Heggan Christiane - Namiętność.pdf

(1115 KB) Pobierz
Heggan Christiane - Namietnosc
Christiane Heggan
Namiętność
 
1.
Istambuł, 27 lipca 1991
Szczupły, wyższy od otaczających go ludzi Matt McKenzie przeciął tłum
powolnym, lecz pewnym krokiem łowcy. Jego bystre szare oczy przeszukiwały długi
szereg sklepików. Dobrze znał Wielki Bazar w starej dzielnicy Istambułu. Miasto
w mieście, samowystarczalne, przykryte kopułą i otoczone murem, za którego
bramami krył się labirynt krętych, tajemniczych uliczek, czasem tak wąskich, że tylko
ktoś bardzo szczupły mógł się tędy przecisnąć.
Ponad cztery tysiące sklepów i setki straganów oferowało towary na każdy gust
i kieszeń – wyroby z mosiądzu i alabastru, biżuterię, tkaniny, współczesne imitacje
antyków i oczywiście największy na świecie wybór tureckich dywanów.
Jak zawsze późnym popołudniem panował tu nieznośny upał i zaduch.
W powietrzu, zanieczyszczonym przemysłowymi wyziewami i spalinami kursujących
po Bosforze barek, unosił się lekki zapach przypraw, docierający z położonego
nieopodal Targu Egipskiego i fetor zalegających ulice, gnijących odpadków. Piękny
tajemniczy Istambuł to jedno z najbrudniejszych miast świata.
Matt miał prawo być zmęczony. W ciągu ostatniej doby przebył ponad sześć
tysięcy kilometrów, a spał zaledwie dwie czy trzy godziny. Ale poza krótkim
zarostem, którego nie chciało mu się zgolić, był jak zawsze czujny i robił wrażenie
twardego, co zazwyczaj budziło respekt i sprawiało, że inni mężczyźni woleli nie
wchodzić mu w drogę.
Przyzwyczaił się do długich podróży... i do tropienia. Dzięki temu był tak dobry
w swej pracy – w odnajdywaniu zaginionych dzieł sztuki.
Miał ponad metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, muskularne ramiona i szeroką klatkę
piersiową, a po swoich szkockich przodkach odziedziczył płowe włosy, pociągłą
twarz i czujne szare oczy. W zwykłych okolicznościach jego twarz nie zdradzałaby
niepokoju, w tym zawodzie bowiem liczyły się: zimna krew i opanowanie. Ale to nie
były zwykłe okoliczności. Matt nie przyjechał do Istambułu w poszukiwaniu
skradzionego obrazu ani rzadkiego dzieła sztuki do kolekcji któregoś z klientów. Był
tu, dlatego że Paige, jedyna kobieta, jaką kiedykolwiek naprawdę kochał, miała
kłopoty.
Kiedy trzy dni wcześniej jego przyjaciel i wspólnik, Tom DiMaggio, wszedł do
biura ich prywatnej agencji detektywistycznej w Nowym Jorku i powiedział, że
podejrzewa byłą żonę Matta o przemyt przedmiotów pochodzących z nielegalnych
wykopalisk w Turcji, Matt w pierwszej chwili uznał to za niedorzeczność. Paige
przemytniczką? Śmieszne. Ta dziewczyna była równie uczciwa, jak piękna.
Studiowała na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara, gdzie uzyskała stopień
 
magistra historii sztuki, a swoją reputację pośrednika w handlu dziełami sztuki
zbudowała na wiedzy, dobrym smaku i nieposzlakowanej zawodowej uczciwości.
Ale to była Paige, jaką znał kiedyś. Teraz, kiedy zaręczyła się z Jeremym
Newmanem, magnatem prasowym i zapalonym kolekcjonerem dzieł sztuki, mogła się
przecież zmienić? I co nią kierowało?
Na pewno nie chciwość. Paige pochodziła z zamożnej rodziny i za bardzo
kochała sztukę, by czerpać z niej zyski w nieuczciwy sposób. Z drugiej strony, jej
klienci, łącznie z Newmanem, mieli często inne zapatrywania na to, czym jest sztuka.
Dla jednych był to tylko niezwykle dochodowy interes, drugim pasja kolekcjonerska
pozwalała zaspokoić pragnienie posiadania wszystkiego, co najrzadsze
i najcenniejsze – bez względu na koszty i ryzyko.
A ryzyko było duże. W ciągu ostatnich dziesięciu lat międzynarodowy handel
antykami, kontrolowany głównie przez monachijską mafię, zaczął przynosić dochody
sięgające miliarda dolarów rocznie. Turcja, jako największa na świecie skarbnica
starożytności, stała się centrum nielegalnego obrotu antycznymi dziełami sztuki,
miejscem spotkań handlarzy i kolekcjonerów z całego świata.
Jakiś czas temu Tom zajmował się śledztwem w sprawie zniknięcia posągu
z Muzeum Antalyi w południowo-zachodniej Turcji. Przeglądając listę pośredników
w handlu dziełami sztuki, mających powiązania z monachijską mafią, natknął się na
nazwisko Paige McKenzie. Zaintrygowany szedł tym śladem i dzięki swym licznym
kontaktom w Monachium odkrył, że dwa tygodnie wcześniej ładunek opisany jako
„odlewy gipsowe”, ale prawdopodobnie zawierający coś innego, został wysłany
z Istambułu do stolicy Bawarii. Kilka dni później, w Monachium pojawiła się Paige
i załatwiała formalności związane z wysłaniem przesyłki do Stanów.
Tom szybko zorientował się, że „odlewy” to tylko przykrywka. Częsty chwyt
w transporcie przedmiotów znacznie cenniejszych niż zadeklarowane.
Rozdarty między pragnieniem przyjścia Paige z pomocą a chęcią dotrzymania
złożonego sobie przyrzeczenia, że będzie trzymał się od niej z daleka, Matt przez
kilka dni bił się z myślami. Był na siebie zły, że ciągle jeszcze troszczy się o byłą
żonę, że chce ją chronić.
Cały czas powtarzał sobie, że Paige jest już przecież dużą dziewczynką. Równie
dobrze jak on wie, jakie ryzyko niesie ze sobą ten biznes. Jeśli rzeczywiście ma
kłopoty, niech zatroszczy się o nią ten nadęty palant, za którego ma zamiar wkrótce
wyjść, zwłaszcza że to pewnie właśnie on jest za te kłopoty odpowiedzialny.
Tym bardziej że, jak zauważył Tom, było bardzo możliwe, iż, jak to się obecnie
często zdarza, władze niczego nie odkryją. Matt jednak nie podzielał optymizmu
przyjaciela. Jedenaście lat w FBI nauczyło go, że nawet jeśli przemytnicy byli bardzo
przebiegli, Interpol, podobnie jak jego koledzy z biura, zawsze deptał im po piętach.
 
Gdyby Paige przyłapano i oskarżono o nielegalny handel sztuką, nie tylko straciłaby
galerię, lecz nawet mogłaby zostać skazana na dwa do pięciu lat więzienia.
Matt postanowił więc udać się do Istambułu, by osobiście zbadać sprawę.
Najpierw zatrzymał się w Monachium. Dość liberalne prawo dotyczące kradzieży
dzieł sztuki stanowiło przyczynę, dla której stolica Bawarii od lat była centrum
przemytu. Matt miał tu wielu przyjaciół, którzy niejednokrotnie pomagali mu
w przeszłości. Ale tylko jeden z nich miał kontakty, które mogły okazać się użyteczne
w tej szczególnej sprawie.
Nie rozczarował się – Kaleb Arzan, obywatel turecki kurdyjskiego pochodzenia,
jeden z najpoważniejszych monachijskich pośredników w handlu dziełami sztuki,
podał mu nazwisko człowieka z Istambułu, który mógłby pomóc.
– Nazywa się Tarik Mazur – powiedział Kaleb. – Prowadzi sklep z wyrobami
mosiężnymi na Wielkim Bazarze. Ma nieprawdopodobną pamięć, wprost
przerażającą. Prawie żadna transakcja, legalna czy nie, nie dojdzie do skutku bez jego
wiedzy. Zna najdrobniejsze, najbardziej odrażające szczegóły. Jest chciwy, a zarabia
na życie, sprzedając informacje ludziom takim jak ty. Nie spodziewaj się, że
cokolwiek z tego, co ci powie, potwierdzi w sądzie albo przy świadkach. I nie chowaj
w kieszeni magnetofonu. To byłby duży błąd, bo nie lubi, gdy ktoś stara się go
przechytrzyć. Tylko spróbuj, a wyrwie ci serce z piersi i zje na śniadanie. I już.
– Żadnych słabości?
– Tylko jedna – młode dziewczyny. Jeśli o to chodzi, mogę ci pomóc.
– Ile będzie chciał pieniędzy?
– Dwadzieścia pięć tysięcy. Może więcej. Na wszelki wypadek weź pięćdziesiąt.
Matt skrzywił się. Miał przy sobie tylko dwadzieścia tysięcy, a zawartość konta,
które agencja założyła w monachijskim banku na wypadek nieprzewidzianych
sytuacji, takich jak ta, została mocno uszczuplona w czasie pobytu Toma. Na
szczęście, kiedy zadzwonił, banki w Nowym Jorku były jeszcze otwarte i cztery
godziny później trzydzieści tysięcy dolarów, czyli wszystkie jego własne pieniądze,
przelano na konto agencji.
– Hej, panie – zawołał po angielsku jakiś kupiec, kiedy Matt mijał stragan pełen
ręcznie tkanych dywanów. – Nie chcecie pięknego dywanu? Wolny od cła. Tutaj.
Patrzcie – rozwinął gruby kobierzec w żywych odcieniach czerwieni i oranżu. –
Z wełny sześciomiesięczny eh jagniąt. Miękki jak skóra kobiety. Dotknijcie. To
bardzo dobry towar. I bardzo tani.
Matt nie zwracał uwagi na zaczepki kupców i szedł, nie zatrzymując się,
w kierunku wskazanym mu wcześniej przez jakiegoś sklepikarza. Dotarł w końcu do
handlarzy wyrobami z mosiądzu znajdującymi się na południowym krańcu bazaru
i znalazł sklep Tarika Mazura wciśnięty między dwa inne. Gdy wszedł do środka,
 
chłopak o czarnych kręconych włosach i ciemnych oczach spojrzał na niego
przenikliwie.
– Chciałbym się widzieć z Tankiem Mazurem – oznajmił Matt.
Powiedział to po turecku, ale chłopak, trzynasto-, czternastoletni, upuścił czytany
komiks, i obrzucił Matta szybkim, taksującym wzrokiem i spytał go po angielsku:
– Czego pan chce od Tarika?
– To sprawa osobista. Powiedz mu, że prezydent Grover Cleveland i jego czterej
bracia przybyli tu, żeby się z nim zobaczyć.
Kaleb poradził mu, żeby zaczął od pięciu tysięcy i poczekał na reakcję Tarika.
– Pan zaczeka tutaj – powiedział chłopak.
Wrócił po niespełna minucie. Przytrzymując dłonią zasłonę z koralików, gestem
wskazał Mattowi, by szedł za nim. W pomieszczeniu, do którego go wprowadził,
unosił się dym i mdlący zapach jaśminowej wody używanej przez Turków do fajek
wodnych. Chłopiec zniknął, a Matt czekał. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do
półmroku.
Na poduszce, paląc fajkę, siedział groteskowo otyły mężczyzna o okrągłej łysej
głowie i wielkim, trzęsącym się brzuchu. Na każdym z dziesięciu tłustych palców
miał masywne złote pierścienie.
Ssąc swoją wodną fajkę, patrzył na Matta spod półprzymkniętych powiek, potem
wyciągnął długi ustnik spomiędzy warg, oparł go o pierś i dwukrotnie zaklaskał
w dłonie. Niemal natychmiast w pokoju zmaterializował się potężny mężczyzna,
zbudowany jak zapaśnik sumo, błyskawicznie przeszukał Matta, skinął głową
Mazurowi i zniknął.
Turek uśmiechnął się, ukazując dwa złote zęby po jednej stronie ust i wskazał
leżącą naprzeciw niego poduszkę.
– Zechce pan usiąść, panie Cleveland – powiedział z akcentem, ale piękną
angielszczyzną. Gdy wypowiadał nazwisko byłego prezydenta Stanów
Zjednoczonych jego oczy zalśniły chciwością. – A może woli pan używać innego
nazwiska?
– Zazwyczaj używam nazwiska McKenzie – odparł Matt. – Matt McKenzie –
wyciągnął rękę, ale Turek albo nie zauważył gestu, albo postanowił go zignorować.
Matt cofnął dłoń, przypominając sobie radę Kaleba, aby być cierpliwym i przyjąć
zasady gry tego człowieka. – Jestem wdzięczny, że zechciał się pan ze mną zobaczyć
– powiedział, starając się, by w jego głosie zabrzmiała nuta szacunku. – Wiem, jak
cenny jest pana czas.
Turek znowu sięgnął po fajkę.
– Najpierw proszę okazać listy uwierzytelniające, a dopiero potem zdecyduję, czy
chcę z panem robić interesy.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin