Bolesław Chrobry (tom 1 - Puszcza) - Antoni Gołubiew.doc

(1363 KB) Pobierz

ANTONI GOŁUBIEW

 

Bolesław Chrobry I

Puszcza

CZĘŚĆ PIERWSZA

Polana

 

1.

- Ludzie jakowyś od lasu!... Ludzieeee!

Kobiety dziobiące motykami grzędy podniosły się, wyprostowały bolące krzyże. Świętocha

odgarnęła włosy ze spoconego czoła, pytała:

- A kądy to lecisz, Żarek?

Nie zatrzymywał się w pędzie; tylko mu pięty migały.

- Ludzieeee! - zakrzyknął.

- Do dziada to ? - głos jej drgał ze zmęczenia i nagłego przestrachu.

- Do dziada! - kurz się za nim skłębił.

- Wielki otrok, a durny jak pień - jazgotała Żywula.

- ...dzieee! - doleciał z dala przerażony głos chłopca. Przysłoniły oczy od słońca, patrzyły

nad polami ku puszczy.

Droga wiła się tam kreto, zboże falowało... Przed polami Gza coś ruszało się, kurzyło. Coś

obcego!

- Lelum! - zaskrzypiała Żywula.

- Baby! - wrzasnęła Świętocha, oczy jej zabiegały, zmalałe, przerażone. - Zbierajcie motyki

a dzieciska... do dom... do dom... - biegła już w ślad za Żarkiem, kiwając się w biodrach, dudniąc

ciężko nogami.

Za nią łomotały inne. Był upał. Ciężko dyszały, w biegu obcierały czoła. Dzieci zawiązane

w chustach rozmazały się, krzyczały, udzielił się im strach matek. Bez tchu wpadały w obejście,

każda obzierała się za siebie, każda wykrzykiwała:

- Ludzie! Cudzy!

Dziad siedział na przyzbie, głowę wyciągał na długiej, pomarszczonej szyi - w

zmarszczkach osiadł mu czarny, wiekowy kurz. Mówił każdej:

- Głupie.

Ale Lubuszę wysłał, by zwiedział się, skąd ci goście. Lubusza dyrdał małowiele, dojrzał ich

wraz za Śliźniowym dębem. Skrył się za pień, przykucnął, głowę wysunął, patrzył. Przybyszów

było trzech, stanęli, uradzali. Pokazywali rękami na chaty Gza, na chaty dziada, widać - nie

wiedzieli, dokąd iść. Spierali się. Za nimi dwa wozy z białkami, z dziećmi, z dobytkiem. Woły czy

krowy w jarzmie skręcały z drogi, próbowały skubnąć co zielenizny. Białka z pierwszego wozu

zlazła, spędzała je witką na drogę. Dwie inne rozglądały się, coś krzyczały do chłopów. Lubusza

patrzył pilnie, mruknął do siebie:

- Że przejechały przez puszczę, no! - zawrócił z powrotem w obejście. Dziad podniósł nań z

przyzby milczące, blade oczy - mrukliwy był.

- Od boru... - syn kiwał szpakowatym kołtunem - widzi się, kmiecie.

- Siła?

- Trzech ich. Z wozami.

- Z wozami? - zdziwił się dziad i wstał.

Ogromny był, wyższy o głowę od Lubuszy, od Gza, suchy, kościsty. Twarz kwadratowa,

usta wąskie, zacięte, nad bladymi oczyma krzaczaste kępy brwi. Grzywa długa, do karku. Nie rzekł

ni słowa, wszedł do sieni.

- Ociec?

- Abo co? - nie odwrócił się do Lubuszy, tyle co przystanął.

- Co z gośćmi?

- Jeszcze nie są przyszli. Może do Gza nawrócą - zniknął w izbie. Lubusza zakłopotany

kręcił się po obejściu. Baby zbiły się w ciasną gromadę, jazgotały.

- Aże mię strzęsło - żaliła się Świętocha.

- Było co lecieć?

- Wszystkie leciały, jakże? Wżdyż cudzy. Co wiesz, jeszcze ją kto chyci.

- Chyciłby tam.

- A pomnisz, Dobek latoś bajał, jako woje żadnej nie puszczą.

- Kaj tam woje. Kmiecie.

- I z wozy, Lubusza pry, z dobytkiem.

- Do Gza nawrócą. Tamok bliżej.

- Abo i k'nam.

Dziad wyjrzał, srogo zatoczył oczyma, krzyknął na całe obejście:

- Białki do roboty! Co strzępić jęzory! Isto sroki na deszcz.

Bez słowa, zastrachane, pobrały motyki, dzieci, śpieszkiem ruszyły w pole. Spotkały gości

w pół drogi, ciągnęli do dziada. Przodem szedł chłop niski, kanciasty, kiwał się na boki, oczyma

nieufnie błyskał. Czupryna mu zwisała nisko, do brwi - nie wiedziały, że chowa pod nią wypalone

na czole klejmo: strzałę przeciętą na krzyż dwiema kreskami. Dwaj inni byli to wolni kmiecie,

wiedli zaprząg - wołu i krowę - krótko, przy pysku. Trzy białki dyrdały za wozami, na wozach

trzech chłopców, zastrachanych, ciekawych. Śliżniowe baby zeszły z drogi, przepuściły wozy,

przyglądały się gościom. Pierwszy kmieć mijając mruknął:

- Dadźbog z wami.

- Dadźbog - odpowiedziały rozdziawione z podziwu usta.

Przejechali.

Baby nie wytrzymały w polu do zachodu. Ledwo słońce sczerwieniało, schyliło się nad

puszczą, pozbierały motyki, dzieci, leciały do domu. Minęły gaj, w którym zwykle palono sobotni

ogień, zeszły między pokręcone brzozy - zapachniała im na moment zgniła wilgoć - ujrzały całe

obejście: ciężki, niezdarny dom dziada, pokiereszowany przybudówkami, podle chaty Dobka i

jąkały Kuwacza - ród stawiał coraz dalsze budowle wzdłuż drogi - obory i stajnie, klecie na siano i

zboże - wszystko porozrzucane, szare, błękitniejące na przedwieczerzu. Dalej migotała rzeka i

szeroki kraj puszczy, czarny, obcy, straszny. Trzej przybysze przeprawiali się przez bród naprzeciw

Śliźniowego osiedla, woda im bulgotała u kolan, głowy mieli wzniesione, oczy wlepione w

puszczę. Wozów nie wiedli.

- Lelum - szepnęła Dobracha- a dobytek kaj? Ostał?

- Pewnikiem doma. W obejściu.

Naprzeciw szedł Dobek, całą gębę miał w dziobach, machał ostro, widać: śpieszył. Mimo to

otoczyły go rozgadaną ciżbą. Oganiał się, mało co rzekł. Opryskliwy był. Warknął:

- Dziad mię do Gza wysłał.

- A tamci?...

- Będą puszczę trzebić za rzeką.

- Dziad zwolił?

- Co mu ta, niech żyją. Polana nasza, starczy Śliźniom. A nie starczy, tu trzebić będziem -

ręką machnął ku ścianie lasu, czerniejącej po tej stronie rzeki.

- A wozy? Białki? Dzieciska?-sypały gęstym dżdżem pytań, przejęte ważnością zdarzenia.

- Dziad przygarnął, póki chat nie postawią. Puszczajcie - rozgniewany już był. Odpłynęły.

Rano już grały siekiery za rzeką. Trzej osadnicy cięli ostro, w pocie, bez ustanku. Nie

gadali do siebie. Prostowali' bolące plecy, opierali się na toporzyskach, zamglonym spojrzeniem

ogarniali zwartą gęstwę, w którą ledwo co się wdarli. Przed nimi stała wroga knieja, mieli ją

pokonać garściami, ogniem, toporem. Za nimi - kajś, daleko, wiele dni wędrowania - leżała

przeszłość, od której uciekli; twardy trud, wołający ich co dnia; ciasnota na wąskiej porębie, gdzie

było ich zbyt wielu, by jeść do syta; coraz większe ciężary danin a posług; u klejmowanego

niewola, bicie i głód. Przed nimi była puszcza i wola. Spluwali w garść, siekli krze i młode pniaki,

wszystko, czemu podoła siekiera, co położy szeroki zamach ramion. Baby szły za nimi w ślad,

zgarniały pobitą puszczę w kupę, w wielgachne stosy. Pachniało więdnące liście, świeży sok

drzewny, smoła, gęsty pot parującej przyodziewy. Po chwili wydechu naginali się znowu, znów

rąbali, baby z suchym szelestem zgarniały wciąż gałęzie, szli głębiej w puszczę i głębiej, zostawały

za nimi tylko najtęższe pnie, odwieczne olbrzymy, szumiące konarami nad pobojowiskiem.

Po Śliźniach chodziły gadki o tej zaciekłej pracy. Białki raz wraz latały nad rzekę łypać

ślepiami za bród, dziad krzyczał na nie, sprał jedną, drugą. Dzieciska nie odchodziły od rzeki,

przycupnięte w kucki, ciekawe. Przyszedł nawet Giez, który rzadko bywał po tej stronie polany -

obie gałęzie Śliźniów wadziły się ze sobą, żyły w ustawicznej wojnie a niezgodzie. Pogwarzył

małowiele z dziadem, pobobrował po obejściu - wielki, rozrośnięty, barczysty - ruszył nad rzekę,

pogmerał nad wodą, podwinął gacie, przebrnął bród. Osadnicy dopiero co zwalili burego ze

starości dęba, trzebili gałęzie, stukali obuchami po korze. Białki odciągały konary, raz wraz jedna z

nich krzykała:

- Sułek, utnij no tu, nie poradzę.

Giez podszedł, pozdrowił z Dadźbogiem. Białki stały z daleka, lekko zastrachane. Chłopy

odłożyły topory, odrzekły takoż z Dadźbogiem. Giez sapnął, rozejrzał się, przysiadł na starym

zwalonym drzewie.

- Sielny pień - mruknął ozierając wysoko wzniesione nad wywaloną jamą korzenie.

Ten, co miał włosy do brwi, uderzył siekierą w tram, stuknęło głucho; błysnął żółtymi

zębami:

- Trza ji rozszczepić - roześmiał się, wyprostował, podciągnął ramiona. Tamci kiwali

głowami, paluchami wodzili po szurpatej korze.

- Żeście tutki zaczęli... Wielkie drzewa, ciężko uradzić.

- Nie chcieliśmy na odludziu. Mało nas.

- Stary Ślizień wam zwolił?

- Zwolił. Gości nas, póki chat nie postawim.

- Trza było do mnie. Łacniej tam trzebić.

- Wierę, bych był wiedział, tedyby byli poszli. Nynie roboty żal.

- Pewno- Giez burknął niechętnie i wstał. Na odchodnym obrzucił wszystkich trzech

bystrym spojrzeniem, powiedział przez zęby:

- A nie dowierzajcie ze wszystkim staremu, morwie wam. Lis. - Ruszył nie oglądając się do

brodu. Patrzyli za nim przez chwilę. Któryś, spluwając w garście, mruknął:

- Trza będzie rozpytać o tego... jak mu tam? Giez? - ujął toporzysko, zamachnął się, rąbnął,

pień stęknał i drgnął konarami. Nie pogwarzali więcej. Dopiero pod wieczór Sułek wciął topór w

pień, siadł, obrócił ciężkie spojrzenie na towarzyszy :

- Bez tajnego pomyślunku nie przyszedł tutki.

- Bajał, bychmy się strzegli starego.

- Lado! Brateś mu? rodowy?

- To czego...?

- Trza być ostrożnym. Porąbiem do zachodu, tam spoczniem. Pogwarzym.

Dzień w dzień chodzili za rzekę. Miesiąc był ledwo na wietku, gdy ukończyli rąbanie.

Liście podeschlo pod oddechem upału. Na palenie puszczy zwalili się Śliźnie, jak na dożynki.

Białki i dzieci wyległy wszystkie, wielu chłopów. Dziada ni Gza nie było. Osadnicy podpalili

narąbany chrust. Dym słał się gęsty, biały, płaski, snuł się między stojącymi jeszcze drzewami,

przebijał żółtymi jęzorami, wybuchał płomieniem, znów opadał, zaścielał brzeg; coraz częściej

wybłyskał nad nim ogień; wiatr nie powiał, nad pożarem zawisł gęsty, nieruchomy upał; ruda

śreżoga jęła się unosić od paleniska, bury tuman owinął drzewa, wzbił się wyżej; słońce zawisło

nad głowami ogromne, krągłe, bez promieni, jak chore oko nieba; zrobiło się straszno; smród

spalenizny wiercił w nozdrzach; bydło ryczało; zza rzeki dochodził trzask i wycie pożogi; dzieci

rozwrzeszczały się; białki brały je w ramiona, lulały, same przerażone; psy wyły; żar buchał przez

rzekę, opalał twarze; zaczęli uciekać do domu, Żywula głośno odżegnywała się od uroku; gołe

słońce wolno pełzło po niebie, spuszczało się ku zachodowi, coraz ciemniejsze, bure w końcu,

palące rdzawym żarem; zaszło; całe nadrzecze osnuł rzadki, błękitnawy dym; zmierzchało; ogień

przygasł, ale wyrąbane półkole puszczy żarzyło się niby potworne palenisko; popielało z wolna; z

gęstwy pozostały jeno sterczące osmalone pnie praszczurów puszczy, którym nie podołała siekiera.

Osadnicy zabrali się do nich natychmiast, od rana. Jeszcze tu i ówdzie kryło się pod szarym

nalotem zarzewie; ziemia kurzyła pod stopami popiołem; cała przestrzeń leżała czarna i otwarta,

gotowa do orki j siewu. Jęli się wyważania pozostałych pni. Obkopywali wkoło ziemię,

przerąbywali korzenie, podkładali bierwiona, wyważali je - czerwoni, spoceni, milczący. Pnie

waliły się z głuchym łoskotem, wyrzucały chmury popiołu. Trzebili je z gałęzi, rozszczepiali

klinami, obciosywali na belki. Oznaczywszy zręby chat, zakładali bierwiono na bierwiono w

surowy prostokąt, mozolnie wznosili ściany. Białki ciągały kamienie na palenisko, pilnowały

chudoby, warzyły strawę, nosiły gałęzie, gromadziły mech do utykania ścian. Ledwo stanęły chaty

dla ludzi i bydła, mężczyźni wyciętą z twardego rozwidlenia sochą zruszali glebę, wyrywali z ziemi

długie korzenie, przetaczali kamienie i głazy, równali grunt, znów go zdzierali sochą, by z

przywiezionych pękatych worów siać ziarno. Bili zwierza w puszczy, białki wytyczyły grzędy

grodzone chruścianą plecionką. Żyli. Pracowali. Zasiedli się.

Wrośli w ziemię.

2.

- Ono pło sine-sine, srogie, wkoło czarny las. Zasie w ple onym babrze się dzik, wielgi

wielgachny, oczu mu nie widać, sterczą jeno dwa żółte kły, długie a zawinięte, a złe. Packa się dzik

w bajorze, kąpie się w pianie, racicami tupie, parska gniewny. Drze ziemię kloma, na brzeg wyłazi,

głowę w prawo, w lewo podnosi, charka i kwiczy. A pło bławieje, sinieje, bieleje ze strachu przed

onym dzikiem. Bór wkoło szumi a grozi. Woje tegdy skrzykują się, chytają sulice a topory i pode

gród idą.

Gęsta cisza wisi nad przerażoną gromadą. Kuternoga podciąga kulas pod ławę, oczy ma

dalekie... zapatrzone...

- A gród ów zwą Radgoszcz - baje - walny gród. Broni go tęgi ostrokół, jakiego nie

obaczycie indziej. Trzy wrota są w onym ostrokole, wkoło święta puszcza szumi, szumi, ludzką

mową gada, święte dęby grzywą trzęsą. Oo! - zawołał dzikim głosem Kuternoga - widziałem ci ów

gród i ostrokół, i wrota.

Chłopcy milczą, tylko im krągłe ślepia wyłażą z twarzy, serca stukają. Białkom strach.

Oćce kiwają głowami, mruczą z dziwu.

- Dwie bramie zawżdy stoją otworem dla gości - burczy Kuternoga nie patrząc na nikogo -

ale biada zuchwalcu, jenż by chciał trzecią bramą wejść w gród. Ubiliby go z miejsca. Ubili.

Trzecia brama na pło wiedzie, tamże święty dzik mieszka. A w grodzie żyją bogi, Swarożyc z

drużyną, a strzegą ich knędze wielicy i możni. Jest tam koń święty, jenż rzuca źrebią przed

wyprawą. A padną źrebią na dobro: z chąsą walą, a na zło: doma siedzą, obiaty bogom ślą,

odmiany czekają.

Dech zapiera, gdy słuchają o tych cudach-cudeńkach.

- Walczy Swarożyc z Kyryi Krysti - baje zadumany Kuternoga - jenż jest mocny Bóg

Niemców a Czechów, a inszych. Ksiądz Mieszka wwiódł ji do swego kraju, trzemy mu wielgie

wystawił, obiaty składa, śpiewają mu, chlebem karmią i miodem poją, a dymią mu, a szepcą i

zaklinają. Kyryi Krysti nie lubi, kiegdy mięso jedzą. Tegdy Mieszka zęby łamie, kto by mięso jadł.

A w inne dni robić nie wolno nic. A świętych dębów nienawidzi Kyryi Krysti, Mieszka tnie je

toporem, ogniem pali.

- Lelum - jęknął ktoś w kącie w śmiertelnej grozie.

- A na miejscu, gdzie dęby szumiały, każe Mieszka znak Kyryi Krysti stawić.

- Jaki znak?

Kuternoga złożył dwa kije na krzyż.

- Taki jest znak Kyryi Krysti.

Dziwią się. Długo milczą. Węgle z łuczywa z sykiem spadają w wodę. Ciemnieje.

Kuternoga przybył zza rzeki w tymże dniu, gdy u Śliźniów zakończyła się zwada pod

dębem rosnącym w środku polany. Giez był młodszy od dziada o z górą trzydzieści lat. Młodszej

gałęzi rodu, siedzącej po tamtej stronie polany, przewodził wprzódy Racibor. Kiedy zmarł łoni,

starostą ostał Giez. Niespokojny był człek, prędki, dufny w sobie; oszczepem trafiał w jajo z

pięćdziesięciu kroków; bił zwierza w puszczy jak nikt; rwał się do przodownictwa i władzy. Wraz

też powadził się z dziadem.

Poszło o łęgi nad rzeką. Giez domagał się podziału, dziad nie popuszczał wspólnoty.

Ujadali się. Obie połowy polany koso patrzyły na siebie. Jazgotały:

- Dziad starosta całej gromady.

- Nie nasz.

- Cóżeście? Nie Śliżnie?

- Wiera, Śliżnie. Ale u nas Giez starosta.

- Giez to gid! Zbój!

- A dziad umrzyk! Churlęga.

- Bacz, bo ci toporem w zęby...

- Krowim ogonem ci... ogonem, nie toporem.

- Bacz!

- Gwiazdy policzysz.

- Łajno wole.

- Smardy.

Białki darły się po opłotkach. Otroki pilnujące krów prały się kamieniami. Chłopcy patrzyli

na się spode łba, byle o co mogli się wziąć za łby. Giez latał między swoimi, judził, wygrażał;

szczerzyli zęby, poglądając w stronę dziadowych zabudowań. Dziad nie wyłaził z chaty, nasępiony

patrzył w ogień, kościstą łapą dorzucał suszu; ale był zły: nie podejść. Lubusza ruszył do Gza

łagodzić: wyśmiali go. Dobek przepasał się, chodził cięgiem z toporem; inni brali sulice. Dojrzał

ich Giez przy zbiórce owsa, obrócił się, spuścił gacie, wypiął się. Któryś nie wytrzymał, cisnął

sulice, nie doniosło. Giez rozrechotał się, wciągnął gacie, ruszył do swoich. Do dziada wleciał

Stanko, gęba mu się trzęsła.

- Biją się podle dębu. Kuwacz tyle co dycha- zakrzyknął. Dziad zawiesił na nim ciężkie

wejrzenie. Stanko nie strzymał. Wrzasnął raz jeszcze:

- Biją się.

- Cichaj - przeciągnął dziad przyduszonym głosem. Strasznym głosem. Stanko cofnął się.

Dziad wstał, w piersi mu gulgotało. Postąpił krok, dusił z siebie urywane słowa:

- Biegaj... niech wracają... do dom... wraz. Przykazuję - szedł na Stanka, jakby go chciał

przywalić - wielki, pochylony. Stanko pobiegł.

Nazajutrz zwołał dziad walny wiec Śliźniów. Lubusza poniósł nakaz do Gza, omal go tam

nie ubili. Lecz sprzeciwić się nie śmieli. Zebrali się pod dębem, jak przykazał. Nie gadali nic,

spode łba ozierali się na siebie. Dziad wyszedł pod dąb, żeby złożyć ofiarę przodkom. Giez nie

uląkł się - ciężko stąpał obok. Dziad obrócił ku niemu straszne oczy.

- Ty co?

- Składaj obiatę - warknął Giez - ja złożę od swoich. Krąg dech wstrzymał, słysząc tę

śmiałość. Dziad i Giez milczeli, strach, co im w oczach świeciło, co się przelewało. Krąg patrzył na

Gza- rozrosłego, potężnego, z sulicą chodzącego na niedźwiedzia: bary kiej wrota, łapy jak żarna,

w ręce oszczep, za pasem topór z długim trzonkiem. Kark mu napęczniał, ramiona podeszły w

górę, łeb pochylony do przodu - aż drży w złości. Dziad wyższy odeń o głowę, kościsty, z białą,

zapuszczoną do szyi grzywą, o kwadratowej twarzy, zaciętych ustach, w długim, mimo upału,

kożuchu. Twarz bledszą miał niż zwykle, paluchy ściskał w pięść, rozprostowywał. Krąg wokół

zamarł, szyje wyciągał, patrzył.

Dziad zrobił krok do przodu, nawalał się na Gza, spojrzał nań kamiennym wzrokiem,

wycharczał:

- Odstąp.

Giez zamamlał wargami, jakby pił powietrze, poczerwieniał, ręka bezwiednie odchyliła się

mu do uderzenia. Śliźnie wokół zamarli, nie zrobili kroku, pochylili się. Patrzyli bez tchu.

W tej chwili ów umrzyk, gid, churlęga, starzec osiemdziesiąt wiosen liczący, skoczył by

otrok, chwycił Gza szponami za bary, przygiął do ziemi, wyrwał sulicę, tylko mu kawałki drzewa

w łapach trzaskały. Giez poderwał się, za topór u pasa, dziad gruchnął go pięścią w pierś, stuknęło

tępo. Giez zwalił się, rzygnął krwią. Dziad patrzył chwilę na leżącego, kąty warg polazły mu w dół,

obleciał wzrokiem cały krąg - kurczyli się pod tym spojrzeniem - ruszył na nich, rozepchnął

gniewnie, bez słowa szedł do chaty. Był daleko od dębu, gdy go doleciał gwar.

Tegoż dnia przylazł od puszczy Kuternoga.

Mało wiele pogadał z dziadem, pokusztykał do osadników za rzeką, stanął u brodu. Trzej

chłopcy zbierali na brzegu kamienie do proc. Wrony czarnym krakaniem gęsto waliły od puszczy.

Ktoś stukał toporem przy chatach. Białka się wydzierała:

Da - nie póńdę w las,

da nie póńdę na pole...

Dymy z chat sączyły się w niebo. Pola były zebrane, rudniały już. Na skraju stał wielki

chochoł w słomianym kożuchu i czapie. Wróble go obsiadły, jazgotały. Głos białki biegł nad

ścierniskiem:

...da - nie dam tobie gęby,

da-swego chłopa wolę...

Da łado, łado, łado!

Da dana da!

Daaa...

Kuternoga obleciał oczyma porębę, słuchał śpiewki, niby prześmiech przewinął mu się po

krzywej gębie. Rękę zwinął koło ust, kostur podniósł, zakrzyknął:

- Tutki bród, czyli dalej?

Chłopcy poderwali się, stanęli bez ruchu, gębule otwarte, oczy wybałuszone. Nigdy nie

widzieli takiego dziwa. Człek w wielkim kożuchu, na plecach węzeł, końce płachty biegły mu na

ukos przez pierś. Z przodu wisiał mu duży kosz z przykrywą. Najcudaczniejsze! - na ramieniu

siedział siwy sokół z przepaską na oczach. Człowiek w kożuchu krzyknął znowu:

- Nie zamoczę tu pępa?

Milczeli, stali urzeczeni. Obcy zmacał dno kosturem, ruszył w wodę. Chłopcy wzięli nogi

za pas, z wrzaskiem zmykali. Zatrzymali się przy słomianym chochole, wróble pierzchnęły chmurą,

obrócili się: tamten wolno kusztykał pod górę. Hej! - to Kuternoga, prawą nogę miał wykręconą w

kabłąk, pociągał za sobą. Chłopcom przybyło serca, stary przywlókł się, dolazł do chochoła,

nasunął mu głębiej czapę, trzasnął w kark, słomiany strażnik zatrząsł się i pochylił do przodu. Stary

zarechotał, chłopcy rozjazgotali się, wróble z nadrzecznych wierzb patrzyły setką paciorkowatych

oczu, chłopcy powiedli przybysza do najbliższej chaty.

Kuternoga spodobał się osadnikom, dostał pozwolenie osiedlenia się po tej stronie rzeki. Na

urwisku nadrzecznym wiatr wywalił rudą sosnę, przybysz obejrzał wykrot, pobębnił kijaszkiem po

korze, zrzucił kożuch, zabrał się do roboty. Wartko mu szła robota, do nowiu miał gotową

ziemiankę. Dach przyrzucił gałęziami, liśćmi, łajnem; wszystko pokrył darniną. Szczeliny

poutykał, właz przesłonił plecionką zalepioną gliną, zawiesił skórą. Legowisko wymościł z mchów,

na kamieniach trzaskał ogień, było wesoło. Załazili doń i sąsiedzi, czasem Śliźnie. Parę razy był

Giez, siadał na obrąbkach pni, patrzył w ogień, zamyślony słuchał gadek starego. Zły był, kiedy tak

słuchał, zębami zgrzytał, żuchwy mu latały. Potem kłócił się z byle kim. Kuternoga łaził po

puszczy, wypatrywał barci pszczelich, zasiekał pnie drzewne - na znak, wieszał kłody przed

otworem barciowym na rudego mieszkę, podkurzał pszczoły, podbierał je, sycił miód. Za syte

dawali mu jadło, za syte i bajbaje, które strachem chodziły po krzyżu, łaskotaniem w gardle. Bywał

Kuternoga u dziada, pogwarzał z nim małowiele, dziad lubił bartnika. Poglądał nań ołowianymi

oczyma, kulawiec nie lubił tego spojrzenia, kręcił się pod nim, mruczał. Jakoś spytał go dziad:

- Gdzieżeś to przódzi bywał?

Stary zgarbił się, warga mu zwisła, oczyma niespokojnie latał.

- W świecie - odwrócił się do ognia.

- Kaj?

- Ano! - odrzekł Kuternoga i wstał.

Po odejściu dziad milczkiem patrzył mu w ślad. Burknął nie wiedzieć komu:

- Nie zawżdy był bartnikiem. To woj...

- Woj? - Lubusza pochylił się do ojca zadziwiony. Ale stary nie odwrócił głowy.

- Głupi - mruknął jak zwykle.

Szły noce i dni, słoty i pogody, wiatry i mgły. Koguty biły skrzydłami i piały na wschód

słońca. Sroka skrzeczała na płocie. Szły lata, jesienie i zimy. Kawki kołowały nad szarymi

śniegami. Drzewa szumiały gałęzią. Chłopcy trzech osadników rośli w cieniu boru, dochodzącego

niemal do chat. Puszcza była złowroga i zła. Korzenie drzew wżerały się w zbite gliny - czerwone i

twarde - rozgałęziały się w szarych, sypkich piaskach, ssały wilgoć, bytowały na grubych

warstwach próchna, na zetlałych, powalonych pniach. Po konarach wysoko chodził wiatr. Huczał

czarny i porywisty, łamał gałęzie i trzaskał pnie. Głębokie wykroty rozdzierały wsiąkliwy kożuch

mchów- czarne, niewidzące oczodoły ziemi.

Puszcza wołała głosami tajemnicy i lęku. Zimą do chat podchodziły wilki, zwabione

zapachem bydła. Wiosną niedźwiedź wyłaził na słodkie owsy, żubry tratowały zasiewy, a od

straszących ludzi odwracały się niechętnie i pogardliwie. W mgliste jesienne poranki przesuwał się

po skraju ciemny kształt łosia, w gęstwinie hukało coś, nawoływało, szeleściło - straszne,

tajemnicze i złe.

Dzieciństwo biegło w cieniu puszczy, żyło jej tchnieniem, jej grozą i jej powabem. Nocą

przychodziły strachy, sny dusiły, usta wrzeszczały w ciemności, w obłędnym przerażeniu. Długie

opowieści szeptane przy wygasającym ogniu w czarne zimy, gdy wiatr gwizdał na zrębach, a śnieg

wciskał się przez próg, przybierały nieodmiennie kształt puszczy. Okropne stwory, za dnia nie

widziane, wychylały się z szumiącej ściany boru, skradały się za węgłami, skrobały w ściany,

chrobotały nieustępliwie, krążyły wokół złośliwe i straszne. Strach był kosmaty, włochaty,

duszący, dławił mrozem cienkie szyje, zmuszał do nagłego krzyku. Matki odganiały go lulaniem,

zamawianiem, śpiewem. Nie ustępował. Wzrok błąkał się pod poszytym dachem, gdzie na wyżce

złożone było siano i gdzie taiły się potwory pu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin