Lisa Jackson - Przerwać milczenie.pdf

(1344 KB) Pobierz
Jackson Lisa - Przerwać milczenie
Lisa Jackson PRZERWAĆ MILCZENIE
KsiąŜkę tę dedykuję moim synom
Matthew i Michaelowi Crose’om,
którzy są światłem mojego Ŝycia.
Dzięki, chłopaki. Jesteście wspaniali!
Rozdział 1
Bad Luck. Teksas
1999
A kry wyschniętej trawy praŜyły się w upale. Cienia prawie nie było, a letnie powietrze przesycał zapach piasku.
Nevada Smith wycelował. Przymknął niesprawne oko. Nacisnął spust.
Bach!
Stary winchester mocno uderzył go w gołe ramię, a zardzewiała blaszana puszka, do której mierzył, podskoczyła
na słupku ogrodzenia i spadła na twardą ziemię. Krowy na sąsiednim polu nawet nie drgnęły, ale Nevada z sa-
tysfakcją wziął na muszkę następny cel: pustą butelkę po piwie, która za chwilę miała się rozprysnąć na tysiąc
kawałków.
Znów podniósł strzelbę. Odwiódł kurek. Zacisnął zęby i zmruŜył oczy. Palec przywarł do spustu, ale Nevada się
zawahał.
Wyczuł, Ŝe cięŜarówka się zbliŜa, jeszcze zanim hałas dotarł do jego uszu. Wyciągnął szyję i dostrzegł tuman
kurzu wlokący się za słupkami ogrodzenia równolegle do jezdni. W tym samym momencie usłyszał ryk silnika.
Wpatrywał się w cięŜarówkę przez zadrapane okulary przeciwsłoneczne Foster Grant, aŜ w końcu rozpoznał
czerwonego dodge’a Shepa Marsona.
Cholera!
Czego, u diabła, chce ten stary drań? Shep pełnił funkcję zastępcy w Biurze Szeryfa i było oczywiste, Ŝe ten
twardziel ma ochotę zostać szeryfem całego okręgu. Postawny, potęŜny jak nadmorska sosna, był siostrzeńcem
sędziego okręgu i męŜem córki niegdyś zamoŜnego ranczera, no i mógł liczyć na to, Ŝe zostanie wybrany
przytłaczającą większością głosów. Co niechybnie oznaczało wzrost przestępczości w tym zakątku Texas Hill
Country.
Nevada miał nerwy napięte jak postronki, i to nie tylko dlatego, Ŝe Shep był wrednym, zakłamanym sukinsynem,
który nie miał prawa zapuszczać się aŜ tutaj, na teren nieobjęty jego jurysdykcją.
Shep był dalekim kuzynem Shelby Cole, człowiekiem, z którym Nevada kiedyś krótko pracował i który groził
mu bronią. O nie, tych dwóch nie pałało do siebie miłością.
Ze strzelbą w ręku Nevada minął stary ogród róŜany, gdzie przerośnięte krzaki niedługo miały wydać nasiona.
Chwycił podniszczoną koszulkę, którą zawiesił na słupku ogrodzenia, zahaczył ją jednym palcem i zarzucił na
ramię.
Pod dachem dwupokojowej chatki, którą Nevada nazywał domem, osa pracowicie szykowała sobie gniazdo. Jego
stary, kulawy pies, kundel, raczej border collie niŜ labrador, leŜał w cieniu zniszczonego frontowego ganku. Na
widok pana uderzył ogonem w ziemię, podniósł łeb i zaszczekał, słysząc warkot dodge’a.
- Cicho. Wszystko będzie dobrze - skłamał Nevada. Bezskutecznie próbował zignorować ból skacowanej głowy -
nie tylko nie ustawał, ale jeszcze się wzmagał - gdy tymczasem słońce wzeszło juŜ wysoko, a w powietrzu czuć
było upał. Kiedy wóz nadjechał z głośnym warkotem, Nevada poczuł, Ŝe coś ściska mu Ŝołądek. Chore oko trochę
go bolało i opędzał się od głupiej końskiej muchy, która najwyraźniej nie wyczuła, Ŝe stado znajduje się sto
metrów dalej na zachód, skupione za gąszczem teksańskich dębów i drzew mesquite, tak Ŝe kaŜdy leniwy koń stał
z nozdrzami przy zadzie drugiego i oganiał się ogonem od natrętów.
Marson zatrzymał wóz przed starą szopą z narzędziami i zgasił silnik.
Nevada poczuł, Ŝe sztywnieje mu kark - zawsze tak reagował na widok przedstawiciela prawa. Kiedyś sam się do
nich zaliczał, teraz był wyrzutkiem.
Shep wygramolił się zza kierownicy. Był zwalistym męŜczyzną, z dolnej wargi zawsze zwisała mu prymka
tytoniu. Przeszedł powolnym krokiem obok maski swojego upstrzonego owadami wozu. Miał buty z węŜowej
skóry, wytarte dŜinsy opięte na brzuchu i koszulę w stylu western. Ruszył zakurzoną ścieŜką w stronę domku. Z
grubych palców zwisały mu dwie półlitrowe puszki coorsa, w plastikowej folii z sześciopaku.
- Smith. - Splunął struŜką czarnego soku i doszedł do bramy. - Masz chwilkę?
- ZaleŜy.
- Od czego?
- To jakaś oficjalna sprawa?
- Nie. - Shep otarł usta wierzchem wolnej dłoni. Piegowatą skórę nad jego górną wargą pokrywał meszek. - Ot,
beztroska pogawędka dwóch kumpli.
Nevada nie wierzył mu ani trochę. Nigdy się nie przyjaźnił z Shepem, nawet w czasach, gdy grali w jednej
druŜynie. Obaj o tym wiedzieli. Ale trzymał język za zębami. Marson przyjechał tutaj nie bez powodu. To musiało
1
być coś powaŜnego.
Shep wyszarpnął puszkę z uchwytu i rzucił ją Nevadzie, a on złapał ją w locie.
- Co za cholerny upał - burknął Shep. Otworzył puszkę i słuchał krzepiącego syku powietrza. Kiwnął głową,
uniósł puszkę i pociągnął duŜy łyk.
- Tu zawsze jest gorąco - odparł Nevada, otwierając swoje piwo. - Lato w Teksasie.
- Chyba o tym zapomniałem. - Shep zachichotał, ale bez krztyny wesołości. - Chodź, przysiądziemy na chwilkę. -
Kiwnął głową w kierunku frontowego ganku, gdzie dwa plastikowe krzesła cierpliwie pokrywały się kurzem. Po
twarzy ciekła mu struŜka potu, od której błyszczały cienkie, mocno juŜ siwiejące baczki. - Słyszałeś o starym
Calebie Swaggercie? - zagadnął, patrząc na horyzont, gdzie zebrało się kilka chmur, które rozpraszał lecący na
północ samolot.
Nevada poczuł, Ŝe jeŜą mu się włoski na karku. Oparł się o słupek ganku, gdy tymczasem Shep sadowił się na
jednym z kupionych na wyprzedaŜy krzeseł.
- Co takiego?
Shep przez chwilę popijał piwo, zerkając na odziedziczone przez Nevadę szkaradne ranczo. W końcu chrząknął i
powiedział:
- Wygląda na to, Ŝe stary Caleb niedługo umrze. Rak. Lekarze w Coopersville nie dają mu nawet miesiąca. -
Kolejny długi łyk. Nevada ścisnął palcami swoją puszkę. - I wyobraź sobie, Caleb twierdzi, Ŝe odnalazł Jezusa. Nie
chce umrzeć jako grzesznik. Dlatego zamierza zmienić swoje zeznanie.
Nevada poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Ledwo poruszając wargami, zapytał:
- To znaczy?
- śe Ross McCallum wyjdzie na wolność. To właśnie zeznania Caleba, Jego i Ruby Dee, sprawiły, Ŝe chłopak
wylądował w więzieniu. W tych okolicach wszyscy wiedzą, Ŝe Ruby to kłamliwa dziwka, a teraz wygląda na to, Ŝe
ona przyzna, Ŝe po prostu wrobiła Rossa.
Nevadzie zrobiło się niedobrze. Poczuł na karku lekki wiatr, gorący jak oddech szatana.
Shep jeszcze raz podniósł puszkę i wysączył ją prawie do końca.
- Wiem, Ŝe to ty aresztowałeś tego sukinkota, Smith. Ty go posłałeś do mamra, ale pomyślałem, Ŝe powinieneś to
wiedzieć: Ross za parę dni wyjdzie na wolność, w zaleŜności od tego, kto będzie rozpatrywał sprawę, i nie muszę
ci mówić, Ŝe on łatwo się wkurza. Kiedy dorastaliście, miał na sumieniu więcej sprawek niŜ ty. Połowa z tych
bójek była z tobą. Zgadza się, co?
Nevada nic nie powiedział. Shep pokiwał głową i wypił kolejny, duŜy łyk, opróŜniając w ten sposób puszkę.
- Kiedy wyjdzie z więzienia, będzie się mścił jak zraniony niedźwiedź. - Trzymając puszkę, wycelował palcem
wskazującym w Nevadę. - Na pewno będzie szukał ciebie. - Zgniótł puszkę grubą pięścią i dodał: - Ja tak sobie
myślę, Ŝe ostrzeŜony to uzbrojony. Wiesz, o co mi chodzi?
- Tak.
- Dobrze. - Shep cisnął puszkę na przegniłe deski ganku i wstał. - Wiesz, Nevada, ja nigdy tego za bardzo nie
kapowałem. PrzecieŜ kiedyś byliście najlepszymi kumplami, nie? On był rozgrywającym w druŜynie futbolowej, a
ty skrzydłowym. No, przynajmniej zanim został wywalony. Ale co między wami zaszło?
Nevada wzruszył ramieniem.
- Ludzie się zmieniają.
- CzyŜby? - Shep lekko przygryzł wargę. - MoŜe i tak, kiedy chodzi o kobietę.
- MoŜe.
Shep zszedł po dwóch stopniach z ganku i obrócił się, jakby nagle coś waŜnego sobie przypomniał.
- To jest ta druga nowina, synu - powiedział śmiertelnie powaŜnym tonem.
- Jaka nowina?
- KrąŜą plotki, Ŝe Shelby wraca do Bad Luck.
Nevadzie serce podeszło do gardła, ale starał się zachować obojętną minę.
- Tak, zgadza się - dodał Shep, jakby rozmawiał z samym sobą. - Słyszałem to od mojej siostry. Shelby
zadzwoniła do niej dzisiaj rano. - No, więc jeśli rzeczywiście się tu zjawi, nie chcę Ŝadnych kłopotów, rozumiesz?
Ty i Ross dosyć się nawarzyliście o nią przed laty. Pamiętam, jak zaciągałem was obu na posterunek. Byłeś nieźle
poharatany. Straciłeś oko. Wylądowałeś w szpitalu. A Ross po bójce z tobą miał kilka pękniętych Ŝeber i złamaną
rękę. Coś mi się zdaje, Ŝe wtedy przysięgał, Ŝe cię zabije.
- Jakoś nie miał okazji, Ŝeby to zrobić.
- AŜ do teraz, synu. - Shep rozejrzał się po zaniedbanym podwórzu i wyciągnął z tylnej kieszeni chusteczkę. Otarł
twarz i zmruŜył oczy, bruzdy wokół nich mocno się pogłębiły. - JuŜ mówiłem, Ŝe nie chcę Ŝadnych kłopotów. W
przyszłym roku będę się ubiegał o posadę szeryfa okręgu Blanco i nie chcę być kojarzony z jakąś chryją.
- Nie widzę takiej moŜliwości.
- Dobrze. Niech będzie, jak jest. - Ruszył w stronę wozu, a Nevada mówił sobie, Ŝe nie będzie rozgrzebywać
dawnych historii, Ŝe powinien trzymać język za zębami i udawać brak zainteresowania. Ale nie wytrzymał.
- Dlaczego Shelby akurat teraz wraca do Bad Luck? - zapytał.
2
- Hm, dobre pytanie, nie uwaŜasz? - Shep przystanął i w zamyśleniu tarł podbródek. Widać było plamy potu na
koszuli pod pachami. - Cholernie dobre pytanie. Miałem nadzieję, Ŝe moŜe znasz na nie odpowiedź, ale widzę, Ŝe
się myliłem. - Spojrzał przed siebie i wypluł długą struŜkę tytoniowego soku na wypalone słońcem chwasty
rosnące wokół słupka ogrodzenia. - MoŜe Ross zna odpowiedź.
Nevadę coraz bardziej bolała głowa.
- Nie sądzisz, Ŝe to trochę dziwne, Ŝe i on, i Shelby będą wracali do miasta w tym samym czasie? Zbieg
okoliczności czy coś w tym stylu?
To coś więcej niŜ zbieg okoliczności, pomyślał Nevada, ale tym razem nic nie powiedział, a Shep pomaszerował
do swojego wozu. Z tego, co Nevada wiedział, Shelby Cole - piękna i rozpieszczona jedynaczka, córka sędziego
Jerome’a „Reda” Cole’a - nie miała Ŝadnego powodu, Ŝeby wracać do Texas Hill Country. Absolutnie Ŝadnego
cholernego powodu.
Shelby nie oszczędzała pedału gazu wynajętego cadillaca. Ciągle przekraczała prędkość i czuła, jak szybko
krzewy, gałęzie dębów, usychające kwiaty polne i kolczaste kaktusy gruszkowe ocierają się o jej samochód.
WzdłuŜ Ŝwirowego nasypu autostrady leŜały tu i tam martwe zwierzęta, głównie pancerniki i zające. Ten widok
przypominał jej, Ŝe zbliŜa się do Bad Luck, małej mieściny na zachód od Austin, miejsca, do którego kiedyś
przysięgła sobie nigdy nie wracać.
Rozsunęła dach samochodu i słońce mocno praŜyło ją w głowę. Ze związanych z tyłu włosów sterczało pasemko
rudoblond. Nie przejmowała się tym. Na lotnisku zrzuciła szpilki i prowadziła samochód boso, skoncentrowana, ze
zmarszczonym czołem; do jej świadomości z trudem przebijały się dźwięki jakiejś starej piosenki Bette Midler.
Skręciła trochę za szybko, opony cadillaca zapiszczały, ale nie zwolniła. Po dziesięciu latach nieobecności w
miasteczku, które ją wyklęło, po dziesięciu latach swobodnego Ŝycia w Seattle, nie mogła się doczekać chwili,
kiedy zaparkuje przed stuletnim domem, w którym się wychowała. Nie miała zamiaru zatrzymać się tam na długo.
Chciała tylko załatwić swoje sprawy i się wynieść.
Zacisnęła palce na kierownicy. Zalała ją fala, wspomnień uwięzionych w innym czasie i przestrzeni, wspomnień
obietnic i kłamstw, seksu podczas wiosennej burzy i konsekwencji zdrady. Z trudem przełknęła ślinę. Nie chciała
przemierzać tej bolesnej ścieŜki.
Wyłączyła radio gwałtownym ruchem i wcisnęła na nos okulary przeciwsłoneczne. Nie chciała słuchać Ŝadnych
ckliwych, romantycznych kawałków, a w kaŜdym razie nie dzisiaj. I chyba w ogóle. Zerknęła na siedzenie obok
siebie, gdzie cisnęła neseser. Z bocznej kieszeni wystawał róg szarej koperty. Był w niej list - anonimowy - ze
znaczkiem podstemplowanym w San Antonio. Właśnie z powodu tego listu poprosiła o urlop okolicznościowy
szefa biura nieruchomości, w którym pracowała, spakowała podręczną torbę, pojechała na lotnisko Sea-Tac i
poleciała pierwszym samolotem do Austin.
W niecałą dobę po otrzymaniu obciąŜającego listu mknęła przez ulice w centrum miasteczka, które nazywała
domem przez pierwszych osiemnaście lat swojego Ŝycia.
Niewiele się tu zmieniło.
Drogeria wyglądała tak samo; zachował się nawet pal do przywiązywania koni wbity przed bocznymi drzwiami.
Uśmiechnęła się ironicznie na wspomnienie dnia, w którym wyryła na tym właśnie palu swoje inicjały, i zaczęła
się zastanawiać, czy mimo upływu czasu wciąŜ jeszcze widać tam głupiutkie serduszko, wyznanie miłości do
męŜczyzny, który ją w sobie rozkochał:
- Idiotka - mruknęła pod nosem, zatrzymując się przed czerwonym światłem jedynej sygnalizacji w mieście i
czekając, aŜ przejdzie przez ulicę cięŜarna kobieta pchająca spacerówkę z płaczącym dzieciakiem.
Z chodnika unosił się nagrzany kurz, utrudniał widoczność i Shelby miała wraŜenie, Ŝe asfalt zaraz się roztopi.
Jezu, aleŜ tu było gorąco. Zapomniała o tym. Po czole spływał jej pot, a gorące powietrze zdawało się napierać na
jej bawełnianą bluzkę. Skóra pod spódniczką khaki była wilgotna. Mogła zamknąć ten cholerny dach, zasunąć
okna i włączyć klimatyzację, ale nie chciała tego robić. Pragnęła zachować Bad Luck * w pamięci jako beznadziejne
miejsce. Miasteczko zawdzięczało swoją nazwę, bardzo zresztą odpowiednią, jakiemuś dawnemu poszukiwaczowi
nafty. Rozwijało się powoli i niewielu jego obywateli dobrze prosperowało - najbardziej spośród nich wybił się jej
ojciec. Gdy tylko otrzepała buty z kurzu Bad Luck, powzięła mocne postanowienie, Ŝe jej noga nigdy więcej tu nie
postanie.
Ale wróciła.
I nie zamierzała przepraszać za to, Ŝe Ŝyje.
Jechała pewnie skąpanymi w słońcu bocznymi uliczkami. Skręciła przy motelu z cementowych bloków - który
reklamował się niskimi cenami, klimatyzacją i telewizją kablową - a potem minęła rodzinny sklep spoŜywczy,
gdzie na parkingu pobłyskiwały maski nielicznych samochodów. Dalej, za małymi bungalowami - w niektórych
oknach wisiały wywieszki D O WYNAJĘCIA - ulica skręcała obok pomnika Sama Houstona w parku i prowadziła do
dzielnicy mieszkaniowej, gdzie korony rozłoŜystych drzew dawały ochronę przed słońcem, a kilka starszych
* bad luck (ang.) - pech (przyp. tłum.).
3
domostw spowijał dziewiętnastowieczny urok.
Z dala od centrum miasteczka, bliŜej wzgórz, stały domy bardziej zamoŜnych obywateli - nie było ich wiele.
Dom jej ojca w stylu wiktoriańskim, wedle standardów Bad Luck zasługujący na miano rezydencji, był
najokazalszy. Stał na dwuhektarowej posiadłości, wśród spadzistych wzgórz półtora kilometra od miasta; tuŜ przy
nim, między bardzo starymi drzewami pękań, wiła się rzeczka. Zbudowana z ciętego kamienia i cegły trzypiętrowa
posiadłość była okolona ze wszystkich stronach szerokimi, zadaszonymi gankami. Wysokie okna i ozdobne kraty
upiększały wiszące kosze fuksji w krzykliwych kolorach. Trawa była przystrzyŜona i zieloniutka, kwitnący
Ŝywopłot równieŜ starannie utrzymany. Shelby wyobraŜała sobie, Ŝe basen na tyłach domu, w kształcie nerki, nadal
przypomina lśniące, turkusowe jezioro, a jednocześnie świadczy o bogactwie, władzy i wpływach sędziego Cole’a.
Shelby zmarszczyła brwi, przypominając sobie szyderstwa, których musiała wysłuchiwać jako dziecko i
nastolatka, szepty wyraŜające lęk i pogardę; wtedy starała sieje ignorować.
- Bogata suka.
- Największa farciara na zachód od San Antonio.
- WyobraŜasz sobie? Ma wszystko, czego zapragnie. Wystarczy, Ŝe poprosi albo zamruga swoimi błękitnymi
oczętami do tatusia.
- CięŜkie Ŝycie, co, kochanie?
Nawet teraz Shelby czuła, Ŝe jej policzki płoną z zakłopotania tak samo jak kiedyś, kiedy zakazano jej bawić się z
Marią, córką dozorcy, albo ostrzeŜono, Ŝe Ruby Dee to „niegrzeczna dziewczynka”, albo kiedy dowiedziała się, Ŝe
jej klacz Appaloosa jest warta więcej, niŜ zarabia Nevada Smith przez cały rok pracy po godzinach na ranczu bydła
jej ojca, trzynaście kilometrów na północ od miasta.
Nic dziwnego, Ŝe stamtąd uciekła. Teraz zahamowała przy garaŜu, wsunęła szpilki, zgasiła silnik i wrzuciła
kluczyki do neseseru. Mrucząc po cichu: „Daj mi siłę”, do niewiadome kogo, wygramoliła się z samochodu i, nie
bacząc na to, Ŝe bluzka przylepia jej się do pleców, pomaszerowała chodnikiem do domu. Nawet nie podniosła
mosięŜnej kołatki z dumnie wygrawerowanym nazwiskiem Cole. Przypomniała sobie obrzydliwą parodię rymo-
wanki, którą usłyszała w szkole podstawowej:
Stary sędzia Cole
Okropną starą duszę miał,
Wredny był z niego wał.
Stryczkiem albo spluwą groził,
Trzech sługusów z sobą woził.
Frontowe drzwi otworzyły się bez trudu i powitał ją zapach płynu do mebli, potpourii i cynamonu. Włoski
marmur, widoczny przy brzegach kosztownych kilimów, lśnił w słońcu, które sączyło się przez wysokie, nienagan-
nie czyste okna.
- Hola! Ktoś tam jest? - zabrzmiał znajomy głos z wyraźnym hiszpańskim akcentem i dały się słyszeć ciche
kroki, a kiedy Shelby skręciła w stronę kuchni, omal nie wpadła na Lydię, gosposię ojca.
Ciemne oczy ją rozpoznały, na twarzy pojawił się uśmiech radości.
- Seńorita Shelby! - Lydia uśmiechała się od ucha do ucha. Jej niegdyś czarne włosy, starannie splecione i
zwinięte w kok nisko na szyi, były teraz poprzetykane siwizną. Nieliczne, niesforne kosmyki okalały twarz, którą
Shelby pamiętała z młodości. Z biegiem lat talia Lydii trochę się zaokrągliła, ale na twarzy nie było zmarszczek, a
skóra o miedzianej karnacji z meksykańskimi akcentami i typowymi dla Indian wystającymi kośćmi policzkowymi
wydawała się równie gładka jak kiedyś.
- Dios! - Lydia uścisnęła tę, którą pomagała wychowywać. - Dlaczego nikogo nie zawiadomiłaś, Ŝe przyjeŜdŜasz
do domu?
- Zdecydowałam o tym nagle. - Objęła Lydię i do oczu napłynęły jej niechciane łzy. Czarna sukienka, biały
kołnierzyk, biały fartuch i proste sandały... strój Lydii przez wszystkie te lata, kiedy Shelby tu nie było, w ogóle się
nie zmienił. I wciąŜ pachniała wanilią, talkiem i papierosowym dymem. - Jak... jak to dobrze cię zobaczyć.
- I ciebie teŜ, nińa . - Lydia cmoknęła językiem. - Gdybym wiedziała, Ŝe przyjeŜdŜasz, ugotowałabym wszystkie
twoje ulubione potrawy: szynkę i słodkie ziemniaki, a na deser ciasto z orzechami pękań. Jeszcze dzisiaj je zrobię.
WciąŜ je uwielbiasz?
Shelby się zaśmiała.
- Tak, ale proszę cię, Lydio, nie rób sobie kłopotu. Nie wiem, ile czasu zostanę.
- Cicho. Nie będziemy mówić o twoim wyjeździe, skoro dopiero co przekroczyłaś próg tego domu. Ach, nińa! -
W oczach starej kobiety zabłysły łzy. Szybko zamrugała powiekami i szepnęła: - Jesteś jak fantasma , jak duch
twojej matki. - Westchnęła, odsunęła Shelby na długość ręki i dokładnie jej się przyjrzała. - Ale jesteś za chuda.
Dios! Czy oni tam na północy nie umieją gotować?
- Nie. Nikt nie umie - droczyła się z nią Shelby. - W Seattle wszyscy są chudzi jak szczapy. Tylko piją kawę, kulą
się przed deszczem i wspinają na góry. Coś w tym rodzaju.
Lydia zachichotała.
- Z tym sobie poradzimy.
4
- Później. Teraz chcę się zobaczyć z sędzią - odparła Shelby. Nie zamierzała zmieniać planów pod wpływem
Ŝyczliwości gospodyni albo jakiegoś niedorzecznego uczucia nostalgii. Miała misję do spełnienia. - Czy jest w do-
mu? - Wyswobodziła się z objęć Lydii.
- Si . Na werandzie, ale akurat ma klientów. Powiem mu, Ŝe jesteś...
Ale było za późno. Shelby juŜ ruszyła w stronę przeszklonych drzwi balkonowych, które prowadziły na tyły
rezydencji.
- Sama to zrobię. Dziękuję, Lydio.
Przeszła obok błyszczącego mahoniowego stołu - wraz z dwunastoma rzeźbionymi krzesłami stał w jadalni. Na
połyskującym blacie pyszniła się wiązanka rajskich ptaków, ulubionych kwiatów jej matki. Od ponad dwudziestu
lat, jakie minęły od śmierci Jasmine Cole, co tydzień pojawiała się nowa kwietna kompozycja. Przez szklane
panele masywnego kredensu było widać kryształy i porcelanę, błyszczące i gotowe do uŜytku w razie uroczystego
przyjęcia.
Shelby doszła do wniosku, Ŝe w Bad Luck nic się nie zmienia. Otworzyła przeszklone drzwi i weszła na
wyłoŜoną kaflami werandę, z której było widać basen. Zamontowane pod sufitem wentylatory leniwie mełły
powietrze, a cień dębów i drzew pękań łagodził letnią spiekotę. Gorące powietrze unosiło się nad okalającą basen
terakotą i odbijało wyrazistymi smugami w migoczącej, błękitnej wodzie.
Ojciec siedział przy stoliku, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę; trzymał na kolanach laskę z rączką z
rzeźbionej kości słoniowej, a na stole leŜał czarny stetson. Był pochłonięty rozmową z dwoma męŜczyznami. Po-
myślała, Ŝe to nie trzech sługusów, ale dwóch potakiwaczy, w dŜinsach i koszulach z podwiniętymi rękawami.
Jeden miał brązowe wąsy i przerzedzające się włosy, drugi przykuwał uwagę siwą kozią bródką i ciemnymi
okularami.
Na dźwięk zamykanych drzwi wszyscy podnieśli głowy. Dwaj męŜczyźni nachmurzyli się i jednocześnie
obrzucili ją spojrzeniami. Powoli na ich skwaszonych twarzach pojawiło się zainteresowanie.
Zignorowała obu.
Ojciec obejrzał się przez ramię.
- Shelby!
Poczuła ból, widząc jego rozradowaną twarz. BoŜe, aleŜ on się postarzał. Jego twarz z biegiem lat zrobiła się
pucołowata, a brzuch jeszcze się powiększył. Powieki opadały, a szyję i czoło przecinały głębokie, nieregularne
zmarszczki. Rude włosy posiwiały i bardzo się przerzedziły, ale wciąŜ prezentował się okazale i kiedy wstał, a miał
sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, przypomniała sobie, jaki potrafił dominować na ławie sądowej.
- Mój BoŜe, dziewczyno, dobrze cię widzieć. - RozłoŜył szeroko ramiona, ale Shelby nie ruszyła się z miejsca i
zachowywała dystans.
- Musimy porozmawiać.
- Do diabła, co ty tutaj robisz, malutka? - Jego błękitne oczy zdradzały rozczarowanie i miała ochotę podbiec do
niego, zarzucić mu ręce na szyję i powiedzieć: „Och, tato, stęskniłam się za tobą”. Ale nie zrobiła tego. Przeciwnie,
stała sztywno wyprostowana i walczyła ze sobą, Ŝeby się nie rozkleić. Nie była juŜ przeraŜoną małą dziewczynką.
- Sam na sam, sędzio. Musimy porozmawiać bez świadków. - Spojrzała wymownie na jego pomagierów.
Odprawieni jednym skinieniem głowy szefa, męŜczyźni szybko podnieśli się z krzeseł i, Ŝegnani cichymi,
pośpiesznymi zapewnieniami sędziego Cole’a o tym, Ŝe spotkają się później, sztywnym krokiem obeszli dom i
zniknęli za bramą. Zapadła cisza, w której słychać było tylko brzęczenie pszczół i stukanie dzięciołów, ale Shelby
nie marnowała czasu. Sięgnęła do walizeczki, wyjęła szarą kopertę, rozerwała ją i wysypała jej zawartość na
szklany blat stolika, gdzie w wypitych do połowy drinkach wciąŜ pływały kostki lodu.
Z czarno-białej fotografii spoglądała na nich dziewięcio-, dziesięcioletnia dziewczynka. Sędzia wciągnął
powietrze i powoli usiadł. Shelby zauwaŜyła, Ŝe obrączka wrzyna się głęboko w palec jego lewej ręki. Nie
zdejmował jej od ponad trzydziestu lat, a na prawej ręce lśnił duŜy pierścień z diamentem, jaki chciałaby nosić
niejedna hollywoodzka narzeczona.
Shelby nachyliła się nad stołem, tak Ŝe prawie dotykała nosem czubka nosa ojca. Pokazała palcem czarno-białe
zdjęcie.
- To moja córka - powiedziała drŜącym głosem, czując jak bardzo się denerwuje. - Twoja wnuczka.
Szukała na twarzy sędziego jakichkolwiek oznak, Ŝe rozpoznaje dziewczynkę. Nie dostrzegła niczego.
- Ona wygląda zupełnie jak ja. Jak mama.
Sędzia zerknął na zdjęcie.
- Istnieje pewne podobieństwo.
- To nie jest podobieństwo, sędzio. Ta dziewczynka wygląda dokładnie tak samo jak ja. A tutaj... - wydobyła
kartkę spod fotografii - ...jest kopia jej aktu urodzenia. A to... jej akt zgonu, kiedy była noworodkiem. Przeczytaj
go: Elizabeth Jasmine Cole. Rzekomo umarła, sędzio, na skutek powikłań, problemów z sercem, zaraz po
narodzinach. Ty... ty powiedziałeś mi, Ŝe ona nie przeŜyła. śe te prochy, które rozsiałam na wzgórzach... och BoŜe,
czyje to były prochy? - zapytała, a potem potrząsnęła głową, nie chcąc słyszeć kolejnych kłamstw. - Nie mów... o
BoŜe. - Miała ściśnięte gardło i pomyślała, Ŝe zaraz zwymiotuje. - Okłamałeś mnie. Dlaczego?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin