Richards Emilie - Romans z nieznajomą.rtf

(471 KB) Pobierz
Emilie Richards Romans z nieznajomą

Emilie Richards

Romans z nieznajomą

Tytuł oryginału: Woman Without A Nam

Prolog

Norbert Colter nie zakochał się w Paryżu. Podczas tygodniowego pobytu w Mieście Światła nocą spacerował po Polach Elizejskich, a w dzień patrzył na lśniącą w blasku słońca wstęgę Sekwany. Jadał coq au vin i haricot de mouton w romantycznych kafejkach oraz sypiał w nieskazitelnej pościeli najlepszych paryskich hoteli. Ale nie poddał się magii Paryża.

Przyjechał tutaj w interesach i nie oczekiwał żadnych szczególnych wrażeń. Od dawna miał zwyczaj kolekcjono­wać miasta równie beznamiętnie, jak zbierał dzieła sztuki z okresu renesansu. Codziennie pozwalał sobie przez pe­wien czas obserwować świat, lecz podróże były tylko zajęciem akademickim, poniekąd ćwiczeniem intelektu.

Teraz Norbert od godziny siedział na ławce w Ogrodzie Luksemburskim, kończąc notatki. W otoczeniu równiut­kich klombów, palm w wielkich donicach oraz spacerowi­czów, niekiedy podnosił głowę, aby poobserwować spek­takl. W to letnie przedpołudnie chyba większość paryżan znalazła jakąś wymówkę, aby udać się do parku. W pewnej chwili jego uwagę zwróciła młoda kobieta, której widok podziałał na niego zdumiewająco silnie.

Poruszała się z wdziękiem, mijając grupki wielbicieli słońca i dzieci szykujących się do puszczania łódeczek na płytkim stawie. Miała na sobie prostą, czarną sukienkę opinającą biodra i piersi, rozciętą z boku na tyle wysoko, że odkrywała smukłe, kremowe udo. Niezależnie od tego, skąd pochodziła ta kreacja - z butiku Chanel czy też z wy­przedaży w Bon Marche - wyglądała tak, jakby została stworzona z myślą o tej dziewczynie.

Norbert zauważył również szczególny sposób chodzenia nieznajomej. Przy każdym kroku lekko unosiła się na palcach, jakby chciała wznieść się aż do nieba, oraz łagodnie, lecz prowokująco kołysała biodrami. A ciało Norberta, od dawna pozbawione seksu, natychmiast zareagowało na taką podnietę.

Kobieta wyglądała jak galijska leśna nimfa - jej lśniące, kasztanowe włosy z rudawym odcieniem lekko falowały na ramionach, a nogi o długości równie imponującej, co wyob­raźnia Francuzów, były bardzo zgrabne. Mimo to Norbert nie całkiem rozumiał, dlaczego nieznajoma tak szybko obudziła jego libido. Widywał w Paryżu piękniejsze dziew­czyny. Należała do nich na przykład ta, z którą wczoraj jadł kolację. Spotkanie miało charakter służbowy, lecz bez trudu zakończyłby je bardziej intymnie, gdyby nie wyczuł pułapki w drapieżnym uśmiechu towarzyszki.

Natomiast ta leśna nimfa wcale się nie uśmiechała. Szła dość szybko, obserwując mijanych ludzi, lecz nie patrzyła im w oczy, tylko uważnie omiatała spojrzeniem kolejne twarze, jakby je skanowała. Norbert był niemal pewien, że ona kogoś lub czegoś wypatruje.

Normalnie już by się znudził obserwowaniem jednej osoby i znów zabrałby się do pracy. Ale dzisiaj, całkiem bez zastanowienia, wepchnął dokumenty do teczki i wstał. Wyjeżdżał dopiero wieczorem, miał więc sporo wolnego czasu. Zaliczył już wszystkie muzea i po raz pierwszy od kilku dni był zaintrygowany. Pójście śladem uroczej nie­znajomej wydawało się wybaczalne w mieście słynącym z romantyzmu.

Po wyjściu z parku Norbert starał się nie zgubić jej z oczu, chociaż sam się sobie dziwił, że za nią idzie. Było to całkiem nie w jego stylu i już zaczynał czuć się głupio. Nie zmartwiłby się, gdyby dziewczyna znikła w tłumie, lecz ona skręciła w wąską uliczkę i weszła do jakiegoś lokalu.

Może właśnie spotkała się z kochankiem - jakimś młodym, ciemnookim Francuzem - lub z przyjaciółkami? Norbert nie miał pojęcia, co odkryje. Nie spodziewał się jednak, że nieznajoma stanie za ladą drugorzędnej kawia­renki w Dzielnicy Łacińskiej, weźmie z rąk nabzdyczonej paniusi biały fartuszek i go założy. Z tymi wysoko sklepio­nymi kośćmi policzkowymi i dumną postawą wyglądała jak księżniczka. Idealnie pasowałaby do katedry na Sorbonie, lecz jako osoba podająca kawę i maślane bułeczki wydawała się dziwnie nie na miejscu. Norbert uznał, że warto jeszcze trochę ją poobserwować.

W kiosku na rogu kupił dziennik „USA Today” i poszedł do kawiarni. Nimfa była sama.

- Cafe au lait, s'il vous plait - powiedział, uśmiechem przepraszając za swój beznadziejnie amerykański akcent.

Zauważył, że dziewczyna przez sekundę mu się przy­glądała, zanim odwróciła się do ekspresu. Jej twarz była równie intrygująca, jak sposób chodzenia. Dość długi, wąski nos i przeciętne usta nie zwracały uwagi, w przeciwieństwie do szerokich, ciemniejszych niż włosy, brwi i zadziwiająco turkusowych oczu. Te oczy na moment leciutko pociem­niały, gdy nieznajoma stwierdziła, że klient patrzy na nią badawczo.

Podała mu filiżankę kawy z mleczną pianką, której odrobina spływała na spodek.

- Co poleciłaby pani do tego? - Norbert nadal mówił po francusku.

- Wszystko jest dobre - odpowiedziała w nienagannej, urokliwej francuszczyźnie. Głos zabrzmiał miękko i o ton niżej, niż się spodziewał.

- Więc poproszę croissanta.

Dziewczyna podała rogalik bez słowa i dopiero po chwili powiedziała, ile franków wynosi należność.

W małej, niezbyt czystej kawiarence stały tylko cztery stoliki. Norbert usiadł w rogu, gdzie na blacie mógł rozłożyć gazetę i widzieć ladę. Niczego nie planował, chciał tylko miło spędzić nieco czasu. Z przyjemnością zabawił się w kotka i myszkę z atrakcyjną nieznajomą, tropiąc ją ulicami Paryża, a teraz zamierzał poczytać.

Od lat pasjonował się psychologią i był wielkim znawcą charakterów, co zawsze przydawało mu się w prowadzeniu firmy. Osobiście wybrał lub zatwierdził każdego pracow­nika na szczeblu kierowniczym Tri - C International, wiel­kiej korporacji założonej prawie sto lat temu przez jego pradziadka. Norbert nigdy nie miał powodu żałować żadnej z tych decyzji. Lubił wyobrażać sobie życie innych ludzi, ich nadzieje i obawy, codzienny byt. A gdy już zebrał garść spostrzeżeń, szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Tak było najlepiej - żadnych komplikacji, zbędnych zobowiązań ani powodów do cierpienia.

Znalazł stronę ze sportem i sprawdził wyniki rozgrywek baseballowych. Raz zerknął na dziewczynę i zauważył - zanim pospiesznie spuściła oczy - że na niego patrzy.

Kilka minut później dopił zimną kawę. Musiał jeszcze jakoś zagospodarować popołudnie i jechać na dworzec. Składając gazetę, poszukał spojrzeniem dziewczyny.

I stwierdził, że jest w kawiarni sam.

Po chwili do lokalu wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Postał przy ladzie, po czym za nią zajrzał, jakby podej­rzewając, że ktoś się tam chowa. Nikogo nie zobaczył, więc mamrocząc pod nosem, wyszedł na ulicę.

Po kwadransie wróciła nabzdyczona paniusia i na widok pustego miejsca za ladą brzydko zaklęła. Następnie od­sunęła ciemną zasłonkę i zajrzała na zaplecze. Norbert zobaczył, że w małym pomieszczeniu też nikogo nie ma, lecz tylne drzwi są otwarte, a na klamce wisi biały fartuszek.

Uśmiechnął się do siebie. Siedzenie leśnej nimfy oka­zało się bardziej interesujące, niż oczekiwał, gdy ujrzał ją dzisiaj po raz pierwszy w Ogrodzie Luk­semburskim.

Rozdział pierwszy

Celestine St.Gervais uważnie przyjrzała się swemu od­biciu w lustrze. Jej włosy były podzielone na równe pasma i pospinane grubymi klipsami. Dłonie nadal lekko drżały po ucieczce z kawiarni, lecz mimo to sięgnęła po nożyczki. Kolejno odpinała klipsy, przeczesywała pasma i znacznie je skracała. Na podłodze leżało coraz więcej włosów w od­cieniu ciemnego cynamonu.

Po chwili Celestine oceniła rezultaty strzyżenia. Fryzura była krótsza, niż w założeniu, ponieważ należało wyrównać niektóre kosmyki z tyłu głowy. Teraz włosy sięgały do nasady kołnierzyka, a z tą puszystą grzywką były w bardzo angielskim stylu i nie wymagały żadnego układania ani zakręcania na wałki. A co najważniejsze - zmieniły jej wygląd. Lecz ta zmiana okazała się niewystarczająca.

Godzinę później Celestine była prawie nie do poznania. Po zmyciu koloryzującej pianki, którą nakładała na włosy podczas pobytu w Paryżu, teraz miały one barwę prawie naturalną, czyli ciemnopopielatą, zawsze szalenie łatwą do ufarbowania.

Twarz także wyglądała na tyle neutralnie, że można było wiele zdziałać. Dawniej Celestine martwiła się brakiem wyrazistych rysów, lecz obecnie bardzo się z tego cieszyła. Starannie wydepilowała brwi, nadając im kształt cieniutkich łuków, usunęła makijaż i wymieniła turkusowe soczewki kontaktowe na takie, które nadawały jej niebieskim oczom kolor ciemnoszary.

Teraz Celestine była nie do poznania. Patrząc w lustro, przećwiczyła nowy sposób mówienia.

- Tak, dziękuję - powiedziała po angielsku z akcentem wykształconej Brytyjki. - Chciałabym podjąć pracę, o której mowa w waszym ogłoszeniu, tym naklejonym na szybie. Jestem... Tina St. James.

Nie była pewna, czy chodzi właśnie o to nazwisko. Podeszła do łóżka, wsunęła dłoń pod materac i wyjęła plastikowy woreczek z dokumentami. Przejrzała kilka z wierzchu i znalazła to, czego szukała.

- Tina St. James. Amerykanka - przeczytała półgłosem. - Wspaniale - mruknęła sarkastycznie.

Paszportowe zdjęcie przedstawiało całkiem inną Ce­lestine - brunetkę z długimi, kręconymi włosami. W tam­tym wcieleniu miała oczy mocno podkreślone niebieskim cieniem do powiek i mówiła przez nos jak mieszkańcy Brooklynu.

Zajrzała do kilku innych paszportów i wybrała ten z fotografią, na której wyglądała prawie tak, jak teraz. Był to paszport brytyjski wystawiony na nazwisko Lesley McBain. Urodzona w Stevenage, na północ od Londynu, wychowana przez starszą siostrę, która po śmierci ich rodziców często zmieniała miejsce zatrudnienia i zamieszkania. Lesley McBain - biedna, ale dumna dziewczyna, gotowa zarabiać w jakikolwiek sposób, byle uczciwie.

Tak, to odpowiednia historyjka. W Londynie na pewno uda się znaleźć jakąś pracę. Celestine wiedziała, że nie może tracić czasu, ponieważ zostało jej niewiele pieniędzy. Paryż okazał się nadzwyczaj drogim miastem, ostatnie zajęcie było słabo płatne, a powrót do kawiarni madame Duchampier po zaległe wynagrodzenie nie wchodził w grę.

Celestine usiadła na łóżku, przyciskając paszport do piersi. Może popełniała błąd? Boże drogi, czyżby już popadła w klasyczną paranoję, całkiem zwariowała? A jeśli ten mężczyzna w ciemnym garniturze rzeczywiście pojawił się w Paryżu, aby ją zabić? Był mniej więcej w wieku swoich poprzedników, niewątpliwie pochodził ze Stanów i śledził ją aż do kawiarni. Potem postał przed wejściem, wszedł do wnętrza i przyglądał się jej. Dyskretnie, lecz prawie bez­ustannie.

Celestine zamknęła oczy. Wciąż widziała tego człowie­ka. Był uderzająco przystojnym szatynem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, prostym nosem, kwadratową szczęką i bystrymi, orzechowymi oczami, które niczego nie zdradza­ły. Garnitur z wełny i jedwabiu sprawiał wrażenie kosztow­nego, szytego na miarę w Anglii lub Hongkongu.

A ta twarz... było w niej coś bezwzględnego, natomiast sposób poruszania się mężczyzny sugerował agresywność, wyczuwalną nawet wówczas, gdy spokojnie popijał kawę i udawał, że czyta.

Celestine westchnęła ciężko. Była wykończona, a musia­ła szybko się spakować, aby zdążyć na dworzec kolejowy Gare du Nord. Na szczęście nie miała zbyt wiele garderoby pasującej do nowego wcielenia. Mogła zabrać tylko długą, kwiecistą spódnicę, sweterek w lawendowym kolorze, gra­natowy żakiet z tanimi, mosiężnymi guzikami oraz szare spodnie. Marie St. Germaine, ze swoimi cynamonowymi włosami i stylowo szczupłą sylwetką, prawie całkiem znisz­czyła jedne porządne dżinsy, wąską spódniczkę z guzikami rozpiętymi do połowy uda i obcisły, żółty pulowerek, który prowokacyjnie opinał piersi. Obecna Lesley powinna wło­żyć te rzeczy oraz czarną sukienkę do papierowej torby i zostawić, aby konsjerżka komuś je oddała lub wyrzuciła.

Celestine palcami przeczesała włosy i przez jedną krótką chwilę żałowała ściętych loków. Już dawno przestała być próżna, lubiła jednak, gdy tak przyjemnie falowały na ramionach. I cieszyły ją spojrzenia mężczyzn, którzy często patrzyli na nią z zainteresowaniem.

Wątpliwe, aby komuś spodobała się Lesley McBain, lecz im mniej będzie się rzucać w oczy, tym lepiej. Jeśli jeszcze trochę się zgarbi w tych dużo za luźnych ciuchach i będzie uśmiechać się nieśmiało, to chyba nikt jej nie rozpozna.

Poza tym często powinna zaciskać usta i może znów nosić okulary. Te w bladoniebieskich oprawkach, niemodnych od dobrych kilku lat.

Nie ma sensu roztkliwiać się nad fryzurami i odzieżą. Włosy odrastają, a odzież jest wszędzie dostępna. Ale jednego nadal nie umiała traktować z filozoficznym spoko­jem - tego bezustannego uciekania. W ciągu minionych czterech lat wcieliła się już w tyle postaci, że chwilami zatracała poczucie prawdziwej tożsamości.

Czasami zastanawiała się też, czy naprawdę musi wciąż uciekać.

Znów pomyślała o mężczyźnie w ciemnym ubraniu. Czy czekał na nią gdzieś za ścianami tego pokoiku na poddaszu? Czy znajdzie ją, zanim ona zdąży opuścić Paryż? A może ten człowiek o szerokich barach i z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć był tylko zwyczajnym turystą, który chciał posiedzieć w taniej, francuskiej kawiarence?

Nie wiedziała. Może nigdy tego się nie dowie. Ale jednego była pewna. Nadal żyła.

I zamierzała zachować to status quo.

- Norbert, odwiedzisz nas znów w Paryżu? - Jeanette Girbaud wręczyła mu teczkę z dodatkowymi danymi, co było wystarczającym pretekstem do przyjścia na stację.

- W razie konieczności. - Norbert uśmiechem okrasił swoją odpowiedź. W ostrym świetle na peronie kolejowym Jeanette wyglądała tak samo atrakcyjnie, jak wczoraj w blas­ku świec. Była drobną, zgrabną brunetką o kilka lat starszą od swego trzydziestoletniego szefa i zajmowała dyrektor­skie stanowisko w paryskiej filii Tri - C International.

- A dla przyjemności? Chyba zakochałeś się w moim pięknym mieście?

- Rzeczywiście jest powodem do dumy.

- Mogę więc oczekiwać twojego przyjazdu?

Przez chwilę miał ochotę zignorować podtekst pytania, ale uznał, że to bez sensu.

- Jeanette, nigdy nie romansuję z pracownikami Tri - C.

- Nie?

- Nie.

- A w ogóle... z kimś romansujesz, Norbercie? Bo wydajesz mi się taki... - Francuzka wzruszyła ramionami - samotny.

Zdumiała go jej otwartość, a jeszcze bardziej autentycz­ne zatroskanie pobrzmiewające w głosie Jeanette.

- Nie jestem nieszczęśliwy.

- Ale to nie oznacza, że jesteś szczęśliwy.

- Moje życie mi odpowiada.

- Cóż, wolałabym, żebyś lepiej się bawił, lecz... jak widać, nie mam na to wielkiego wpływu. - Jeanette uśmiechnęła się serdecznie. - Udanej podróży do Londynu.

- Dzięki za pokazanie mi Paryża. - Uścisnął jej dłoń.

- Dobrze, że mogłam ci pokazać chociaż tyle. Odprowadził ją wzrokiem. Uwielbiał przyglądać się idącym ludziom. Jeanette szła naprawdę ładnie - szybko, jak na taką niewysoką kobietę, lecz z imponującym wdziękiem.

Znów pomyślał o nieznajomej nimfie, której sposób chodzenia podziwiał dziś po południu. Jej zniknięcie trochę go zaintrygowało, toteż nawet się zastanawiał nad jego przyczynami. Starsza Francuzka, prawdopodobnie właści­cielka, była wściekła. Norbert wręcz zbaraniał, słysząc monolog godny pijanego marynarza, chociaż nie zrozumiał wszystkich wyrafinowanych przekleństw. Nie ulegało wąt­pliwości, że smukła nieznajoma nie ma tam po co wracać.

Przeszedł przez kontrolę celną i wsiadł do pociągu. Wsadził torbę z ubraniami do szafki przy wejściu, po czym odnalazł swoje miejsce. Wykupił bilet także na sąsiednie, aby uniknąć konwersacji, i położył na fotelu teczkę. Wolał podróż Eurostarem niż promem lub lot samolotem, ponie­waż od początku interesował się budową tunelu pod kana­łem La Manche i chciał sprawdzić, jak jedzie się szybko­bieżnym pociągiem. Poza tym nie spieszył się do Londynu. Był tam wielokrotnie i tym razem nie musiał załatwiać niczego szczególnego. Mógł więc stracić trochę czasu przed powrotem do Kolorado, gdzie mieściła się centrala Tri - C International.

Spokojna kolorystyka wnętrza wagonu działała kojąco, a szaroniebieskie fotele były wygodne. Pociąg jechał gładko jak po stole, więc Norbert postanowił poczytać. Właśnie otworzył książkę, gdy przechodząca obok młoda kobieta niechcący potrąciła go w ramię i po angielsku mruknęła „przepraszam”. Norbert zdążył zauważyć, że jest atrakcyj­na, choć wyglądała bardzo skromnie. Miała ciemnoszare oczy i twarz bez śladu makijażu, a na sobie zbyt luźną odzież.

Powrócił do swojej lektury - kryminału o łatwym do przewidzenia zakończeniu - lecz jakoś nie mógł się skupić. Jego myśli zaprzątała dziewczyna, którą przed chwilą zoba­czył. Dziwne, ale przypominała mu nieznajomą z paryskiej kawiarenki. Ale dlaczego? Tamta była piękna i zmysłowa, z długimi, kasztanowymi lokami, nogami tancerki i wiotką talią. Natomiast ta miała krótką, praktyczną fryzurkę, hoże policzki dojarki i skromną minę kobietki, która zacisnęłaby powieki i myślała o pieczeniu chleba, gdyby mężczyzna spróbował się z nią kochać.

Z wyglądu były zupełnie inne... ale chodziły iden­tycznie.

Norbert zamknął książkę i usiłował przypomnieć sobie szczegóły. Tamta Francuzka szła z wdziękiem, przy każdym kroku lekko unosząc się na palcach i łagodnie kołysząc biodrami. Ta Angielka poruszała się dokładnie tak samo.

Zdumiewający zbieg okoliczności?

Norbert odłożył książkę na wolne miejsce i spojrzał w okno, lecz mijane z szybkością ponad dwustu pięć­dziesięciu kilometrów na godzinę francuskie pejzaże zlewa­ły się w jedną niewyraźną plamę. Zamknął więc oczy, a pod powiekami zaczęły mu się przesuwać zapamiętane wize­runki dwóch różnych kobiet.

Niech diabli porwą ślepy los! Jechała superekspresem pędzącym jak błyskawica w stronę tunelu pod kanałem La Manche, a w tym samym pociągu siedział mężczyzna z kawiarni!

Ten potencjalny morderca, któremu już raz się wy­mknęła!

Celestine padła na fotel i wlepiła wzrok w drzwi prowa­dzące do sąsiedniego wagonu. Przypadkiem szturchnęła w ramię tego człowieka. Gdyby nie to, może nie podniósłby wzroku i nie spojrzał jej w oczy. Może nie zorientował się, że to ona? Może jej nie rozpoznał?

Bała się nawet mrugać, zbyt przerażona, że on nagle tu wejdzie, wyciągnie pistolet i błyskawicznie zastrzeli Lesley McBain, czyli Marie St. Germaine, Elenę Kovacs, Tinę St. James i tak dalej.

Z jej ust wydobył się zduszony jęk, ale nikt na nią nie spojrzał. Była jedną z kilkuset osób jadących tym pociągiem, zwyczajną szarą myszką. Nikt nie wiedział, że czyha na nią zabójca. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni, chyba że ten należycie wykona swoje zadanie.

Celestine spróbowała zebrać myśli. Z tego pociągu nie dało się wysiąść podczas jazdy, co miało swoje plusy i minusy. Morderca nie mógł zabić i uciec. Nie był Jessem Jamesem, który zatrzyma parowóz i wyskoczy na tory gdzieś na amerykańskim Dzikim Zachodzie. Tutaj nie dało się otworzyć doskonale zabezpieczonych drzwi ani wyprowa­dzić w pole pracowników ochrony, dysponujących wyrafino­wanym sprzętem elektronicznym. Lecz ona też była na razie uziemiona. A do stacji Waterloo były tylko dwie godziny.

Jeśli ten zbir nie spróbuje zlikwidować jej tutaj, to mogła spotkać swoje własne Waterloo właśnie tam, między licz­nymi kioskami i agencjami wynajmu samochodów. Albo poza terenem dworca. Co prawda była mistrzynią w znika­niu, lecz ten mężczyzna to profesjonalista, który żyje z zabijania. Jeśli posiadał wizytówki, to zapewne z napisem „Szukasz zamachowca? Już go znalazłeś”.

Celestine poczuła przypływ gniewu, który zajął miejsce paraliżującego strachu. Nie mogła dopuścić, aby znów odezwały się obawy. Przetrwała tak długo dzięki swojej inteligencji i pomysłowości oraz niezaprzeczalnej odwadze. Poradziła sobie w sytuacjach, w których tchórz skończyłby marnie. Była więc dzielna i bystra.

A może szalona?

Mimo przyjemnego chłodu, na jej czole pojawiły się kropelki potu. Spróbowała odegnać ostatnią myśl, lecz była ona prawie tak samo niepokojąca, jak obecność w pociągu tego barczystego szatyna. Celestine jęknęła w duchu. Może tylko miała przywidzenia? Może naprawdę była niezrów­noważona psychicznie, co wmawiano jej przez tyle lat? Może ten mężczyzna wcale nie szukał Celestine St. Gervais? Może to nawet nie ten, który obserwował ją w kawiar­ni? A może żaden z nich nie istniał, zaś wszystkie wydarze­nia minionych czterech lat to tylko urojenia?

Ale musnęła jego ramię. Już w Paryżu zauważyła, że mężczyzna ma szerokie bary. Takie, które wymagają szycia garnituru na miarę.

To ten sam człowiek, ona zaś nie powinna ani wpadać w panikę, ani tracić wiary w siebie. Może i była bliska obłędu, lecz nadal oddychała, wolała ten stan od utraty życia w pełni władz umysłowych.

Drzwi nagle rozsunęły się, a jej serce szaleńczo przy­spieszyło tempo. Do wagonu wszedł mężczyzna w ciemnym garniturze.

Odwróciła się całym ciałem do okna, chociaż wiedziała, że to na nic się nie zda. Ten mężczyzna nie spacerował, aby rozprostować nogi. Nie szedł do bufetu, aby coś zjeść. Zjawił się z jej powodu.

- Pozwoli pani, że usiądę tu na chwilę? Poznałaby jego głos nawet w ciemnościach. Mówił po angielsku tak samo dźwięcznym barytonem, jak rano po francusku. Jakimś cudem zdołała podnieść wzrok i zmarsz­czyła brwi, jakby trochę się zirytowała. Dzięki temu zyskała na czasie i wydobyła głos z zaciśniętego gardła.

- Proszę wybaczyć, ale mój mąż zaraz wróci.

Szatyn tylko się uśmiechnął. Nie złowrogo, tylko jak ktoś przywykły do tego, że zawsze dostaje wszystko, na czym mu zależy, ale lubi drobne trudności. Celestine zmartwiała, w duchu nakazując sobie spokój. Wiedziała, że nie wolno jej okazać zdenerwowania ani tchórzliwie wciskać się w fotel.

- Chyba już panią widziałem. Pani twarz... wydaje mi się znajoma.

- Obawiam się, że mnie pan z kimś pomylił. Nigdy wcześniej pana nie widziałam - wycedziła chłodnym tonem dobrze wychowanej angielskiej damy. Lód, który ją dławił, doskonale zamroził timbre jej głosu. Ale nie zniechęcił mężczyzny, który siadł obok i lekko pochylił się w jej stronę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin