Narzeczona mimo wolo- Rozdział 2.docx

(27 KB) Pobierz

ROZDZIAŁ DRUGI

- Znowu worek listów do naszego gwiazdora! - Demetri, pracownik działu pocztowego, z zadowoloną miną wtaszczył sporych rozmiarów plastikowy wór do pokoju Belli i umieścił go obok dwóch innych na podłodze. - To nie wszystko, trzeba tu zrobić trochę miejsca, bo się nie zmieści.

Bella nie podzielała jego dobrego humoru.

- Pan Cullen nie będzie zadowolony... Demetri wzniósł oczy do nieba.

- Nie do wiary! Słyszałem, że go to złości, ale nie mam pojęcia dlaczego. Kumple z działu przesyłek też strasznie się dziwią. Gdyby tak do mnie pisały te wszystkie kobitki, byłbym w siódmym niebie.

Uważnie przyjrzała się niskiemu grubaskowi, który wy­glądał na więcej niż jego dwadzieścia lat i pomyślała, że do niego „te wszystkie kobitki” nie napiszą. Nie napisze ani jedna.

- Pan Cullen nie lubi rozgłosu - wyjaśniła. Demetri przytaszczył kolejny worek i przysiadł, by trochę odsapnąć. Zwykle po dostarczeniu przesyłki natychmiast wychodził, ale tego dnia wydawał się wyjątkowo rozmowny.

- Musieliśmy sprowadzić dwie nowe osoby do segre­gowania listów. - Obrzucił dumnym wzrokiem stojące na podłodze wory, jakby stanowiły jego własność. - Pracuję tu od pięciu lat i czegoś takiego nie widziałem. Zasuwamy jak szaleni.

Bella milczała, nie chcąc podsycać jego monologu.

- Musimy otworzyć każdą przesyłkę do pana Edwarda - ciągnął niezrażony Demetri. - Chyba że ma taki specjalny kod.

Bella skinęła głową. Żeby wprowadzić nieco ładu w cha­os wywołany nawałem listów od wielbicielek, poprosiła sta­łych klientów firmy o opatrywanie listów specjalnym ko­dem.

- Otwieramy nawet takie, na których jest napisane „do rąk własnych” albo „osobiście”. Pan Cullen kazał nam otwierać zwłaszcza takie. - Demetri konspiracyjnie ściszył głos. - Nieraz można w nich znaleźć niezłe... załączniki.

Bella drgnęła.

- Niesamowite, co te facetki tam wkładają! Jedna przy­słała mu majtki z wypisanym na wierzchu numerem swo­jego telefonu, druga takie czarne koronki, a jeszcze inna podwiązki! Nigdy takich nie widziałem, bo teraz wszystkie noszą rajstopy...

Bella uniosła głowę i spojrzała na niego karcąco.

- Mam nadzieję, że tę... bieliznę oddajecie do domów opieki.

Demetri uśmiechnął się obleśnie.

- Żaden szanujący się dom opieki nie wziąłby czegoś podobnego. To nie jest taka zwykła bielizna... Przesyłają też różne zdjęcia. To ci dopiero zabawa! Pan Cullen po­wiedział, że możemy sobie je brać i my z chłopakami tak robimy. Oglądamy sobie, a czasem się wymieniamy. Jones to nawet jedno sprzedał za dziesięć dolców! Dawał mi za moje dwadzieścia, ale figa! Takie cudo nie jest na sprzedaż!

Bella powstrzymała uśmiech i zerknęła na zegarek.

- Zrobiło się późno, a mam strasznie dużo pracy... Demetri niczego nie zauważył.

- Najlepsze są filmy wideo - mówił dalej podnieconym głosem. - Leży sobie taka facetka, cała goła, przeciąga się, oblizuje i takim schrypniętym głosem nawija, co mu zrobi, jak się spotkają. Do tego gra muzyka, palą się świece...

Bella zerwała się, omal nie przewracając krzesła.

- Muszę zanieść szefowi coś do podpisu, to pilne. Demetri z ociąganiem zaczął się zbierać do wyjścia.

- Proszę mu powiedzieć, że robimy wszystko, jak kazał. W workach są same listy, resztę sobie zabieramy.

Mogła sobie wyobrazić, z jakim entuzjazmem pracow­nicy działu przesyłek wykonują ostatnie polecenia szefa...

- No nie! Znowu przynieśli nowe! - Edward stał w drzwiach gabinetu i z obrzydzeniem spoglądał na worki.

- Demetri zapewnił mnie, że w środku są tylko listy. Wszystkie, jak to określił, „załączniki”, on i jego koledzy rozdzielili między siebie, zgodnie z pańskim poleceniem - wyjaśniła Bella.

- Tylko listy! - jęknął Edward. - Trudno sobie wyob­razić, co takie listy zawierają.

- Demetri mnie uświadomił. - Mówiąc to miała ochotę przygładzić jego ciemną czuprynę; na wszelki wypadek szybko splotła dłonie. - Bardzo sobie chwali pańskie ko­respondentki.

- To jakiś koszmar... - W głosie Edwarda zabrzmiało zmęczenie. Wszedł do sekretariatu, z trudem omijając worki. - Odkąd to świństwo pojawiło się w sprzedaży, nie mia­łem chwili spokoju. Kobiety dobijają się do mnie w dzień i w nocy. Musiałem zastrzec telefon, z domu wymykam się w przebraniu, wślizguję się do windy jak złodziej, nie mogę wejść do żadnej restauracji. Podają mi swoje wymiary, opo­wiadają najbardziej intymne sprawy, zupełnie jakbym...

Zarumienił się nagle jak mały chłopiec. Ogarnęło ją dziwne wzruszenie, ale zachowała kamienny wyraz twarzy.

- Demetri i jego ekipa robią, co mogą, żeby wziąć na siebie pierwszy impet. Mam na myśli fotografie i filmy, któ­re przechwytują i potem... sumiennie przeglądają.

Spojrzał na nią z wyrzutem.

- Nie ma w tym nic śmiesznego. Przecież w całej tej sprawie nie chodzi tylko o mnie. W grę wchodzi funkcjo­nowanie firmy, a to jest najważniejsze.

Bella skinęła głową.

- Owszem, trochę nam to utrudniło pracę. Cały system komputerowy na tym ucierpiał. Jest tak przeciążony, że od czasu do czasu się zawiesza.

- Wiem! - Edward zbladł z wściekłości. - Od trzech dni nie mogę się z nikim porozumieć! W takich warunkach przecież nie można pracować. To koszmar!

Miał rację; ona też odczuwała tego skutki.

- Kiedy mówiłem Alice, że umieszczenie mnie na tej idiotycznej liście stanowi naruszenie mojej prywatności, nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów katastrofy. Te stale zajęte telefony i zatkane faksy, te tłumy dziennikarzy że­brzących o wywiad! Te wszystkie stacje telewizyjne zapra­szające mnie do programów, indywidualnie albo w towa­rzystwie pozostałych dziewięciu idiotów!

Bella zrobiła minę wyrażającą przekorne zrozumienie.

- W towarzystwie zawsze raźniej... Istnieje nadzieja, że kilka wielbicielek rzuci się też na kogoś innego.

Chyba nie dostrzegł ironii w jej głosie.

- Co to za pocieszenie! Nie mogę tak żyć! Nie dość, że ja sam nie mogę się skupić na pracy, to jeszcze cała firma ma trudności, bo wysiada aparatura.

Przez chwilę krążył po pokoju jak lew w klatce, a potem nagle zatrzymał się przed biurkiem Belli.

- Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego one to robią? Spoważniała, rozumiejąc bezmiar zagubienia szefa.

- Publikując listę napisali, że tych dziesięciu wybrańców to książęta z bajki lat dziewięćdziesiątych - odezwała się poważnie. - Widocznie istnieje taka potrzeba i wiele Kobiet marzy o księciu z bajki, a kiedy dostaje jego adres, nie mo­że się powstrzymać i wybiega mu na spotkanie.

Edward skrzywił się z niesmakiem.

- Książę z bajki! Nonsens! Dzisiaj żadna dziewczyna nie chce być Kopciuszkiem! Też pomysł!

Bella spokojnie skinęła głową.

- Coś w tym jest. Książę z bajki jako recepta na życie rzeczywiście wydaje się ciut przestarzały, a co do Kopciu­szka... Zawsze myślałam, że to osoba patologicznie bierna i niezdolna do samodzielnego życia. Tylko że te kobiety, które do pana piszą, nie mają w sobie nic z Kopciuszka. Są energiczne i przebojowe i śmiało próbują szczęścia w konkursie na żonę Edwarda Cullen'a.

Wzruszył ramionami.

- Nie ma takiego konkursu i nigdy nie będzie żadnej żony Edwarda Cullen'a. Gdybym nawet kiedyś postanowił popełnić podobne głupstwo, na pewno nie będę szukał kan­dydatki w pocztowym worku. Nikt by tak nie postąpił! Na co one liczą w takim razie? Po co bombardują mnie listami?

- Nie tracą nadziei na szczęśliwy los.

- Nadzieja jest matką głupich i do takich należą nadawczynie tych listów.

Jego koncepcja wydała jej się nieco zbyt uproszczona.

- To nie tylko kwestia głupoty - powiedziała z namy­słem. - W wielu przypadkach w grę wchodzą też pewne ambicje.

Skrzywił się cynicznie.

- Dobrze znam tego rodzaju ambicje. Wszystko to po­twierdza tylko od dawna znaną mi prawdę, że kobietom zależy wyłącznie na pieniądzach i że zrobią wszystko, żeby je zdobyć.

- Zbytnie uogólnienie - odparła Bella z niespotykaną u niej stanowczością. - I nadmierny pesymizm.

Musiała bronić przedstawicielki swej płci przed zarzu­tem, że wszystkie bez wyjątku lecą na fortunę Edwarda i ro­dziny Cullen'ów. Gra słów sprawiła, że lekko uśmiechnęła się do siebie. Nigdy dotąd na to nie wpadła; nazwisko Edwarda wydało jej się nagle bardzo znaczące. Ale przecież „Cullen” oznacza również szczęście, los, a co za tym idzie - przeznaczenie.

Edward obserwował ją spod oka. Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce. Uznała, że zanosi się na dłuższe prze­mówienie.

- Od wspomnianej reguły nie ma wyjątku, żadnego. Je­stem gotów podać bardzo dobry przykład. Otóż osobą, która wysłała do tego brukowca moje zdjęcie, okazała się moja rodzona matka. Sama się do tego przyznała i ani słowem nie wspomniała, że żałuje tego, co zrobiła. Po prostu za­dzwonił do niej jakiś dziennikarz, poinformował o artykule, a ona natychmiast kurierem przesłała mu zdjęcie. Kosztem przesyłki obciążyła mojego ojca.

Bella już o tym słyszała; wiedziała również, że Carlisle Cullen odmówił zapłacenia rachunku i odesłał go byłej żonie.

Ściany mają uszy; zresztą Carlisle i Victoria tak głośno kłócili się na korytarzu, że kto chciał, mógł ich usłyszeć.

Edward spuścił wzrok i utkwił go w podłodze.

- Chyba Alice miała rację, kiedy mówiła, że to wina mojej matki. Matka wprost mi oświadczyła, że zrobiła to, ponieważ uważa, że powinna się mną zainteresować jakaś miliarderka albo przynajmniej córka miliardera.

Spojrzał na Bellę, jakby czekał na komentarz. Teraz ona z kolei spuściła oczy.

- Nie bardzo się znam na obyczajach miliarderów - sze­pnęła - ale nie sądzę, żeby szukali partnerów na łamach gazet.

- Mamie to nie przeszkadza. Każdy sposób jest dobry, żeby zdobyć pieniądze. Słyszałem to już od niej, kiedy cho­dziłem do przedszkola. Czy twoja matka też ci mówiła takie rzeczy?

Bella zapatrzyła się w okno.

- Moja matka... Kiedy byłam w przedszkolu, rozma­wiałyśmy głównie o lalkach, zajączkach wielkanocnych i innych takich sprawach. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek rozmawiały o pieniądzach i ich znaczeniu w życiu człowieka.

- Doprawdy? Nie dawała ci rad, jak złapać bogatego męża? Nie uczyła cię, jak zredagować umowę przedślubną, żeby się ustrzec niespodzianek? Nie mówiła, ile karatów ma mieć brylant w zaręczynowym pierścionku i co robić, żeby oskubać faceta przed i po ślubie? Zawsze myślałem, że tego rodzaju sprawy matki omawiają z córkami od naj­młodszych lat.

~ Czy twoja matka rozmawiała o tym z twoją siostrą?

- Oczywiście, ale ta biedna romantyczna Jane nie chciała jej słuchać. Wbiła sobie do głowy, że znajdzie prawdziwą bezinteresowną miłość i osiągnęła tyle, że ukochany opuścił ją natychmiast, jak tylko się dowiedział, że zaszła w ciążę. Dla matki to była prawdziwa tragedia. Nie wiem, czy przejęła się tak faktem, że jej córka poszła do łóżka z facetem, który nie miał złamanego grosza, czy też tym, że zostanie babcią. Babcia Victoria nie lubi być babcią.

Bella widziała sześcioletniego synka Jane na fotografii.

- Przecież Cody jest taki śliczny... Edward nie krył złośliwego rozbawienia.

- Kati, córeczka mojego brata, też jest niebrzydka, co nie znaczy, że matka lubi swoje wnuczęta.

Wszystko się zgadza.

- Victoria Cullen nie pasuje do roli babci - rzekła ostroż­nie Bella. Nie zamierzała być nietaktowna, tak jej się tylko wymknęło.

- Święta prawda - zgodził się z goryczą Edward. - I trzeba przyznać, że robi, co może, żeby to podkreślić. Uważa się natomiast za bardzo dobrą matkę i jest przeko­nana, że wysyłając moje zdjęcie do gazety, spełniła swój macierzyński obowiązek. Zadbała o moją przyszłość. Oczywiście nie bezinteresownie; gdyby interes się udał, zażąda­łaby swojego udziału. Usta Belli drgnęły.

- Rodzaj opłaty manipulacyjnej... Edward uśmiechnął się smutno.

- Coś w tym rodzaju. - Ciężko westchnął. - Tak bardzo bym chciał, żeby to się już skończyło. Czuję się jak mysz w pułapce. Chciałbym znowu w miarę normalnie żyć i żeby mi dali święty spokój.

Jej wzrok wyrażał współczucie.

- To tygodnik. Za dwa dni ukaże się następny numer i czytelniczki rzucą się na nową ofiarę. Wystarczy po­czekać.

- Mam nadzieję, że tak będzie. - Spojrzał niechętnym wzrokiem na plastikowe worki. - Proszę zawiadomić dział przesyłek, że odtąd tego typu korespondencję mają kierować prosto do kosza. Nie ma co zagracać biurowych pomiesz­czeń tymi śmieciami. Większości prywatnych listów kiero­wanych do mnie mogą w ogóle nie otwierać.

Odwrócił się i poszedł do siebie, głośno zamykając za sobą drzwi. Od pewnego czasu tak właśnie robił. Dawniej, im bardziej był zdenerwowany, tym ciszej się zachowywał, w środku tłumiąc całą wściekłość. Teraz zaczął tracić kon­trolę nad sobą, tak jakby przestał panować nad rzeczywi­stością.

Bella zamyśliła się nad treścią prywatnej rozmowy, którą właśnie skończyli. Nigdy dotąd tak nie rozmawiali; to też stanowiło nowość. W pancerzu Edwarda zaczęły pojawiać się szczeliny... Przypomniała sobie, jak bardzo podniecało Demetriego i jego kolegów to, co Edwardowi wydawało się odrażające i nudne. Podobna obserwacja stanowiła dobry wstęp do porównawczej analizy zachowań ludzkich.

Kiedy znowu wróci do psychologii, może napisze coś na ten temat. Pracę można by zatytułować: „Jeden bodziec - wielość reakcji”. Bella nie wątpiła, że znowu podejmie przerwane studia psychologiczne, nie wiedziała tylko, kiedy to nastąpi.

Pewnego dnia, gdy Angela całkowicie wyzdrowieje, ma­rzenie Belli się spełni. Mimo że lekarze z wielką ostrożno­ścią wypowiadali się na temat powrotu Angeli do samo­dzielnego życia, Bella często wyobrażała sobie siostrę jako studentkę uniwersytetu. Sama zrobiła licencjat z psychologii i zamierzała podjąć studia magisterskie, by pracować z trudnymi dziećmi i młodzieżą, ale los chciał inaczej. Na razie...

Szybko otrząsnęła się z marzeń; doświadczenie nauczyło ją, że lepiej mocno stać na ziemi, niż bujać w przestworzach. Wiedziała, że wystarczy jedna chwila, by wszystko legło w gruzach, a życie całkowicie się zmieniło. Drogi naszego przeznaczenia są nieodgadnione i nie ma co się silić na ich poznanie.

Wspomnienie tragedii przywiodło jej na myśl matkę i poczuła do niej głęboką wdzięczność za to, że przed laty zmusiła ją do pójścia na kurs dla sekretarek. Tylko świa­dectwu ukończenia kursu, a nie licencjatowi z psychologii, zawdzięcza to, że pracuje teraz w wielkiej korporacji za cał­kiem godziwe wynagrodzenie.

Zadzwonił telefon i szybko go odebrała. Jakiś dzienni­karz przebił się przez zapory centrali i dotarł do osobistej sekretarki Edwarda. Natychmiast zasypał ją pytaniami o jego prywatne życie i nie dał się spławić suchym oświadcze­niem, że „żadnych komentarzy” nie udziela. W końcu Bella, czerwona z gniewu, rzuciła słuchawkę i poczuła niejaką ul­gę. Nic dziwnego, że nawet Edward nauczył się trzaskać drzwiami.

Mieszkała na terenie campusu z trzema koleżankami: Maggie, Renesmee i Senną, które studiowały na uniwersytecie w Min­nesocie.

Senna kończyła socjologię i od dwóch lat dzieliła pokój z Bellą. Maggie i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin