Zdradzona (Rozdz. 28).doc

(69 KB) Pobierz
28

28.

 

 

              Kiedy otworzyłam oczy, znajdowałam się ponownie w stajni u boku Persefony. Spocona oddychałam ciężko, podczas gdy klacz delikatnie trącała mnie pyskiem i wydawała ciche, pełne zatroskania rżenie. Ręce mi się trzęsły, kiedy gładziłam ją po głowie i pysku, powtarzając, ze wszystko będzie dobrze, choć wiedziałam, że nie będzie. Stare magazyny usytuowane były w odległości około sześciu, może nawet siedmiu mil w niezamieszkanej części miasta, pod starym mostem łączącym jego dwie części. Kiedyś było to ruchliwe miejsce, gdzie pociągi towarowe i pasażerskie kursowały niemal bez przerwy. Ale w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci ruch pasażerski prawie zupełnie zamarł (pamiętam, że jak na moje trzynaste urodziny Babcia chciała mnie zabrać na przejażdżkę pociągiem, to musiałyśmy się wyprawić aż do Oklahomy), a ruch towarowy znacznie się zmniejszył. W normalnych warunkach wystarczyłoby kilka minut, by śmignąć z Domu Nocy do magazynów.

              Ale tej nocy warunki nie były normalne.

              W wiadomościach o dziesiątej mówili, że drogi stały się nieprzejezdne, a od tej pory upłynęło – sprawdziłam na zegarku – już kilka godzin. Nie mogłam więc pojechać samochodem. Może mogłabym tam dojść, ale sprawa stała się na tyle pilna, że to rozwiązanie nie wchodziło w rachubę.

- Weź konia.

              Persefona i ja wzdrygnęłyśmy się na dźwięk głosu Afrodyty. Stała oparta o drzwi wahadłowe prowadzące do boksu, blada i smutna.

- Wyglądasz na zmarnowaną – powiedziałam.

              Niemal się uśmiechnęła.

- Wizje wykańczają.

- Widziałaś Heatha? – Znów poczułam bolesny skurcz w żołądku. Wizjonerstwo Afrodyty nie uwzględniało zdarzeń radosnych i szczęśliwych. Zawsze widziała śmierć i zniszczenie. Zawsze.

- Aha.

- I co?

- Jeśli zaraz nie weźmiesz dupy w troki i nie dosiądziesz konia, by pojechać tam, gdzie przebywa Heath, to on umrze. – Przerwała, by spojrzeć mi prosto w oczy. – Oczywiście o ile mi wierzysz.

- Wierzę ci – odpowiedziała bez wahania.

- No to zabieraj się stąd.

              Weszła do boksu i podała mi lejce, które trzymała w ręce, czego przedtem nie zauważyłam. Kiedy je zakładałam Persefonie, Afrodyta zniknęła, by po chwili wrócić z siodłem i derką. W milczeniu założyłyśmy uprząż klaczy, która zdawała się wyczuwać nasze napięcie, bo spokojnie poddawała się naszym zabiegom.

- Najpierw zawołaj swoich przyjaciół – polecił Afrodyta.

- Co?

- Nie dasz rady pokonać tamtych sama, w pojedynkę.

- Ale jak mam ich zabrać ze sobą? – Bolał mnie brzuch, ręce mi się trzęsły, nie bardzo rozumiałam, co do mnie mówi.

- Nie mogą jechać z tobą, ale mogą ci pomóc w inny sposób.

- Afrodyto, ja nie mam czasu na zagadki. Powiedz wyraźnie, co masz na myśli.

- Cholera, sama nie wiem. – Wyglądała na równie sfrustrowaną jak ja. – Po prostu wiem, że mogą ci pomóc.

              Otworzyłam komórkę i idąc za swoim głosem wewnętrznym oraz szepcząc pod nosem modlitwę do Nyks, by mnie wspierała, wybrałam numer Shaunee. Odebrała po pierwszym sygnale.

- Co się dzieje, Zoey?

- Potrzebuję was. Chcę, żebyście się zebrali razem, ty, Damien i Erin, i w ustronnym miejscu zwrócili się do swoich żywiołów, tak jak zrobiliście to dla Stevie Rae.

- Nie ma sprawy. Chcesz się z nami spotkać?

- Nie. Idę do Heatha. – Shaunee zawahała się tylko na sekundę, co o niej dobrze świadczyło, i zaraz odrzekła: - Okay, co mamy robić?

- Po prostu bądźcie razem, przywołajcie swoje żywioły i myślcie o mnie. – Udało mi się mówić spokojnie, mimo że byłam tak podminowana, iż mogłam za chwilę eksplodować.

- Zoey, uważaj na siebie.

- będę uważać. Nie martwcie się. – Bo ja już dość się martwię o nas obie, dodałam w myśli.

- Nie wiem, czy Erikowi będzie się to podobało.

- Prawda. Powiedz mu… powiedz mu… powiedz, że jak wrócę, to z nim porozmawiam. – Nie miałam pojęcia co w tej sytuacji mogłam mu przekazać.

- Okay, powtórzę mu.

- Wielkie dzięki, Shaunee. Na razie. – Zakończyłam szybko rozmowę i zamknęłam telefon. Następnie zwróciłam się do Afrodyty: - Co to za stworzenia?

- Nie wiem.

- Ale widziałaś je podczas swojej poprzedniej wizji?

- To moja druga wizja z ich udziałem. Za pierwszym razem widziałam, jak zabijają tamtych chłopaków. – Afrodyta odgarnęła gruby kosmyk włosów spadających jej na twarz.

              Natychmiast mnie zmroziło.

- I nie powiedziałaś o tym ani słowa, bo to były ludzkie nastolatki i nie chciałaś sobie nimi zawracać głowy.

              W oczach Afrodyty zamigotały iskierki gniewu.

- Owszem powiedziałam o tym Neferet. Powiedziałam jej wszystko: o chłopakach i o tych stworzeniach, wszystko. Właśnie wtedy uznała, że moje wizje są fałszywe.

- Przepraszam – powiedziałam zwięźle. – Nie wiedziałam.

- Mniejsza o to. Musisz już iść, bo twój chłopak umrze.

- Były chłopak – poprawiłam ją.

- Mniejsza o to. Pomogę ci wsiąść na konia.

              Pozwoliłam, by podsadziła mnie na siodło.

- Weź to Se sobą – powiedziała jeszcze, podając mi derkę. I zanim zdążyłam zaprotestować, dodała: - To nie dla ciebie, tylko dla konia. Jemu się przyda.

              Owinęłam się kocem, z lubością wdychając jego przesycony ziemią koński zapach. Afrodyta rozsunęła tylne wrota, przez które wdarł się do stajni powiew mroźnego powietrza a tumanem śniegu, co sprawił, że zadrżałam, bardziej jednak z nerwów niż z zimna.

- Jedną z nich jest Stevie Rae – powiedziała jeszcze.

              Spojrzałam na nią, ale wpatrywała się w ciemność.

- Wiem – odrzekłam.

- Nie jest taka, jak była.

- Wiem – powtórzyłam, mimo że te słowa, głośno wypowiedziane, raniły mnie. – Dziękuję, Afrodyto.

              Spojrzała na mnie, a jej twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu.

- Nie zaczynaj się zachowywać, jakbyśmy były przyjaciółkami – powiedziała.

- Nawet mi to nie przyszło do głowy.

- Chodzi mi o to, że nie jesteśmy przyjaciółkami.

- Z całą pewnością. – Miałam wrażenie, że walczy ze sobą, by się nie uśmiechnąć.

- No tośmy sobie wyjaśniły – skwitowała Afrodyta. – Aha. I jeszcze jedno – dodała. – Pamiętaj, masz być cicho i nie wychodzić z cienia, żeby ludzie cię nie zobaczyli. Nie masz czasu na postoje.

- Będę pamiętać. Dziękuję, żeś mi o tym przypomniała.

- Okay, w takim razie powodzenia – pożegnała mnie.

              Chwyciłam lejce, głęboko odetchnęłam i przycisnęłam uda do końskich boków, cmokając na Persefonę, by ruszyła.

              Otoczył mnie świat będący niezwykłą kombinacją ciemności nocy i bieli śniegu. Miękkie płatki zmieniły się w ostre drobinki lodu. Wiatr ustabilizował się, tak że zacinało teraz tylko z jednej strony. Naciągnęłam koc na głowę, co częściowo osłaniało mnie od śniegu, i pochyliłam się, dopingując Persefonę do szybkiego kłusa. Pospiesz się! huczało mi w głowie. Heath cię potrzebuje!

              Przecięłam parking i dalszą część szkolnego terenu. Kilka samochodów zostawionych na parkingu pokrytych było śnieżnymi czapami, a oświetlone z tyłu przez migające lampy gazowe wyglądały jak chrabąszcze na tle drzwi z siatki chroniących przed owadami. Nacisnęłam guzik otwierający bramę wjazdową, ale jej skrzydła utknęły w zaspach. Ledwo zdołałyśmy z Persefoną przecisnąć się przez wąską szczeliną. Skierowałam ją na prawo, byśmy schroniły się pod wielkimi dębami, skąd obserwowałam przez chwilę, czy nikt nas nie zauważył.

- Jesteśmy cicho… duchy… nikt nas nie zobaczył… - mruczałam pod nosem, a mój szept tłumił wyjący wiatr. Nagle zrobiła się absolutnie cicho. Natychmiast zrozumiałam, co to znaczy, więc szeptem zaczęłam prosić: - Wietrze, omijaj mnie. Ogniu, ogrzej mnie po drodze. Wodo, rozpuść śnieg na mojej ścieżce. Ziemio, daj mi schronienie. Duchu, nie pozwól, by strasz mnie ogarnął.

              Ledwo wypowiedziałam te słowa, zauważyłam otaczające mnie światełko mocy. Persefona zarżała i skoczyła lekko na bok. Spostrzegłam wtedy, że otacza nas jakby bańka spokoju. Nadal trwała zamieć, była ciemna i zimna noc, ale przepełniał mnie spokój, czułam się otoczona żywiołami, które nade mną czuwały.

Pochyliłam głowę i szepnęłam: „Dziękuję ci, Nyks, za te hojne dary, jakimi mnie obdarzyłaś”. A w duchu dodałam: Mam nadzieję, że na nie zasługuję.

- Ratujmy Heatha – przypomniałam Persefonie. Ruszyła galopem, widziałam tylko kawałki śniegu i lodu wyrzucane spod jej pędzących kopyt, gdy gnałyśmy w ciemności nocy pod okiem bogini będącej przecież uosobieniem Nocy.

              Persefona jak burza cwałowała przez Ulica Street, tak że w mig znalazłyśmy się u wylotu na Broken Arrow Expressway. Wjazd był zamknięty, o czym świadczyły ustawione w poprzek szlabany z migającymi czerwonymi światłami. Z uśmiechem przeprowadziłam Persefonę wokół szlabanów na wyludnioną autostradę i pognałam ją w stronę miasta. Wczepiłam się w nią, przytuliwszy głowę do jej szyli. Koc tylko furczał za nami, co musiało przypominać scenę z jakiegoś romansu historycznego, w którym bohaterka wymyka się na bal z kimś, kogo jej królewski rodzic uznał za osobę niewłaściwą. Wolałabym występować w takiej roli, niż zstępować do piekieł, co mnie właśnie czekało.

              Skierowałam Persefonę na zjazd prowadzący do Centrum Teatralnego i dalej, do starych magazynów. Od śródmieścia aż do autostrady nie spotkałam żywego ducha, ale zaraz zauważyłam nielicznych przechodniów, zwłaszcza o okolicach dworca autobusowego, oraz tu i ówdzie przejeżdżające z wolna samochody policyjne. Zachowujemy ciszę… duchy… nikt nas nie widzi. Nikt nas nie słyszy. W myśli powtarzałam te słowa jak modlitwę. Najwyżej muskały nas niewidzące spojrzenia, jakbym rzeczywiście przeistoczyła się w ducha, co nie było żadnym pocieszeniem.

              Persefona zwolniła i teraz lekko truchtała przez szeroki most, który przerzucał na drugi brzeg plątaninę torów. Kiedy dotarłyśmy na środek mostu, zatrzymałam konia, by spojrzeć w dół na nieużywane stare budynki magazynów rysujące się w ciemności. Dzięki pani Brown, mojej byłej nauczycielce ze szkoły średniej, wiedziałam, że dawniej był to piękny budynek w stylu art déco, później nieużywany i splądrowany, kiedy pociągi przestały tędy kursować. Teraz przypominał scenerię z Gotham city, miasta Batmana (och, wiem, że jestem wariatka). Miał wielkie łukowate okna i wieże połączone blankami, co przypominało nawiedzone zamki, w których straszy.

- Musimy się tam dostać – powiedziałam Persefonie. Dyszała od szybkiego biegu, ale nie robiła wrażenia specjalnie zmartwionej, co uznałam za dobry znak. Zwierzęta wyczuwają przecież grożące bliskie niebezpieczeństwo.

              Kiedy minęłyśmy most, zobaczyłam zniszczoną boczną drogę prowadzącą na dół do magazynów. Było tam naprawdę ciemno. Nie powinno mnie to martwić, ponieważ jako adeptka miałam wyostrzony wzrok, zdolny do widzenia w ciemności, a jednak mnie martwiło. Mówiąc szczerze, czułam wzbierający we mnie strach, kiedy zbliżyłyśmy się do magazynu o okrążyłyśmy go w poszukiwaniu opisanego przez Heatha wejścia do piwnic.

              Wkrótce znalazłam zardzewiałą kratę, która wydawała się przeszkodą nie do przebycia. Nie tracąc jednak czasu i nie bacząc na przejmujący strach, zaskoczyłam z grzbietu Persefony, by ją podprowadzić do zadaszonego wejścia, które mogło przynajmniej częściowo ochronić ją od wiatru i śniegu. Okręciłam lejce wokół jakiegoś żelaznego ustrojstwa, narzuciłam jej na grzbiet derkę i przez chwilkę poklepywałam ją, zapewniając, że dzielna z niej dziewczynka, i obiecując, że wkrótce będę z powrotem. Miało to być po trosze samospełniające się proroctwo, wierzyłam, że powtarzając je, przyczynie się do spełnienia życzeń. Kiedy w końcu odeszłam od Persefony, uświadomiłam sobie, jak bardzo podtrzymywała mnie na duchu jej obecność. Jeszcze to działało, gdy stanęłam przed żelazną kratą, mrużąc oczy i wpatrując się w ciemność.

              Nie widziałam niczego poza niewyraźnym konturem wielkiego pomieszczenia. To musiała być piwnica nie całkiem, jak się okazał, opuszczonego magazynu. Ładna historia. Tam jest Heath, przypomniałam sobie, złapałam za brzeg kraty i pociągnęłam. Ustąpiła bez trudu, co świadczyło o tym, że ostatnio musiała być nieraz używana. Ładna historia, nie ma co.

              Ale piwnice nie były takie znowu okropne, jak sobie wyobrażałam. Wątłe światło sączyło się zza okratowanych piwnicznych okienek, uwidaczniając liczne dowody częstej tu obecności bezdomnych. Wnętrze było zarzucone rupieciami, takimi jak pudła, kartony, brudne koce, a nawet wózki ze sklepów samoobsługowych (w jaki sposób udało im się je tu wtaszczyć?). zastanawiające, że nie zobaczyłam ani jednego bezdomnego. Piwnica przypominała mi umarłe miasto bezdomnych, co było jeszcze dziwniejsze, jeśli wziąć pod uwagę pogodę. Bo czyż aura nie zachęcała do tego, by schronić się przed zimnem i śniegiem we wnętrzu w miarę ciepłym i suchym? Padało przecież od kilku dni, w piwnicach więc powinni tłoczyć się ci, którzy wnieśli tu kartony i pozostałe rupiecie.

              Jasne, że jeśli duchy czy zjawy zmarłych nawiedziły to miejsce, żywi opuścili je w popłochu. To by było jakieś sensowne wytłumaczenie.

              Nie myśl o tym. Znajdź kratkę ściekową, a potem Heatha.

              Kratkę znalazłam bez trudu. Skierowałam się w stronę najciemniejszego i najbrudniejszego kata pomieszczenia i tam na podłodze zobaczyłam żelazną kratkę. Tak, dokładnie w samym rogu. Na podłodze. Nigdy bym nie przypuszczała, ze przyjdzie mi kiedyś dotknąć obrzydliwej, brudnej karty, a co dopiero podnieść ją i zejść na dół.

              Właśnie to musiałam zrobić.

              Krata dała się bez trudu unieść, podobnie jak zewnętrzna bariera, co znów nasunęło mi myśl, że nie byłam jedyna osobą/adeptką/istotą, która ostatnio tędy wchodziła. Poniżej znajdowała się żelazna drabina, około dziesięciu stóp wysokości, po której schodziło się w dół. Poczułam pod stopami dno tunelu kanalizacyjnego, który był wilgotny i nieprzyjemny, a przy tym ciemny. Zatrzymałam się na chwilę, by zaczekać, aż wzrok oswoi się z ciemnością, ale nie trwało to długo, gdyż najpilniejsze dla mnie było znalezienie Heatha.

- Trzymaj się prawej strony – powiedziała do siebie, ale zaraz się zmitygowałam, gdy echo zwielokrotniło mój szept. Skręciłam w prawo i zaczęłam iść na tyle szybko, na ile pozwalały mi warunki.

              Heath mówił prawdę. Było tu bardzo dużo korytarzy. Ciągle się rozwidlały, kojarząc mi się z tunelami rytymi przez robaki. Na początku widziałam ślady obecności bezdomnych, ale po kilku następnych skrętach w prawo nie znajdowałam już kartonów ani koców. Tunele, które najpierw były porządnie wykonane, dalej raziły bylejakością, jakby drążyły je karły Tolkiena (następny dowód, ze jestem wariatką). Nadal było zimno, ale właściwie tego nie odczuwałam.

              Trzymałam się prawej strony, mając nadzieję, że Heath wiedział, co mówił. Przyszło mi na myśl, żeby się zatrzymać, bym mogła lepiej się skoncentrować na podążaniu jego krwi, czyli na działaniu naszego Skojarzenia, ale ostatecznie uznałam, że nie mam na to czasu. Musze znaleźć Heatha, to jest priorytet.

              Poczułam zapach, jeszcze zanim usłyszałam syczenie i szuranie oraz zanim ich zobaczyłam. To był ten sam obrzydliwy, zatęchły zapach, który dawał się wyczuć za każdym razem, kiedy spotykałam któreś z nich przy szkolnym murze. Uświadomiłam sobie, że to zapach śmierci. Jak mogłam przedtem go nie poznać…

              Ciemność, do której zdążyłam się już przyzwyczaić, ustąpiła wątłemu, migoczącemu światłu. Stanęłam, by się skupić. Z. możesz tego dokonać. Zostałaś wybrana przez swoją boginię. Już raz wykopałaś wampirze duchy. Teraz też na pewno dasz sobie radę.

              Byłam w trakcie :koncentrowania się” (czyli wmawiania sobie, że jestem dzielna), kiedy usłyszałam krzyk Heatha. Nie miałam już czasu na żadne skupianie się czy monologi wewnętrzne. Pobiegłam w kierunku, skąd dochodził krzyk. Tu powinnam wyjaśnić, że wampiry są mocniejsze i szybsze niż ludzie, ja też, choć byłam zaledwie adeptką. Jednak bardzo nietypową adeptką. Kiedy więc mówię, że „pobiegłam”, to znaczy, że przemieszczałam się naprawdę błyskawicznie, a przy tym cicho. Znalazłam się przy nich zapewne w ciągu kilku sekund, mnie jednak wydawało się, że upłynęły godziny. Siedziały w ciemnej grocie na końcu byle jak wydrążonego tunelu. Światło, które przedtem zauważyłam, pochodziło z lampy zawieszonej na zardzewiałym gwoździu, rzucając ich ciebie na prymitywnie sklepione ściany. Otoczyły Heatha półkolem. On zaś stał na brudnym materacu plecami oparty o ścianę. Jakoś udało mu się pozbyć taśmy krępującej kostki, ale przeguby rąk nadal miał spętane. Na jego prawym ramieniu widniało świeże skaleczenie, zapach krwi jak zawsze był bogaty i nęcący.

              To dało mi ostateczny bodziec do działania. Heath należał do mnie – mimo mieszanych uczuć, jakie budził we mnie krew, i mimo uczuć, jakie żywiłam do Erika. Heath był mój i wara wszystkim od niego i jego krwi.

              Wpadłam w środek tego syczącego zgromadzenia, rozrywając ich krąg niczym kula rozbijająca bezmózgie kręgle, i przywarłam do jego boku.

-Zo! – Przez ułamek sekundy wyglądał jak ktoś pijany szczęściem, ale zaraz, jak to chłopak, usiłował zasłonić mnie swoim ciałem. – Uważaj! Ich kły i pazury są naprawdę ostre! – Po czym dodał szeptem: - Naprawdę nie sprowadziłaś brygady antyterrorystycznej?

              Łatwo mi było nie dać mu się odepchnąć. Wprawdzie to miły chłopak i tak dalej, ale tylko człowiek. Odtrąciłam jego złączone ręce, którymi usiłował mnie zatrzymać, i uśmiechając się do niego, jednym pociągnięciem kciuka rozcięłam szarą taśmę ściskającą mu nadgarstki. Patrzył szeroko otwartymi oczyma uwolnione niespodziewanie ręce.

              Uśmiechnęłam się do niego. Cały mój strach gdzieś się ulotnił. Czułam się za to niesamowicie wkurzona.

- Sprowadziłam coś znacznie lepszego niż brygady antyterrorystyczne. Tylko stój i patrz.

              Teraz to ja odepchnęłam Heatha pod ścianę i stanęłam tuż przed nim, zwracając się do otaczających nas półkołem kreatur.

              Fuj! Jacy byli obrzydliwi! Zebrało się ich chyba z tuzin. Mieli chude i blade twarze. Oczy im się świeciły brudną czerwienią. Prychali na mnie i syczeli. Zauważyłam wtedy, że mają spiczaste żeby, a pazury… Ohydztwo. Ich pazury były długie, żółte i groźne.

- To tylko adeptka – syknął jeden z nich. – Nawet z takim Znakiem nie jest jeszcze wampirzycą. To wariatka.

              Spojrzałam na mówiącego.

- Elliot!

- Byłem Elliotem – syknął w odpowiedzi. – Ale już nie jestem tym Elliotem, którego znałaś. – Kiedy mówił, jego głowa kołysała się w przód i w tył jak u ślimaka. Gorejące oczy zmatowiały, kiedy zasyczał: - Zaraz zobaczysz co to znaczy…

              Zaczął się zbliżać do mnie, skradając się na ugiętych nogach jak dzikie zwierzę. Pozostałe kreatury, czerpiąc odwagę z jego postawy, zafalowały w swej masie.

- Uważaj, Zo, idą po nas – ostrzegł mnie Heath, starając się wyjść przede mnie.

- nic z tego – uspokoiłam go. Zamknęłam oczy, by skupić się choćby na sekundę, myśląc o sile ognia, o jego zdolności oczyszczania, jak i niszczenia, pomyślałam też o Shaunee. – Przybądźcie do mnie, płomienie! – Poczułam gorąco we wnętrzu dłoni. Otworzyłam oczy i uniosłam w górę ręce, od których emanował blask żółtych płomieni. – Nie podchodź tu, Elliot. Za życia byłeś jak wrzód na dupie, a śmierć niczego nie zmienia.

              Elliot skrzywił się i cofnął od bijącego ode mnie światła. Postąpiłam krok naprzód, chcąc już powiedzieć Heathowi, by szedł za mną, byśmy wreszcie odpuścili to zakazane miejsce, gdy usłyszałam głos, który mnie zmroził.

- Mylisz się, Zoey. Śmierć jednak coś zmienia.

              Tłum potworów rozstąpił się, by przepuścić Stevie Rae.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin