka, po czym, oprzytomniawszy, od razu
odsunął głowę, pragnąc jak najszybciej wyjść z pomieszczenia. Jednak ona chwyciła go za ramię,
niwecząc próbę zaprzestania niewłaściwego postępowania i odwzajemniła pieszczotę.
Nie potrafił dłużej walczyć, kiedy przed oczami miał jej młode, pragnące dotyku ciało. Zdjął
bladoróżowy, rozpinany kardigan, a następnie zsunął powoli ramiączko bawełnianej, lekko
przezroczystej bluzki, która uwydatniała krągłość piersi i musnął nagą szyję. Składał drobne
pocałunki na obojczyku, ramieniu, dotknął ustami dłoni i zachęcił dziewczynę do powstania, a
potem pokierował w stronę sypialni.
- Kocham cię, wiesz? – powiedziała radośnie, gdy obudzili się wcześnie rano. - Jesteś cudownym
mężczyzną. Moim pierwszym i jedynym.
- Jane, proszę cię. Chyba za wcześnie, żeby składać takie deklaracje. Pamiętaj, że jesteś moją
uczennicą, niepełnoletnią uczennicą – odpowiedział zamroczony moralnym kacem. Jeszcze wczoraj
był przykładnym mężem i szanowanym nauczycielem. A teraz? Zrujnował sobie karierę, a
dziewczynie odebrał pierwszy raz. Przez te wszystkie lata w zawodzie nie pozwolił sobie nawet na
niewinne, nieprzyzwoite myśli o swoich podopiecznych, a w tym jednym momencie zniszczył to,
co osiągnął. - Jane, proszę, ubierz się i pójdź do domu. To był błąd. Wszystko, co miało tu miejsce
wczorajszego wieczoru, było jedną wielką pomyłką. - Usiadł na łóżku, zwiesił głowę i wplótł
dłonie we włosy. Nie chciał na nią patrzeć. Teraz była tylko dzieckiem, a on zwyrodnialcem.
Nie mogła w to uwierzyć. Sądziła, że odwzajemniał jej uczucie, że przez następne dwa lata będą
ukrywać swój romans lub wyjadą gdzieś na południe Italii i zaszyją się w małej wiosce na stromych
wzgórzach usłanych w oliwne gaje. Zamieszkają w niewielkiej chatce, a on będzie grał jej na
fortepianie.
Ubrała się w pośpiechu – łzy cały czas ściekały po jej policzkach. Już miała wychodzić, ale,
zawahawszy się, podbiegła do łóżka. Uklęknęła przed mężczyzną i chwyciła za obie ręce.
- Proszę, daj nam szansę. Poczekam na ciebie, to tylko dwa lata.
- Panno Johns, ja mam żonę i kocham ją. Nie wiedziała panna? - odparł sztucznym, beznamiętnym
głosem. - Wezmę odpowiedzialność za swoje czyny, zniknę, a panna niech lepiej natychmiast stąd
pójdzie. - Odskoczyła od niego jak poparzona. Kłujący ból przeszywał jej klatkę piersiową tak, że
nie potrafiła złapać oddechu. Czuła się zdradzona i oszukana, choć w rzeczywistości nigdy nie
zapytała, czy ma rodzinę. Była przekonana, że odnalazła pokrewną duszę. Nie zaprzątała sobie
głowy przyziemnymi sprawami. Umarła, choć oddychała. Czuła się pusta i niepotrzebna.
***
Betty nie mogła tego dłużej znieść. Nie widziała się z córką od tygodnia. O tym, że żyła,
świadczyły tylko znikające rano croissanty, co i tak było poprawą w stosunku do pierwszych dni,
oraz napoje, które przynosiła do każdego posiłku pod drzwi zamkniętego pokoju. Alec wyjechał z
drużyną na rozgrywki stanowe do stolicy. Miała nadzieję, że ten czas uda się wykorzystać na
odnowienie relacji z Jane.
- Córeczko, proszę cię, wyjdź. Nie możesz się bezustannie ukrywać. Cokolwiek się stało,
poradzimy sobie – wyszeptała spokojnie i zachęcająco jak co dzień.
Już miała odejść, nie wierząc w skuteczność próby, ale drzwi otworzyły się szeroko. Zapłakana
Jane rzuciła się jej na szyję. Szlochała w rękaw koszulki.
- Co ci jest, maleńka? - zapytała z troską.
- Mamo, ja go zabiłam. Zabiłam! On nie żyje! - Zanosiła się płaczem.
- Jane, uspokój się. Kto nie żyje?
- On. Profesor.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin